Wielościan

Fragment książki


Wielościan

Jerzego Sosnowskiego

Wielościan

Fragment

Orbita Kolberg

To miała być podróż sentymentalna. Wtajemniczenie dla Laury, smukłej, na biało ubranej blondynki, która przegląda właśnie leniwie mapę, podczas gdy przystrzyżony na jeża mężczyzna za kierownicą myśli: Oto ja -minęli drogowskaz z nazwą miasta, jeszcze 12 km -tu zobaczysz całego mnie. Nie byłem tu od lat, więc czas zastygł (przynajmniej miejmy taką nadzieję, dopowiedział ktoś-przy-skroni). Skoro w Warszawie, w sklepie na rodzinnym osiedlu - gdzie, odwiedzając matkę, bywał czasami - zobaczył kiedyś na półce oranżadę w butelkach z porcelanowym korkiem, iluż rekwizytów z przeszłości mógł się spodziewać tutaj! Jakby wjeżdżali w głąb bursztynu, w którym prawdziwy on tkwił jak jurajska mucha, w głąb słonecznego sarkofagu, pamiątki z czasów, gdy wszystko było na swoim miejscu, do źródła -myślał - które przez tych kilka miesięcy naszej znajomości mogłaś tylko przeczuwać. Wszystko ci pokażę, to nasz triumfalny wjazd (benzyna ci się kończy, dodał Ktoś Przyskroni).

Przede wszystkim chodziło o "Morskie Oko". "Morskie Oko" nad morzem, "Morskie Oko, Klub Kuracjusza" - szary gmach wzniesiony na palach, gdzie w deszczowe dni rodzice Jeża przychodzili czytać i obserwować przez ociekające szyby szumne przedstawienie na niebie. Grozę sztormu unieważniał zapach cytryny, z lekką domieszką kawy z ekspresu, który - sycząc - zagłuszał gromy i trzaski włączanego przez bufetową radia. Na estradce hammond i perkusja zapowiadały rozkosze fajfu - popołudniowej zabawy tanecznej, do której aż prężyło się czternastoletnie ciało Sowy, starszej siostry. Nawet Jeż to widział, nie mówiąc o matce, tylko ojciec Jeża - nie; sumiennie rozdzielał tymczasem prasę i książki, wyciągnięte z czarnego chlebaka -Rodzinę Forsyte'ów wręczał córce, Pana Samochodzika synowi, małżonce kolejny tom Prousta, dla siebie układając na koniec schludny stosik z "Życia Warszawy", "Przekroju", "Świata" i "Skrzydlatej Polski". Potem robił z Jeżem okręciki z serwetek, z rytualną regułą, że nadejście kelnerki kończy produkcję floty (czy pan wie, jak trudno o serwetki?). A zamówienie brzmiało niezmiennie: dwie czarne kawy, dwa razy herbata z cytryną - chyba że Sowa z Jeżem woleli napój firmowy (mętną i zimną ciecz o niewiadomej recepturze) lub polo-coctę, gomułkowski sen o coca-coli. Na ogół było tu zaledwie kilka osób, chyba że zbliżała się czwarta - paradoksalna pora fajfu - i wtedy rodzina wymykała się chyłkiem. Sowa dreptała ostatnia, ze spuszczoną głową, kołysząc smętnie końskim ogonem. Nie snuj się tak.

Więc zaraz po przyjeździe niecierpliwy pielgrzym Jeż popędził Laurę nad morze. Tymczasem alejka w Parku Nadmorskim otworzyła się na nieoczekiwaną perspektywę: między krzewami, gdzie spodziewał się bryły "Morskiego Oka", zobaczył zejście na plażę. Był budynek, nie ma budynku. Klub Kuracjusza stał się przezroczysty - jak meduza. Horyzont rysował się teraz ostrą kreską przez ścianę frontową, przez niematerialną szatnię z automatami do gry. Mewy fruwały swobodnie pod niewidzialnym sufitem sali głównej. Jeż szedł coraz wolniej, czując na sobie wzrok Laury -no i co? No i jeszcze kilka kroków z rozpędu, betonowe schodki jakby te same, ale wiodące niżej, w ciepły piach, gdzie słońce bez przeszkód penetrowało miejsce po fundamentach "Morskiego Oka". Przyskroni milczał ironicznie. Zamiast niego z przeszłości wybrzmiał cicho głos pierwszej żony Jeża, która z pewnością użyłaby teraz wymyślonego przez siebie słowa, komentarza do chwil, gdy świat nas zawodzi: psińco. Psińco - powiedział Jeż zniechęcony.

Podczas ostatniego pobytu w "Morskim Oku" to on z kolei czytał Prousta, rodziców ani Sowy nie było w pobliżu, a "Świat" już nie wychodził. Sesja po pierwszym roku była krótka, tylko dwa egzaminy, w radiu grał "Perfect", a przy sąsiednim stoliku siedział staruszek, który zdjąwszy jasny kapelusz z czarną wstążką, wyciągnął podręcznik i zaczął uczyć się słówek. Jeża wzruszyła jego niewiara w czas. W piachu po kostki, starał się teraz odnaleźć go wzrokiem, lewitującego ze swoją przejrzystą panamą gdzieś ponad głową Laury. Transcendentny staruszek, pogrążony w heroicznej nauce języka, w którym dziś milczał, uwidaczniał się jednak z trudem i w końcu rozwiał pospiesznie.

Jednak kilka godzin później Jeż otrzymał coś w zamian: znikające "Morskie Oko" odkryło mu swój sekret. Szli ulicą Walki Młodych, której nazwa, ocalała w powodzi zmian, brzmiała egzotycznie jak nigdy dotąd. Było węziej i gęściej niż kiedyś, a domy zrobiły się niższe. Na wystawie księgarni rzucił mu się w oczy album dla niemieckich turystów -Das alte Kolberg - i Jeża poprowadziło coś do środka. Przejrzał nieuważnie jakieś książki, Musierowicz, MacLean, ale przecież zmierzał do tej jednej, a w niej - jak już wkrótce wiedział - do tego jednego zdjęcia, nad którym znieruchomiał. Zakład Kąpieli Rodzinnych z 1923 roku, odczytywał co chwila polski podpis. Znał tę sylwetkę. Zburzony budynek pociągnął za sobą wniwecz porządek czasu: więc "Morskie Oko" nie było konstrukcją z końca lat pięćdziesiątych, z epoki sopockiego "Non-Stopu"? Przez kilkanaście wakacyjnych sezonów skrywało pod warstwą falistej dykty swoją dawność i teraz wynurzało się z fotografii - odmłodzone, tłumne - z epoki dorożek na Wernerstrasse, wykwintnych toalet w Ogrodzie Różanym opodal hotelu "Hindenburg" i automobilów u wejścia na Bahnhof. Jakby rozpoznanie istoty było możliwe dopiero w chwili śmierci, zabełkotało coś w Jeżu. Co jest? Laura zajrzała mu przez ramię, co oglądasz? -Człowiek jest zawsze głupszy, niż myśli, oświadczył melancholijnie Jeż i kupił album. Na pamiątkę swoich przeszłych, teraźniejszych i przyszłych pomyłek.

Więc kiedy porządek czasu uległ rujnacji, wszystko oderwało się od swoich miejsc i zaczęło wirować wokół próżni powstałej po "Morskim Oku". Wokół zanikłego Oka: krążące gruzowisko, kosmiczny obwarzanek z budynków, miejsc, osób. Pomnik Bez Głowy, spiker na plaży, Zakład Przyrodoleczniczy, a w nim ciągle ojciec, zrujnowana kolegiata, sklep z zabawkami na rogu Pstrowskiego i Cyrankiewicza (za chwilę będzie padał deszcz). Biblioteka nad rzeką, matka szperająca po półkach. Radio w mieszkaniu pani S. Tamten wieczór tajemniczy, z piosenką Pojedziemy do Krakowa dobiegającą echem spomiędzy domów, gdzie właściwie byli wtedy wszyscy, dlaczego pamięta siebie pojedynczo? Wir wokół oka. Wokół oczu. I pomnik, i spiker, i zakład, i sklep.

W roli przewodnika Przyskroni, niezrównany znawca: Oto Pomnik Bez Głowy, proszę państwa, oficjalnie Pomnik Zaślubin z Morzem. Przedstawia - ale dopiero gdy spojrzycie z mola, którego kiedyś przez czas pewien nie było - poczet ze sztandarem: betonowa płachta spływa aż do ziemi. Pomiędzy nią a chorążymi, lekko tylko zaznaczonymi płaskorzeźbą w betonowym sześcianie, otwiera się łukowaty prześwit, jak między nogami olbrzyma. Spójrzcie państwo: wyżej łączą się one w smukłą formę - drzewce sztandaru? chudy tułów bez rąk, o szyi uciętej? Tak z pewnością wyglądałby kolos z Rodos, gdyby go projektował Picasso. Toteż rację miał nasz Jeżyk, gdy go chrzcił. Trudno nie przyznać.

A na innej orbicie wokół Oka - głos plażowego spikera: UWAGA, PLAŻOWICZE, W KASIE NUMER SZEŚC ZNAJDUJE SIĘ DZIEWCZYNKA W STROJU EWY, LAT OKOŁO TRZECH. MÓWI, ŻE NAZYWA SIĘ WIOLETKA. RODZICÓW LUB OPIEKUNÓW PROSIMY O ODEBRANIE DZIECKA, WEJŚCIE PRZY KASIE NUMER SZEŚC. Ten spiker odzywał się tyle razy dziennie, że w końcu przetrwał. Zapowiadał atrakcje: występ Haliny Kunickiej na scenie kina "Kalmar", koncerty Czerwono- -Czarnych i Lokomotivu GT w kołobrzeskim amfiteatrze, uliczny konkurs kompanii śpiewających, recitale studentów warszawskiej PWSM w Muszli Koncertowej. Rodzice Jeża zaliczali większość tych imprez, matka w gruncie rzeczy nie lubiła wygrzewać się na słońcu, a ojciec, zasadniczy, przystojny i nieśmiały, czuł się nieswojo w tłumie obnażonych ciał. Kiedy Jeż odbywał swoje zabiegi w Zakładzie Przyrodoleczniczym - to dla niego, to przez niego bywali tu co rok - ojciec szukał zawsze miejsca w poczekalni między przygłuchym emerytem i palmą. Żeby nikt go nie zaczepił, nie przeszkadzał bezpiecznie czytać. Pan od dawna w Kołobrzegu? Gdzie się państwo stołują? Myśli pan, że pogoda się utrzyma? Pytanie o pogodę zdradzało nowicjuszkę. W Kołobrzegu prognozy były bezużyteczne, w Kołobrzegu, wychodząc z domu, należało się ubrać na wszystkie pogody naraz. W upalne południe cień drzewa ziębił zdradziecko, w dzień chłodny niewielkie zagłębienie terenu stawało się talerzem z porcją rozgrzanego powietrza. Zawsze mogła zjawić się mgła. Na plażę spadał znienacka biały kożuch, wypełniony płaczem zagubionych dzieci i wołaniem matek. Tylko rodzina Jeża, po kilku sezonach letnich spędzonych w Kołobrzegu, jak stado wytrawnych wilków morskich rozpoznawała zmiany pogody po zapachu wiatru, odcieniu i konsystencji obłoków. Granatowa smużka na horyzoncie uwiadamiała z wszelką pewnością, że za trzydzieści minut będzie burza i warto się zbierać, zawczasu zająć sobie stolik w "Morskim Oku". Nim będzie za późno i mokro.

Inna orbita: Zakład Przyrodoleczniczy ź nadchodząca burza = rok 1970, Jeża i ojca wyścig ze zbliżającą się ulewą. Ojciec jak Merkury pędzący i popędzający synka, żeby po kąpielach solankowych nie dać się dopędzić żywiołom. Zmrok przyspieszany kłębowiskiem brunatnych chmur i grzmiących pomruków, które krążyły z wściekłością, żeby od którejś strony dopaść i zatopić w nich deszczowe kły. Ojciec, zawsze przezorny, tym razem bez parasola. A syn ma osiem lat, cierpi na astmę alergiczną i łatwo się przeziębia. Perspektywa domowej kolacji (z pomidorem i ogórkiem małosolnym) na drugim końcu miasta, gdzie wynajmowali kwaterę. Będziemy szli skokami, decyduje dowódca (w tej roli: ojciec). Jeden skok: z Zakładu do wiaduktu nad torami - z daszkiem. Nie pada. Drugi skok: z wiaduktu do pawilonów handlowych - połączonych zadaszoną promenadą - na rogu ulic Pstrowskiego i Cyrankiewicza. Jeż nawet nie napraszał się o zabawki, które tam kusiły, podniebna groza była zbyt przejmująca: powietrze o fioletowym odcieniu, kilka kropel, wciąż bez ulewy. Długi marsz przez mosty na Parsęcie i Kanale Drzewnym, nie zdążymy- zaklina ojciec - nie zdążymy, ale jednak dopadają wejścia do domu i dopiero wtedy obrywają się chmury. Kolacja w ciemnościach, bo w mieście wyłączono prąd, sojusz i triumf dwóch mężczyzn, małego i dużego, przy świecy, którą duży, rozumny, zabrał z Warszawy. Kanonada piorunów, oglądana z okna; kataklizm zamieniony w nastrojową bajkę przed snem.

W marcu 1945 roku, po zdobyciu twierdzy Kolberg, Rosjanie zbombardowali rozbite już miasto. Radość tryumfatorów uderzyła głównie w kolegiatę, której nawę otwarto na niebo. Spłynęły w ogniu polichromie, skapały na podłogę kielichy, rozsypało się lektorium, śpiewniki poczerniały i spopielone odfrunęły - z ławek zmienionych w stosy. Strzeliste hełmy na wieży kolegiaty gdzieś się po prostu wyniosły, robiąc miejsce pod płaski taras widokowy, który tu urządzono po latach. Wieżę wypełniły wówczas zbiory Muzeum Wojska, Kościół dostał odbudowane prezbiterium, a dzieląca je nawa, zadaszona prowizorycznie, pozostała terenem niczyim, linią demarkacyjną między pokojem i bojowaniem. Z okolicznych, gęsto poustawianych kamienic ocalały tylko trzy lub cztery - i Ratusz - rozdzielone przez surrealistycznie rozległe trawniki, równiny jak z płócien Yves'a Tanguy. Taki był właśnie Kołobrzeg, kiedy Jeż przyjechał tu po raz pierwszy.

Mali chłopcy uwielbiają obrazy zniszczenia. Ale trzeba było jeszcze obejrzeć narzędzia, które tego dokonały. Jeż i ojciec czekają więc przy kasie, w kruchcie kolegiaty, która nie jest już żadną kruchtą, bo stoi tu pierwszy eksponat: armata 76 mm, wzór 1943, i sprzedawane są bilety, a po lewej, nad wejściem do windy, widać napis NA TARAS WIDOKOWY. Od dawnego wnętrza świątyni oddziela ich kilkupiętrowa ściana z dykty, wypełniająca gotycki ostrołuk. I nagle - tak pewnie wygląda nawrócenie - Jeż, Jeżyk zaczyna chcieć, żeby ta dykta zniknęła. Chce otwierającej się przed nim perspektywy, aż po prezbiterium, z ławkami cudownie wyrastającymi spomiędzy pokrzyw, z szybami zabarwiającymi się w witraże, z dachem, który pnie się coraz wyżej i spuszcza w końcu ku wiernym gwiaździste sklepienie i pajęcze świeczniki na długich niciach. Marzą mu się spiczaste hełmy na szczycie wieży - i żeby kolegiatę otoczyły domy, kamieniczki o łamanych dachach, z podcieniami i mnóstwem sklepów. Opowiada o tym ojcu.

Daj spokój, synku, takie rzeczy się nie zdarzają.

Kiedy Jeż z Laurą zatrzymują się dziś pod kolegiatą, skuteczność dziecięcej wyobraźni okazuje się przerażająca. Pora, Jeżu (odzywa się pan Przyskroni), przejrzeć resztki ocalone w pamięci z imaginowanych obrazów sprzed lat - to, co się jeszcze nie spełniło, obudzi w tobie trochę nadziei, więcej lęku. Oto dekoracje i scenariusze, przygotowane zawczasu na dalsze życie. Może należało ostrożniej wyobrażać sobie przyszłość? - Przyskroni lubi pouczać. Tymczasem Jeż prowadzi Laurę w kierunku rzeki, dwadzieścia siedem lat od tamtej chwili. Nie ma już ojca, któremu mógłby to pokazać. Cóż za straszny tryumf. Scalona kolegiata o strzelistych hełmach, z wiernymi wypełniającymi ją szczelnie na każdej mszy, wokół kamieniczki o łamanych dachach, z podcieniami i mnóstwem sklepów. Gdy pod nogi przyturlała mu się dwudziestozłotówka -Polska Rzeczpospolita Ludowa, 1976 rok -rzeczywistość stała się wątpliwa. Na szczęście ze straganów jazgoczą piosenki disco-polo i potrącają go ludzie; najwidoczniej też nie rozpoznają w nim swego stwórcy mrukliwi kelnerzy. Smutna ulga: znajduje się jednak w realnym świecie, za progiem dziecięcej wyobraźni - już poza zasięgiem jej demiurgicznych mocy.

2

Czy udałoby mi się spotkać Marię? Wiedząc, że przybywa gdzieś na początku lipca, mógłbym wychodzić na pociągi z Poznania, wypatrywać jej na peronach, potrącany przez objuczonych bagażowych, mijając kobiety w ciemnozielonych, popielatych, purpurowych sukniach, zerkając pod ronda ich ozdobnych kapeluszy. Potem krążyłbym po hali dworcowej, pod półkolistymi oknami, gdzie na parapetach tłoczą się gołębie; wystawałbym w cieniu stacyjnej wieżyczki z zegarem, zaglądał pod budy dorożek. Znam tylko jedną fotografię Marii, na której jest dziewczynką, więc pewnie łatwo przeoczyłbym ją, trzydziestoletnią, jak w towarzystwie matki i siostry przeciska się przez brązowe drzwi do miasta. Gęsta woalka uczyniłaby nieprzydatnym rudawy lok, dla łatwiejszego rozpoznania zabrany przeze mnie z koperty, na której Maria napisała: Mamie od córki - "cudaka". Niespokojny, że ich nie widzę, powróciłbym jeszcze raz na peron, by przebiegać oczami okna wagonów, wspinać się po schodkach do opustoszałych przedziałów, których drzwiczki klaskałyby bezładnie. W powietrzu unosiłby się zapach węglowego dymu. Konduktor zagadnąłby mnie: Wen suchen Sie? Drei Frauen aus Warschau, über Posen? I potwierdziwszy ich przyjazd zapytałby, czy spodziewały się mojej obecności na dworcu - lecz ja, nie odpowiadając, pędziłbym już z powrotem przed halę, gdzie rzedniejący tłum podróżnych; lecz na próżno.

A zatem: gdzie mogła się zatrzymać? Może wiedziano by o jej krokach u sióstr elżbietanek przy kościele Świętego Marcina, na rogu Victoriastrasse i Brunnenstrasse, w domu parafialnym albo w recepcji katolickiego sanatorium? Ale Maria pewnie nie chciałaby się zbliżać do tych aż nadto świętych stworzeń. Coniedzielna msza to jedno, a krąg towarzyski polskiego Watykanu, jak o św. Marcinie mawiano w Kolbergu, to całkiem co innego. Choć o przybyszach z Kongresówki i tak mogło się roznieść wśród rodaków.

Jeśli nie tam, to trzeba by przebiec hotele. "Kaiserhof" przy placu Cesarskim musiał być dla niebogatych ziemianek za drogi. Ominęłyby też raczej "Hohenzollern", zbyt bliski dworca, z pretensjonalnym, niby-wschodnim wykończeniem dachu: orientalną kratownicą ponad oknami mansardy i baniastymi wieżyczkami na rogach. Prędzej warto by pytać w "Bellevue", o ile Maria nie uznałaby, że tam zbyt wiele dzieje się za oknem: gwar odwiedzających Ogród Różany, wrzask dzieci prowadzonych na molo, a wieczorami, w muszli koncertowej, orkiestra. Czasem też, za dnia, kapele wojskowe wygrywające na ulicy. Może więc nowo otwarty "Monopol", śmiesznie stroszący skrzydlatą fasadę nad wejściem do restauracji, na rogu Lindenallee i Persantenstrasse (dziś jest tu skwer przy sanatorium MSW)? Najbardziej w stylu Marii wydałby mi się hotel "Parkowy", nieopodal przyszłego "Morskiego Oka", przypominający tyrolskie pensjonaty, z drewnianymi loggiami i tarasami nad zaczarowanym ogrodem, oddzielonym od ulicy murem z czerwonej cegły; zza muru świeciły gazowe latarnie i drzewa rzucały dziwaczne cienie. Lecz jeśli nie tam? Czy sprawdzić, położony przy Simonstrasse, tuż obok, pensjonat "Salve Regina"? Lub przeciwnie, wybrać się daleko w stronę Bagicza, do pensjonatu "Elysium"? Podczas swojej samotnej podróży do Belgii, w roku 1903, Maria zatrzymała się w Ostendzie na stancji - u kościelnego organisty, za równowartość czterdziestu pięciu rubli miesięcznie - i dziś mogła do czegoś podobnego namówić matkę. Wtedy musiałbym liczyć na przypadkowe spotkanie w jakimś publicznym miejscu.

W jakim? Trudno mi sobie wyobrazić Marię w pobliżu jakże pruskiego ratusza, z pomnikiem Fryderyka Wilhelma u szczytu schodów. Choć może przełamałaby się w dni targowe, kiedy kłębił się tu słowiańsko-żydowsko- -germański tłum, a owoce i kwiaty barwiły podnóża pseudogotyckich ścian. Mogłaby też zajrzeć do restauracji w średniowiecznych podziemiach, gdzie pod sklepieniem wisiały modele żaglowców, kołyszące się w tytoniowym dymie. Ale ten widok pewnie by Marię rozsierdził. Żaden z tych grubych piwoszy w życiu nie opuścił lądu, powiedziałaby ze wzgardą osoby, która w młodości płynęła przez La Manche. I wyszedłszy, minęłaby bez wzruszenia witrynę Przedsiębiorstwa Żeglugowego Hackbartha w okazałej kamienicy na rogu. Chyba żeby skierowała się w przeciwną stronę; tam z pewnością zatrzymałaby się, olśniona złocistą figurą na szczycie barokowego "Domu Merkurego". Jakżeś ty tam wlazł, królu? A czuwasz ty nade mną? Maria zresztą lekceważyłaby zwykłe tereny spacerowe i jeśli spotkałbym ją przy fontannie na Kaiserplatz, to byłaby tam tylko dla zrobienia przyjemności matce. A na przyglądanie się elegantkom pod pergolą w alei Nadmorskiej namówiłaby ją siostra. Sama Maria zaciągnęłaby je obie na latarnię morską, nową, murowaną, postawioną rok wcześniej na pierwszym kręgu fortu Münde, pamiętającego jeszcze komendanta Gneisenaua. Na pewno przekonałaby latarnika, żeby je wpuścił na samą górę, wyżej od całej tej hałastry znudzonych letników. A w niepogodę sama pobiegłaby na główkę falochronu, aby dać się wysmagać ulewie - bo morze kocha mnie i co dzień inny cud mi swój objawia - i z zapartym tchem śledzić manewry wchodzącego do portu statku. Ewentualnie namówiłaby matkę na wyprawę dorożką na wschód, do restauracji na Kamiennym Szańcu. Ale wycieczka udałaby się jej tylko wtedy, gdyby mogły same posiedzieć w Szklanej Werandzie, odcięte od krzyku mew szybami, niczym Maeterlinckowski nurek w szklanym dzwonie. Maria milczałaby, patrząc, jak fale rozbijają się o spiętrzone na brzegu głazy. Wywieziono je stąd w 1978 lub 1979 roku. A gdzie Szklana Weranda? Czy to nie na jej fundamentach sprzedają dzisiaj kiełbasę i piwo, w JEDYNEJ NA WYBRZEŻU KOSZALIŃSKIM DYSKOTECE POD GOŁYM NIEBEM?

Więc jak to, nie pójdziesz, Mario, do Teatru Miejskiego ani do biblioteki w Pałacu Plażowym, gromadzącej zbiory w czterech językach? Ani nad Parsętę na corso? Mruży wzgardliwie oczy, w bibliotece jest za dużo filistrów, a Stadttheater grywa pewnie jakieś berlińskie sztuczydła. My, poeci, potrzebujemy innych smaków. Wiem: będąc na Kamiennym Szańcu, wypatrzyła niedaleko tor wyścigowy. No i jest kasyno, kilkaset metrów od dworca (dziś to restauracja "Fregata"). Straci tam parę marek: bo ładniej jest przegrać niż wygrać. A może pójdzie na drugą stronę rzeki, przez most na łodziach tuż powyżej portu? Tam gra orkiestra w "Brzozowej Dolinie" i wesoły ober częstuje wódką. Ale czy to wypada, Mario? Raczej omiń to miejsce i idź podumać w Królewskim Zakątku, w małej altance na wydmach, gdzie pradawnego szumu morza nie zakłócają nawoływania mydlarzy i hałas orkiestry... A jeśli wybierzesz leżący bardziej na zachód Zakątek Brzozowy, to wtedy się spotkamy: bo Zakątek Królewski po 1945 przejęło wojsko i zbudowało tam wieżę radarową, ale w Brzozowym bywałem - choć śladu nie zostało już po ławkach czy altanie. Po prostu wydmy otwierały się w kolistą przestrzeń i ukazywały morze jak fotoplastikon czy cinerama. I bywałem też na poczcie, którą w 1907 roku już znasz. Ale do kogo masz słać listy? Do kogo telefonować?

Marię wysłano do Kołobrzegu, zalecając kurację na nerwy, z rozpoznaniem postępującej mizantropii. Jakiemu reżimowi by się poddała? Skorzystałaby z Zakładu Kąpieli dla Kobiet (to tam, gdzie dziś Pomnik Bez Głowy)? Czy tylko spędzałaby czas w koszu plażowym, wdychając morskie powietrze? A może zawierzyłaby kuracji pitnej doktora Gustava Baucka? Nie, to od dawna niemodne. Więc - kąpiele borowinowe? A może, już niepodatna na borowinowe czy solankowe fluidy, chodziłaby po porcie rybackim, szukając wśród kutrów nowego Jezusa-Buddy?

Nie udałoby mi się spotkać Marii. Podczas noclegu w Poznaniu, olśniona przeszywającym jej czaszkę odkryciem, które przeczuwała od tak dawna, uznała się za dojrzewającą do boskości istotę, dla której czas płciowości już minął. Ona-On, Piotr Odmieniec Włast, zawrócony z drogi do uzdrowiska, nigdy tam nie dotarł. A Stadttheater, Ogród Różany i promenady, pozbawione obecności boskiego pomazańca, pochłonął niebawem ogień.


opr. MK/PO

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama