Bóg całe stworzenie ustawił od początku na cel ludzkości. Współcześnie człowiek wtargnął na miejsce Stwórcy, chwiejąc przez to autentyczną hierarchią bytów. Skutkiem tej uzurpacji ludzie robią teraz za zwykły środek do pokrętnych celów niewiadomych sił i układów. W efekcie zachodnia cywilizacja dziś to smutny labirynt pękniętych więzi. Wzdłuż muru Europy biegną w panice, jakby donikąd mężowie bez żon, dzieci bez rodziców, kobiety bez mężów. Ulicę dalej, niepewni gdzie są, szepczą coś między sobą po swojemu migranci bez ojczyzn. W środku europejskiego placu otwarte na oścież drzwi kościoła. Ale nawet tam można spotkać wychodzących księży bez biskupa albo siostry zakonne bez klauzury, bez habitu, bez świadomości pierwszej chwili powołania, decyzji czy wyboru. Europie wpojono ubzdurane prawo do bycia sobą, odbierając zarazem niezłomną zasadę odpowiedzialności, bez której życie nie ma sensu, szczęście traci smak i nic nie idzie do przodu. Człowiek musi chronić, szanować i ocalić więzi. W przeciwnym razie, nawet siedząc na wygodnych poduszkach komfortu, osoba ludzka zniekształca się, coś w niej pęka, natura jej się odczłowiecza. To dlatego ludzie tutaj wyglądają często jak zombie. Przede wszystkim w życiu trzeba mieć pewność, że jest się dla kogoś. Reszta to logiczne następstwo rozstrzygniętego na plus lub na minus dylematu.
Społeczeństwa nie uzdrowi żadna polityczna strategia. Plany socjalne są zawsze drugorzędne, mogą pełnić co najwyżej służebną rolę wobec pragnień i wyborów człowieka. Jeśli chce się podnieść kulturę europejską z ruin, to trzeba ludziom pomóc w przywracaniu więzi. Tymczasem wszyscy odpowiedzialni wokół raczej łapią punkty, przemawiając o wyższych albo niższych podatkach czy odnowionych lub odłożonych inwestycjach – ale to już było, kolos stoi na placach, nic to nie zmieni w przyszłości. Kościół katolicki jest ze swej natury bardziej relacyjny, niż urzędowy i taką misją może pomóc Zachodowi. Współczesny katolicyzm musi bardziej dbać o dane sobie od początku przez Chrystusa miejsca więziotwórcze – jak liturgia, konfesjonał, modlitwa myślna czy wspólnota – niż o parafialne kancelarie, a odrodzi siebie oraz wielu. W Kościele nie ma singli. Zawsze ktoś za kimś stoi albo dokądś drugiego poprowadzi. Neofitom już w chwili Chrztu świętego towarzyszą rodzice chrzestni – nie sponsorzy lecz świadkowie wiary. Podczas bierzmowania w procesji do biskupa ustawiają się kandydaci lecz na ich ramionach milcząco kładą rękę świadkowie dojrzałości. Wreszcie na ślubie zakochanych katolików zaraz w drugim rzędzie modlą się drużbowie – nie aktorzy na zdjęciach lecz świadkowie wiary związanej z miłością. Warto by duszpasterze, w czasach sprowadzenia personalizmu do poziomu zimnego narzędzia, więcej osobistej uwagi poświęcali formacji kandydatów na świadków sakramentów. Na misjach wiele młodych wspólnot parafialnych dysponuje gotowym zastępem katechistów, którzy w miejsce kogoś z rodziny lub sąsiedztwa, kto ma blade pojęcie o chrześcijaństwie, podejmują się bycia chrzestnymi.
Nawet surowy prorok Izajasza, kończąc trzecią część swojej księgi, za wielki finał historii obiera metaforę domu (por. Iz 65, 21), w którym przebaczono sobie winy z dawnych lat. Pod jednym dachem mogą mieszkać bezpiecznie tak starzec, jak niemowlę, które w młodości nauczy się mądrze żyć z doświadczenia przodków. Starzec jest szczęśliwy, bo młody słucha jego pouczenia. Dziecko z kolei ma pokój w sercu ponieważ ufa, że pod opieką ojców stawia pierwsze kroki w nieznane. Bardzo porusza troska urzędnika królewskiego z Kafaranaum o własnego syna (por. J 4, 49). W ojcu czuć niepokój oraz naturalną determinację, by jego dziecko odzyskało zdrowie. Gdyby tak wszyscy ojcowie walczyli o synów, a matki o córki, zachodnia cywilizacja szybko wróciłaby do ładu i spokoju.
Najważniejszym pytaniem twojego życia nie jest kwestia: ile masz? Ale: dla kogo jesteś?