W życiu kościelnym wielu przesadnie skupia uwagę na postaciach wybrańców, pomijając dar wybraństwa. Emocje podnieca debata nad cechami dobrodzieja i czy długo utrzyma się na probostwie, a kto przyjdzie po nim – może lepszy, może gorszy? W parafii podnosi się kurz bieganiny za niczym i jakby w sprzecznych kierunkach – to znak, że biskup jedzie na wizytację. Gdy tuman opadnie wszyscy podzielą się na stronnictwa, bo dla jednych było fajnie, lecz dla drugich nudno. A przecież historia zbawienia w Biblii nie zostawia miejsca na dylemat i stwierdza, że Mojżesz zostaje powołany ze względu na wybraństwo ludu. Co prawda chwilami Bóg wyraźnie naznacza i dobiera sobie konkretnego człowieka, przez którego dokona nadzwyczajnej misji. Wybór Pana – dlaczego ta osoba akurat, nie inna – stanowi wielką tajemnicę. Bóg nie ma jednak od początku upatrzonych kandydatów na biskupa, papieża, katechistę czy proboszcza. O wszystkim decyduje współpraca ludzi z łaską Bożą, ich rozwój moralny, duchowy i oddanie. Być może dlatego predestynowany do biskupstwa religijny gwiazdor Emmanuel Milingo skończył tak, że do dziś w Zambii wietrzą się kościoły. A kto myślał z kolei, że powołany do milczenia trapista Erik Varden OCSO, po święceniach biskupich zmieni się w pasterza, który daje nadzieję Kościołowi.
Samo pytanie o dobór kandydatów do szczegółowych funkcji i odpowiedzialności w Kościele nie jest jednak bez znaczenia. Pierwotne chrześcijaństwo zdecydowanie bardziej ufało zdrowej intuicji całego ludu Bożego, częstokroć wskazując konkretnych mężczyzn na biskupów wbrew ich woli lub przez aklamację. Taki los przypadł choćby Augustynowi w Hipponie – i jak dobrze się stało! Ta forma rozeznawania wybraństwa z pewnością bardziej chroniła od pokusy karierowiczostwa, że oto ktoś chwyci się skraju płaszcza watykańskich dygnitarzy i ludzkim chwytem upchnie sobie w końcu piuskę na głowę. Podstawą poszukiwania kandydatów nie była tania popularność albo znajomości lecz sensus fidei – żywy zmysł wiary ludu Bożego. Wierzący znali się i bez teczek z nuncjatury najlepiej wiedzieli, kto spośród nich słucha głosu sumienia, modli się, jest prawdziwym przyjacielem Boga i człowiekiem Kościoła. Trzeba powiedzieć z nadzieją, że podobnych świadków - dobrych na kandydatów - nie brakuje katolicyzmowi również dzisiaj. Podczas przenosin metropolity katowickiego do Warszawy podniosły się histeryczne głosy, że w polskim Kościele katolickim ławka jest krótka – powtarzał Robert Mazurek za Tomaszem Terlikowskim – i że na kłopoty trzeba ze Śląska wołać do Galbasa. O ile z zachwytem da się słuchać społecznych wywiadów redaktora Mazurka, o tyle jego kościelne komentarze wywołują zażenowanie. Tylko spuścić oczy, myśląc: kogo w tej sprawie radził się Mazurek? To nie ławka jest krótka lecz gremium za wąskie. Myślący katolicy nie wątpią, że każda diecezja w Polsce może wystawić co najmniej kilku uczciwych, ludzkich, inteligentnych i wierzących księży, zdolnych do pasterskiej opieki nad wiernymi. Wystarczy kryteria przenieść poza układ.
W ewangelii proporcje myślenia są bardzo dobrze ustawione. Liczy się kontynuacja wiary, a nie liderzy. Jezus podkreśla znaczenie procesu dojrzewania wina, bukłaki to zaledwie okoliczność winobrania (por. Mk 2, 22). Autor listu do Hebrajczyków stwierdza radykalnie, że w Kościele nikt godności nie bierze sobie sam (por. Hbr 5, 4). Zresztą probostwo lub biskupstwo nie powinno wcale kojarzyć się z awansem albo docenieniem ale z krzyżem.
Bądź zawsze świadom, że po Chrzcie świętym również należysz do wybranych.