Wczoraj „jak grom z nieba” spadła wiadomość, że portal Nasza Klasa zostanie zamknięty po ponad 14 latach funkcjonowania. Prawdę mówiąc, jeśli coś dziwi, to raczej, że przetrwał tak długo, a nie, że wreszcie zdecydowano się go zamknąć.
Sam należałem do grona wczesnych użytkowników polskiego portalu społecznościowego. Zaliczam się do early adopters, czyli osób, które chętnie korzystają z nowinek technologicznych. Pomysł na odnowienie relacji z dawnymi kolegami i znajomymi spodobał mi się, założyłem konto i czekałem, aż pojawią się kolejne osoby z moich ław szkolnych. I faktycznie, wirtualne klasy zapełniły się w znacznym stopniu. W moim przypadku było to sporo ponad 50 procent kolegów i koleżanek zarówno w przypadku szkoły podstawowej, jak i średniej. Taki współczynnik był z pewnością miarą sukcesu portalu. W szczytowym okresie popularności konta miało na nim niemal 14 milionów użytkowników.
Zastanawiam się dzisiaj, co najbardziej skłoniło mnie do założenia przed czternastu laty konta na „NK”. Czy była to świeżość pomysłu, czy ciekawość, co obecnie dzieje się u dawnych znajomych, czy może pragnienie odszukania osób, z którymi kontakt utraciłem już dawno temu? Trudno dziś odpowiedzieć na to pytanie. Zapewne każdy z czynników odegrał swoją rolę. Z pewnością jednak element ciekawości był silniejszy od rzeczywistej potrzeby odświeżenia relacji. Te relacje bowiem, na których naprawdę mi zależało, pielęgnowałem i przed erą internetu, i w czasie powstawania portali społecznościowych, niezależnie od posiadania konta w jakimkolwiek serwisie. Ostatecznie pożytek z Naszej Klasy był taki, że zyskałem dwa lub trzy adresy email osób, z którymi utraciłem kontakt po zmianach miejsca zamieszkania i telefonu. No i dowiedziałem się, co obecnie robią koledzy z podstawówki. Jeśli chodzi o liceum – wiedziałem tak czy inaczej, ponieważ udało nam się zorganizować spotkanie „20 lat po maturze”, które wspominam dużo sympatyczniej niż jakiekolwiek wirtualne kontakty.
Efekt świeżości NK nie utrzymał się długo, zaczęły się natomiast pojawiać niechciane i irytujące elementy: zaproszenia i maile od różnych internetowych natrętów, reklamy, idiotyczne gry, wirtualne prezenty, coraz wyraźniejsza komercjalizacja i próby wykorzystania mojego czasu do tego, co kompletnie mnie nie interesowało. Niedługo potem nastała „era Facebooka”. W przypadku większości użytkowników był to zapewne główny powód porzucenia Naszej Klasy. Amerykański portal społecznościowy oferował znacznie więcej funkcjonalności, był atrakcyjniejszy, otwarty na szerszą społeczność i – przynajmniej w tamtym okresie – nie tak nachalny, jeśli chodzi o reklamy. Nasza Klasa w 2010 r. zmieniła właściciela. Udział biznesu zza naszej wschodniej granicy wzbudził u wielu osób, także u mnie, zaniepokojenie co do intencji głównych udziałowców. Co mają zamiar zrobić z naszymi danymi? W czyje ręce będzie trafiało to, co opublikujemy?
Podobne pytania co bardziej świadomi użytkownicy zaczęli sobie stawiać także w odniesieniu do innych portali społecznościowych. Wiara w szlachetne intencje właścicieli tego rodzaju serwisów byłaby zwykłą naiwnością. Ostatecznie każdy z nich ma swój biznesplan, czyli krótko mówiąc – pragnie zarobić na użytkownikach. Oczywistą ceną, którą płacimy za korzystanie z serwisów społecznościowych, jest utrata prywatności. To, co robimy, czym się interesujemy, co jest dla nas ważne, jest bardzo cenną informacją handlową. Reklama targetowana jest wielokrotnie skuteczniejsza od innych środków reklamowych. To jednak, że kupimy telewizor, kosiarkę czy buty, skuszeni dopasowaną do nas reklamą, jest stosunkowo niewielkim problemem. Znacznie większym jest to, że informacje, które sami zostawiamy o sobie w serwisach internetowych, wyszukiwarkach, w smartfonowych aplikacjach, służą do stałego profilowania, tak że stajemy się ofiarą specjalistów od socjotechniki, manipulacji różnego rodzaju. Stawką stają się nie tylko nasze pieniądze i czas, ale także emocje, sposób postrzegania świata, idee i obrazy, które trafiają do naszej świadomości, kształtując nas samych.
To niebezpieczeństwo nie jest teorią, ale rzeczywistością, która dotyczy dziś w praktyce całego cywilizowanego świata. W książce „Antisocial Media. Jak Facebook oddala nas od siebie i zagraża demokracji” autor, Vaidhyanathan Siva, zwraca uwagę na destruktywny wpływ wszystkich współczesnych mediów społecznościowych na nas samych i nasze relacje z innymi. Paradoksalnie, serwisy, które miały służyć do nawiązywania i podtrzymywania relacji, ostatecznie prowadzą do ich niszczenia – spłycając nasze myślenie, żerując na emocjach, zamykając nas w bańkach informacyjnych i zalewając świadomość setkami memów, które sprowadzają całą złożoność społecznej rzeczywistości do prymitywnej wizualnej propagandy.
Czy pogodziliśmy się już z tym, że administratorzy Facebooka decydują dziś o tym, co jest prawdą, która może dotrzeć do naszych oczu i uszu? Decyzja o zablokowaniu facebookowego konta prezydenta USA – nawet jeśli nie zgadzamy się z nim i uważamy go za kompletnego bufona i narcyza – powinna wzbudzać w nas najwyższe zaniepokojenie. Skoro można zamknąć usta prezydentowi, a także dziesiątkom chrześcijańskich serwisów, gdy prezentują wartości, które „nie pasują” administratorom serwisu społecznościowego, to znaczy, że wolność słowa poległa właśnie w bitwie z wyznawcami poprawności politycznej. Jak pisze Siva, „Zuckerberg wielokrotnie powtarzał, że celem Facebooka jest stworzenie globalnego społeczeństwa zgodnie z wartościami, jakie on sam wyznaje. Ponieważ wyraża to życzenie neutralnymi, praktycznie pustymi słowami, czytelnicy i słuchacze mogą wypełnić je swoją wizją tego, co uważają za dobre. Ale ostatecznie, za sprawą konstrukcji Facebooka, to Mark Zuckerberg decyduje, jakie wartości narzuca użytkownikom.”
Jeśli wydaje nam się, że jesteśmy odporni na socjotechniczne manipulacje, to znaczy, że już padliśmy ofiarą pierwszej i najgroźniejszej manipulacji, która służy temu, abyśmy utracili czujność, krytycyzm i dystans do mediów. W rzeczywistości jesteśmy nieustannie poddawani technikom manipulacji społecznej, a Facebook jest tu znakomitym narzędziem. Jak wskazuje autor „Antisocial Media”: „wykorzystując profilowanie psychograficzne, badacze rynku i sztaby wyborcze mogą precyzyjnie adresować przekaz do jednostki, nawet jeśli taka osoba wyróżnia się na tle większej grupy, do której należy”. Tego rodzaju profilowanie miało miejsce w przypadku kolejnych wyborów prezydenckich w USA, podczas referendum dotyczącego Brexitu i z pewnością ma miejsce w każdej istotnej rozgrywce politycznej. Treści trafiające do nas obliczone są na wywołanie określonego efektu politycznego. Czytając je, klikając „lubię to”, rozpowszechniając, nieświadomie podporządkowujemy się strategii ustalonej przez specjalistów od socjotechniki. Mało kto w Europie czy USA zdaje sobie sprawę, jaką rolę pełni obecnie Facebook w krajach Azji, współpracując z tamtejszymi reżimami, pomagając im kontrolować obywateli i stosując filtry informacyjne.
Nasza Klasa musiała polec w starciu z takim gigantem, jak Facebook. Jej narzędzia marketingowe były zbyt prymitywne – chodziło głównie o zarobienie na naturalnym dla każdego człowieka pragnieniu utrzymania relacji. Nie żal mi Naszej Klasy, ponieważ ostatecznie okazała się głównie stratą czasu. Żal mi natomiast siebie, żal mi moich przyjaciół i znajomych, że pozwalamy się wciągać w tryby socjotechniki, gdy brakuje nam dystansu do treści pojawiających się w mediach społecznościowych. Żal mi świata, który tak łatwo rezygnuje z wolności, oddając się we władanie technopolu, którego synonimem stały się obecnie internetowe molochy, takie jak Facebook czy Google.
Kończąc, wypada mi się zgodzić ze smutnym wnioskiem Sivy: „Sedno problemu nie leży w stosowaniu technologii jako takiej. Leży w naszym nieracjonalnym sposobie myślenia o nauce i technologii. Kiedy czynimy z technologii przedmiot kultu i błyskawicznie przyjmujemy wszystkie zalety i wygodę, jakie oferuje, bez względu na długofalowe koszty, robimy z siebie głupców.”