Świadkowie rzeczy niepojętych

Fragmenty książki "Uzdrowiciel Jan Paweł II"

Świadkowie rzeczy niepojętych

Andreas Englisch

UZDROWICIEL
Jan Paweł II

ISBN: 978-83-7767-046-0
wyd.: Wydawnictwo WAM 2012

Spis wybranych fragmentów
Wstęp
Świadkowie rzeczy niepojętych

Świadkowie rzeczy niepojętych

Miasto powstało wzdłuż głównej ulicy biegnącej przed katedrą. Są tu małe sklepiki, parę fast foodów, kilka supermarketów. Na jednym końcu ulicy znajduje się port, na drugim zaś szpital, naprzeciw którego mieści się gabinet lekarski doktora Simmonsa, bardzo zasłużonego dla Saint Lucia, ponieważ przed trzydziestu laty podjął tu pracę jako pierwszy w historii tej wyspy pediatra. Jego niewielka poczekalnia pęka w szwach, zatroskane matki trzymają na kolanach przestraszone maluchy. Asystentka doktora dała mi do zrozumienia, żebym zaczekał, aż przyjęci zostaną wszyscy pacjenci. Na rozwiązanie zagadki czekałem dwadzieścia lat, więc mogłem poczekać jeszcze i tych parę godzin. Po jakimś czasie gabinet lekarski opuściła ostatnia matka, ciągnąc za sobą pochlipującego malca. Doktor miał teraz czas dla mnie. W porównaniu z ludnością Saint Lucia karnacja doktora Simmonsa wydała mi się nadzwyczaj jasna, a w porównaniu z biskupem Feliksem lekarz wyglądał wręcz jak opalony biały. Praktykuje w maleńkim gabinecie, na którego ścianach wiszą rysunki dzieci, wyrażających w ten sposób podziękowania za wyleczenie, i gdzie poza kartami pacjentów i kilkoma zabawkami na biurku nie ma nic więcej.

Szczupły doktor Simmons w kolorowej batikowej koszuli wystającej spod lekarskiego kitla nadawałby się idealnie do roli pokładowego lekarza w jakimś pogodnym filmie o tropikach. Na biurku leżała na samym wierzchu karta pacjenta Kevina Jeremiesa urodzonego w 1984 roku. Lekarz przeglądał ją przez chwilę, potem podniósł głowę i spojrzał na mnie.

— Jest pan pierwszą osobą, która pyta mnie o to wydarzenie, co bardzo mnie dziwi, bo nie ma wątpliwości, że to najosobliwszy przypadek w całym moim życiu. Chcę jednak, żeby pan wiedział, że nie jestem katolikiem i nie wierzę, że papież jest kimś bardziej nadzwyczajnym niż pan czy ja. Powiem panu coś jeszcze. Właściwie nie wierzę w cuda. Jestem naukowcem. Tego, co stało się z Kevinem Jeremiesem, nie da się jednak wyjaśnić od strony medycznej. Albo mówiąc inaczej, to, co stało się z tym chłopcem, z naukowego punktu widzenia nie miało prawa się zdarzyć, jego wyzdrowienie w ogóle nie wchodziło w rachubę. Z perspektywy naukowca to, co się stało, było po prostu niemożliwe. Tylko tyle gotów jestem przyznać. Co jednak naprawdę się wydarzyło? Czy to był cud? Tego nie wiem. Mogę tylko raz jeszcze powtórzyć, że to nie miało prawa się stać. Jednak dlaczego się stało? Nie mam zielonego pojęcia. Ale przyznaję, kiedy o tym usłyszałem, od razu pomyślałem: to cud, i to w samym sercu slumsów.

Kevin Jeremies trafia po raz pierwszy do szpitala w Castries w wieku szesnastu miesięcy. Cierpi na ciężką niewydolność oddechową.

— Skrajnie niepokoiło to, że dziecko nie było w stanie o własnych siłach ani usiąść, ani nawet przewrócić się na bok. Badania wykazały nieuleczalne i nieodwracalne uszkodzenia mózgu, które powstały prawdopodobnie przy narodzinach. Chłopiec cierpiał na szereg schorzeń, musieliśmy zatrzymać go na oddziale, ponieważ miał ogromne trudności z oddychaniem. Kevin mieszkał w slumsach, co nasuwało uzasadnione obawy, że nie dostawał dostatecznej ilości pożywienia i żył w mało higienicznych warunkach. Muszę panu powiedzieć, że nie dawałem mu zbyt wielu szans na godną egzystencję.

Doktora Simmonsa martwił przede wszystkim rozległy paraliż.
— Taki paraliż mógł być spowodowany wyłącznie uszkodzeniem mózgu. Stopniowa, powolna poprawa była możliwa z czasem, sukcesem byłoby już, gdyby chłopcu udawało się samodzielnie podnieść. Jednak oddychanie należało przez cały czas wspomagać. Leżał więc całymi dniami nieruchomo na plecach. A to, co się stało potem, było po prostu niemożliwością. Przecież uszkodzenia mózgu nie znikają ot tak, w jednej chwili. To niemożliwe. Owszem, jego stan zdrowia mógł się stopniowo poprawiać, ale nie tak błyskawicznie — wyzdrowieć w jednej sekundzie, i to wyzdrowieć trwale, tak by nie trzeba było już więcej wracać do szpitala? Wiem jednak, że tak właśnie było. Jeżeli zapyta mnie pan, co musi uczynić lekarz, żeby pomóc takiemu dziecku w takim tempie, to powiem, że musi być cudotwórcą.
— Widział pan kiedyś dom, w którym zdarzył się ten cud?
— Nie, jeszcze tam nie byłem. Ale wiem, gdzie mieszka ta rodzina. W slumsach przy cmentarzu francuskim. Biskup Felix z pewnością wskaże panu drogę.

Miejsce, w którym jakoby wydarzył się jeden z najbardziej zdumiewających cudów za pontyfikatu Jana Pawła II, znajduje się na peryferiach Castries, w okolicy, w której Francuzi grzebali niegdyś swoich zmarłych, składając ich w okazałych kamiennych grobowcach. Biskup Felix nie potrafi ukryć, że ta wizyta jest dla niego bardzo krępująca, wciąż bowiem wstydzi się, że mieszkańcy jego dawnej diecezji nadal muszą bytować w takich warunkach. Na dróżkach byłego cmentarza rozbrzmiewa głośno reggae. Na zwietrzałych płytach nagrobnych można jeszcze odcyfrować nazwiska ludzi, mieszkańców miasta sprzed trzystu lat, którzy wierzyli, że na tym cmentarzu zaznają wiecznego spokoju. Dziś natomiast stoją tu drewniane chatki wciśnięte pomiędzy grobowce. Wzgórze jest dosyć strome, a chaty przypominają wronie gniazda osadzone na kamiennych nagrobkach. Biskup wspina się po ścieżce oczyszczonej przez tropikalny deszcz, który zmył wszystkie śmieci. Przystaje co jakiś czas; droga jest dla niego właściwie zbyt stroma, pytam więc, czy nie wolałby zostać na dole, jednak nic nie wskazuje na to, że chciałby się poddać. Omijamy zużyte torby foliowe, rozbite butelki, ekskrementy. Czy niepojęty Bóg naprawdę chciał, aby cud dokonał się akurat w takim miejscu?

Pani Mary Jeremies wychodzi nam naprzeciw. Włożyła swoją najładniejszą, białą sukienkę. O naszej wizycie powiadomiły ją siostry od Matki Teresy opiekujące się w slumsach najbiedniejszymi z biednych. Prowadzi nas do kamiennych schodków. Na dole widać rozciągnięte sznury na bieliznę, obok pod rodzinną chatą znajduje się jeszcze otwarta szopa. Kevin Jeremies w niedzielnym garniturze i jego szykownie wystylizowana dziewczyna siedzą właśnie przed starym monitorem i wysyłają e-maile. Stojący pod stołem komputer wygląda, jakby dłuższy czas przeleżał na śmietniku, jednak nadal chyba działa. Tylko skąd mają prąd? Pani Jeremies prowadzi nas teraz na górę do drewnianej chałupki, gdzie na skleconym ze skrzynek stole ustawiła poczęstunek — butelki z wodą i sokiem. Panuje niemiłosierny skwar, choć okna są szeroko otwarte. Wszędzie wiszą plakaty z Janem Pawłem II. Pani Jeremies zaczyna swoją opowieść, a ja nagle sobie zdaję sprawę, jak wielki czuję szacunek dla tego starego, czarnoskórego biskupa. Łatwo było dostrzec, że czuł się winny temu wszystkiemu, postrzegał tutejsze warunki jako swoją porażkę; jak gdyby w jego mocy było uratowanie i uchronienie tej wyspy i kobiet, takich jak Mary Jeremies, przed poniżającą nędzą. Nie miały nawet najmniejszej szansy na dobre życie, także na życie zgodne z zasadami Kościoła. Mogły jedynie próbować przetrwać, sprzedając się możliwie najdrożej pierwszemu lepszemu mężczyźnie, byleby tylko zapewnić bezpieczeństwo sobie i swoim dzieciom. Wyspa, która w oczach turystów jawi się rajem na ziemi, w rzeczywistości wcale nim nie jest. O ile młodzi mężczyźni mogą tu sobie pozwolić na beztroskie życie z dnia na dzień, to kobiety na Saint Lucia takiej możliwości nie miały nigdy. Mój podziw dla polegujących na plażach młodzieńców szybko stopniał, prawdę o życiu na tej wyspie dostrzegłem dopiero w losie Mary Jeremies. Przyszła na świat w ubogiej rodzinie, nie mogąc jednak pozostać w ciasnym domu rodziców, jako bardzo młoda dziewczyna zamieszkała z mężczyzną. Miała sześcioro dzieci z różnymi partnerami, najmłodszy był właśnie Kevin.

— Miałam już piątkę dzieci i kiedy urodził się Kevin, wiedziałam, że coś z nim jest nie tak. Od samego początku nie potrafił prawidłowo oddychać, był za słaby, żeby nabrać powietrza; robiłam co w mojej mocy, żeby go wykarmić, ale on nie potrafił się trzymać prosto, nie potrafił przełykać. Chodziłam więc cały czas do szpitala, do doktora Simmonsa, dziecko dostawało tam tlen. Ale doktor nie dawał mi wielkiej nadziei, Kevin wciąż leżał na plecach, często siniał na twarzy, wtedy znów wiozłam go do szpitala i tak miesiąc w miesiąc. Kiedy przywoziłam dziecko, po oczach lekarzy widziałam, że nie są w stanie mu naprawdę pomóc. Kiedy więc usłyszałam, że przyjeżdża papież, uszyłam sobie ładną sukienkę. Chciałam wziąć udział we mszy świętej nad morzem, miałam śpiewać z kościelnym chórem. Ale potem miałam ten sen.
— Jaki sen? — zapytałem tę sympatyczną kobietę, która co chwila dolewała wody do mojej szklanki.
— Śniło mi się, że na Saint Lucia przybędzie człowiek, który pomoże Kevinowi. Nic więcej się nie dowiedziałam, tylko tyle. Nie wiedziałem, od kogo albo dlaczego. Powiedziałam potem do mężczyzny, z którym wtedy byłam: „Jedzie tutaj człowiek, który pomoże Kevinowi”. Nie pamiętam już, kiedy to było dokładnie, może parę dni, a może dwa tygodnie przed wizytą papieża. Zresztą nie rozumiałam, o co chodzi z papieżem. Nie chciałam iść do kościoła, gdzie czekali na niego inni chorzy. Ja chciałam zaśpiewać, taki był mój zamiar, a Kevin miał zostać w domu pod opieką rodzeństwa. Potem jednak, sama nie wiem skąd, przyszło mi do głowy: „A może to papież jest tym człowiekiem, który ma przybyć?”. Nie byłam pewna, mimo to powiedziałam proboszczowi, że nie przyjdę na mszę i nie będę śpiewać, bo chcę pójść z Kevinem do papieża. Tylko że nie wiedziałam, jak to zrobić, nie miałam zaproszenia. W diecezji powiedzieli mi, że zaproszenia dostaną ci, którzy się wcześniej zgłosili, tylko oni wejdą do kościoła, kiedy przyjedzie papież. Mimo to poszłam tam. Rozmawiałam z policjantami i księżmi, na rękach trzymałam Kevina, który ledwie oddychał. Znów zsiniał. Wreszcie udało mi się przedrzeć do środka. Jeszcze nigdy nie byłam w tym kościele. Razem z innymi kobietami czekałam potem przy ołtarzu na przyjazd papieża. A on przeszedł środkiem kościoła i podszedł dokładnie do mnie. Byłam tak zaskoczona, że nie mogłam się ruszyć, i przez cały czas myślałam: „O Boże, on naprawdę przyszedł do ciebie, a ty nawet się nie zastanowiłaś, co masz mu powiedzieć”. On tymczasem po prostu stanął przede mną. Pocałował Kevina i pobłogosławił go. A ja wydukałam tylko: „Dziękuję”. Potem wróciłam do domu. Przez całą drogę śpiewałam, już nie byłam smutna. Było późno, więc położyłam synka do łóżka i pogłaskałam go. Potem modliłam się i modliłam, bo znów myślałam sobie, że to może właśnie papież był tym człowiekiem, który miał przybyć. Ale w nocy jego stan wcale się nie poprawił, nadal oddychał z trudem, a ja zastanawiałam się, czy nie zawieźć go znowu do szpitala. Potem usnął. Następnego dnia rano zeszłam na dół, pod chatę, tam gdzie pan był na początku. Rozwieszałam pranie, kiedy usłyszałam wołanie dzieci: „Mamo, mamo, chodź tutaj! Kevin wyszedł z łóżka i pobiegł do ciebie”. Myślałam, że się wygłupiają, ale potem zobaczyłam Kevina, który biegł do mnie, a kiedy chciałam go chwycić w ramiona, pobiegł schodkami na górę, jak gdyby bawił się ze mną w berka. Padłam na kolana i zaczęłam się modlić: „Jakie to szczęście doświadczyć takiego cudu”. Znajomi poinformowali w końcu doktora Simmonsa. Nie mógł w to uwierzyć, powiedziałam mu wtedy przez telefon, że Kevin nagle po prostu zaczął chodzić, ale on nie mógł w to uwierzyć.

Oczy Mary Jeremies błyszczały, kiedy odprowadzała nas na dół. Kevin też nam towarzyszył, a przed pożegnaniem wziął mnie na bok i zapytał:

— Niech mi pan opowie o papieżu, jaki to był człowiek?
— Próbuję to zgłębić od długiego czasu — odpowiedziałem mu. — Jednego jestem pewien. On nigdy nie wątpił, że Bóg potrafi czynić rzeczy niepojęte.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama