Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nie daje sobie rady z ograniczeniem przemocy w mediach...
Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nie daje sobie rady z ograniczeniem przemocy w mediach. Przewodniczący Juliusz Braun przyznał to otwarcie i zaapelował o powstanie obywatelskiego ruchu telewidzów, który byłby w stanie przeciwstawić się koalicji nadawców opierających swój program na przemocy.
Taki silny ruch konsumencki od lat działa w USA, chroniąc obywateli w zupełnie inny sposób, niż jest to u nas przyjęte. Presji nie wywiera się tam na polityków, lecz na... reklamodawców. Prawda jest bowiem taka, że telewizyjne korporacje już dawno przestały się liczyć z politykami, za to są niezwykle wrażliwe na wolę tych, którzy stanowią finansowe zaplecze IV władzy.
Podczas zorganizowanej niedawno w sejmie konferencji zastanawiano się, co robić, gdy TVN, Polsat i TVP ignorują zalecenia KRRiTV. Nie respektują ani czasu ochronnego, ani dobrowolnie przyjętego systemu oznaczania programów zawierających sceny przemocy. Zdaniem Juliusza Brauna, kary finansowe, broń, wydawałoby się, naturalna w takich sytuacjach, okazują się nieskuteczne.
Po pierwsze dlatego, że nasza praktyka sądownicza odwleka egzekucję kar w nieskończoność. Po drugie, przemoc okazuje się (niestety) towarem przynoszącym zyski znacznie przekraczające każdą z obowiązujących dziś grzywien. Czy można podnieść je tak, by nadawcom przestało się opłacać łamanie prawa? To pokaże los zapisów przygotowanych przez Radę w projekcie nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji. Doświadczenia ostatnich lat polskiego parlamentaryzmu wskazują jednak, że może to być trudne. Nowe drakońskie kary zagroziłyby bowiem interesom potężnego medialnego lobby, a nikt nie potrafi tak skutecznie wpłynąć na decyzje posłów jak podobne grupy nacisku.
Krajowa Rada, widząc słabość sankcji, próbowała przez ostatnie lata rozmawiać z nadawcami „po dobroci”. Klasycznym przykładem takiej inicjatywy było porozumienie „Przyjazne media”. Miało ono doprowadzić do wprowadzenia powszechnie obowiązującego, jednolitego systemu znakowania filmów i respektowania czasu ochronnego. Nie doprowadziło, co potwierdzają zarówno monitoringi prowadzone przez KRRiTV, jak i niezależne ośrodki badawcze.
Nadawcy bezwzględnie wykorzystali niejednoznaczność proponowanych w porozumieniu oznaczeń. Sugestia „za zgodą rodziców” może przecież znaczyć zupełnie co innego, gdy chodzi o dziecko siedmioletnie, a co innego w przypadku nastolatków. W efekcie nie znaczy dziś nic, poza tym, że rodzice zdani są sami na siebie. Zwłaszcza że stacje telewizyjne nagminnie nie przestrzegają okresu ochronnego (praktycznie w całej Europie obowiązującego do godz. 21.00 lub 22.00) i rozpoczynają rzeź na ekranie już od godz. 20.00.
Prof. Andrzej Zoll, rzecznik praw obywatelskich, nie jest entuzjastą zmian w przepisach określających, co wolno, a czego nie wolno pokazywać w TV. Jego zdaniem, problem leży gdzie indziej. - Przy właściwej interpretacji, obecne przepisy wystarczająco chronią nas przed zalewem przemocy w mediach. Zastanówmy się tylko, czy naprawdę chcemy się do nich stosować - pyta nadawców prof. Zoll.
Rzeczywiście, art. 18. obowiązującej cały czas ustawy wyraźnie i jednoznacznie zabrania pokazywania w telewizji (nie tylko w czasie ochronnym) scen nadmiernie eksponujących przemoc i zagrażających psychicznemu rozwojowi. Jeśli zakaz ten nie jest przestrzegany, winni są ludzie, a nie prawo. Co zrobić, by nadawcy zaczęli je respektować?
Pomysł wywarcia nacisku przez reklamodawców wydaje się godny rozważenia. - Może wystarczy przekonać kilku największych producentów środków piorących, że większość ich klientów nie życzy sobie pogodnych, rodzinnych reklam nadawanych tuż obok zalewu krwi, zbrodni i przemocy... - zastanawia się Maciej Wrzeszcz, ekspert KRRiTV.
Rodzi się pytanie: kto mógłby dziś taki nacisk wywierać na reklamodawców? Kto jest w stanie przeciwstawić się potężnemu medialnemu lobby? Juliusz Braun podpowiada: może wielki obywatelski ruch konsumencki... Niestety, to tylko pobożne życzenia.
Jest co prawda inicjatywa obywatelska, dzięki której zebrano blisko 200 tys. podpisów pod obywatelskim projektem ustawy o zakazie promowania przemocy w mediach, ale ma ona bardziej charakter spontanicznego protestu niż organizacji społecznej. Bo też w Polsce nie ma wciąż społeczeństwa obywatelskiego, będącego w stanie samodzielnie walczyć o swoje prawa. Jesteśmy skazani na naszych przedstawicieli: w samorządzie i parlamencie.
KRRiTV też nie jawi się jako w pełni wiarygodny pomocnik takiego ruchu. Po pierwsze, jest ciałem silnie upolitycznionym, po drugie - jak sama przyznaje - nie radzi sobie ze swoimi ustawowymi zadaniami, ma więc interes w szukaniu współodpowiedzialnych za bezradność w walce z przemocą w mediach.
Na prywatnych nadawców nie ma dziś bata - to smutny fakt. Nie wolno natomiast tak samo traktować TVP, która mimo dwuznacznej konstrukcji prawnej, jest nadal telewizją publiczną. Pod względem zasięgu i sposobu oddziaływania wciąż pozostaje niekwestionowanym hegemonem rynku telewizyjnego. KRRiTV robi w tej chwili wiele, by tę pozycję TVP podtrzymać, za co (słusznie) jest atakowana. Nie robi prawie nic, by powstrzymać postępującą brutalizację oferty TVP. A przecież utrzymywanie jej z abonamentu ma sens tylko wtedy, gdy nie będzie ulegać powszechnej modzie na przemoc i seks na ekranie.
W tym przypadku Rada nie może mówić, że „nie daje rady”, bo narazi się na śmieszność. KRRiTV nie ma wpływu na władze TVN i Polsatu, natomiast ponosi pełną, także polityczną odpowiedzialność za skład rady nadzorczej, a przez to i zarządu TVP. Co trzeba więcej?
Na pewno nie możemy jako obywatele dłużej biernie przyglądać się poczynaniom dysponentów IV władzy. Skoro nie rusza nas polityczna dyspozycyjność telewizji publicznej, może skłoni Polaków do większej aktywności przyszłość naszych dzieci, zagrożonych deprawacją i znieczuleniem na przemoc. Organizujmy się, to na pewno nie zaszkodzi, tylko pomoże. A Krajowa Rada niech robi swoje, w końcu po to została powołana. Panowie, zacznijcie porządki od TVP!
opr. mg/mg