Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat. Katarzyna wychowywała siedmioro ukochanych dzieci. Dumna matka miała dla kogo być ostrożną, miała dla kogo przetrwać wojnę. Mimo to zgodziła się ratować innych ludzi – bezbronnych i prześladowanych.
Katarzyna Filipek z domu Osielczak urodziła się 12 marca 1897 roku w Więcierzy (obecnie jest to przysiółek Tokarni). Ojciec Tomasz i matka Marianna z domu Jugowiec byli rolnikami. Dziewczynka od małego pomagała rodzicom w gospodarstwie. Skończyła jedynie szkołę powszechną.
Jej mąż Mateusz Filipek przyszedł na świat w 1895 roku. „W wieku osiemnastu lat został wcielony do wojska austriackiego. Walczył podczas pierwszej wojny światowej. Wrócił w rodzinne strony, ale w 1920 roku poszedł na wojnę polsko-bolszewicką. Tam został ranny w nogę. Po powrocie do domu, już w wolnej Polsce, dostał rentę inwalidzką w wysokości czterdziestu złotych miesięcznie.
Z polem Mateusza sąsiadowała ziemia Katarzyny. Znali się, a później pokochali. Pobrali się w 1921 roku i zamieszkali w niewielkim drewnianym domu. Prowadzili gospodarstwo rolne, położone na obrzeżach Tokarni w górach, w miejscu mocno zalesionym, oddalonym od centrum wsi i od głównej drogi.
Sytuacja finansowa rodziny była dobra. Pracowici i zaradni Filipkowie dorobili się krów i konia. Bywało jednak, że Mateusz niedomagał, a wtedy Katarzyna musiała dawać sobie radę zarówno z gospodarstwem, jak i z dziećmi. Zaradność i samodzielność, których nauczyły ją życie, miały się przydać również w czasie wojny.
Dzieci od małego wdrażały się do ciężkiej pracy i pomagały rodzicom. „Mateusz pracował na gospodarce, ale często po całodziennym wysiłku dostawał krwotoku, który trudno było zatamować. Syn Jan, a mój dziadek, wspominał, że latem często szukali w polu grzybów przypominających pieczarki, aby ich zawartością posypać ranę, po czym krwawienie natychmiast ustawało. (…) Dodatkowo w każdy piątek Mateusz z synem jeździli do Lubnia, aby zmieniać opatrunek” – pisze prawnuczka Filipek Iwona Sępiak.
Trwało to do stycznia 1939 roku, do śmierci Mateusza. Zostawił Katarzynę z gospodarstwem, sześciorgiem dzieci do wyżywienia i siódmym w drodze.
Ostateczna kwestia
W Tokarni i pobliskich miejscowościach mieszkali i pracowali Żydzi. W rodzinnej miejscowości Katarzyny było ich stosunkowo niewielu, ale już w Myślenicach stanowili nawet trzydzieści procent ludności. Byli sąsiadami, kolegami, znajomymi, z którymi raz żyło się lepiej, raz gorzej. Ale razem. Wybuch wojny dotknął wszystkich, stanowił wielkie zagrożenie. Dla Żydów jednak okazał się równoznaczny z wyrokiem śmierci. Wywożono ich do gett, obozów koncentracyjnych, gdzie w większości ginęli.
W 1942 roku Niemcy zabrali się do „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”. W sierpniu nastąpiła eksterminacja Żydów mieszkających w Myślenicach i okolicy. Naziści zgromadzili na rynku około tysiąca pięciuset osób. Część wywieźli do Auschwitz, niektóre od razu rozstrzelali. Ocaleli nieliczni, którym udało się uciec. Ci, którzy uniknęli wywózki, ukrywali się w lasach. Pomagali im Polacy. Rodzinie Steinbergów udało się ujść zagłady.
– Uciekli z obławy i walczyli o przetrwanie. Tu wszyscy ich znali i chyba lubili – opowiada pan Stanisław Filipek. – Wujkowie i ciotki wspominali, że przed wojną chodzili do ich sklepu regularnie, kupowali naftę, słodycze, sól i świece.
Mieszkańcy byli klientami starego Szmula, bo ten dawał czasem na kreskę i nie liczył drogo. Miał trzy córki: Gizelę, Adelę i Różę. Adela i Róża wyszły za mąż przed wojną, obie miały synów. W czasie wojny Steinbergowie musieli zlikwidować sklep, poukrywać towar wszędzie, gdzie się dało. Wiadomo też, że niedługo po wybuchu wojny żona sklepikarza została rozstrzelana przy głównej drodze w Tokarni. Gizela natomiast trafiła do obozu Gross-Rosen. Nie przeżyła.
Po pacyfikacji myślenickich Żydów rodzina Szmula znalazła schronienie w lesie.
– Ukrywali się w górach, w pasterskich szałasach. Wspierał ich od początku sołtys Tokarni Stefan Barglik z żoną. Dzięki temu Steinberg, jego córki Rózia i Adela, dwóch wnuków i zięć ukrywali się wiele miesięcy – wyjaśnia pan Stanisław.
– Tu znali się wszyscy. Mieszkańcy wiedzieli o Szmulu i jego rodzinie. Jednak solidarnie milczeli, tym samym wspierali ich i chronili. W każdym środowisku może pojawić się jednak zdrajca. Tu był nim najpewniej wędrowny handlarz z Makowa Podhalańskiego, prawdopodobnie niemiecki szpieg – opowiada pan Stanisław. – Sołtys Barglik, gdy wyczuł, że jest obserwowany, postanowił działać i ukryć rodzinę Szmula u mojej babci.
Do przyjęcia Żydów najpierw sam przekonywał Katarzynę. Przytoczył przekonujące argumenty: kobieta jest wdową z gromadką małych dzieci. Kto by w ogóle przypuszczał, że będzie ryzykować życiem całej rodziny? Poza tym Filipkowa mieszkała w miejscu trudno dostępnym, ukrytym w górach. Mimo to oponowała. Wiedziała, co grozi jej i dzieciom. Wtedy do jej domu przyszła prosić o pomoc Rózia, córka Szmula. Znały się od dawna.
– Wujek Jan opowiadał, że Rózia wieczorem któregoś dnia przyszła do matki. Mówiła, że skierował ją sołtys z prośbą o ukrycie jej oraz pozostałej rodziny – snuje opowieść pan Stanisław. – Prababcia nadal była sceptyczna. Jednak Rózia przekonywała, że to dom na uboczu, że nikt ich tu nie będzie szukał, że będą cisi i ostrożni. Sołtys zresztą obiecał wsparcie w wyżywieniu. W rezultacie babcia zgodziła się przyjąć Szmula i jego rodzinę. Najpierw mieszkali w stodole. Gdy się zrobiło chłodniej, rodzina Filipków wzięła ich do chaty, umieszczono ich na strychu.
– Dziadek Jan opowiadał mi, że mama prosiła ich, by o lokatorach z nikim i pod żadnym pozorem nie rozmawiali – mówi prawnuk Katarzyny ksiądz Sławomir Filipek.
Z domu w górach czasem wychodziła Rózia i dyskretnie schodziła w dolinę do sołtysa po jedzenie. Sprzątaniem po ukrywanych przybyszach musiała zajmować się sama Katarzyna. Steinbergowie dzielili się swoim jedzeniem, Filipkowie chlebem. Wspólnie próbowali przeżyć niedolę wojenną.
Mijały tygodnie wspólnego życia. Wszyscy liczyli, że tak dotrwają we względnym spokoju do końca wojny. Jednak pod koniec 1943 roku ktoś „życzliwy” doniósł na sołtysa Barglika, że ten pomaga Żydom. Prawdopodobnie był to ów obwoźny handlarz, a zarazem szpieg. Barglik, który przez długi czas nadstawiał karku, pomagając Żydom, wiedział, że tym razem sytuacja jest nadzwyczaj poważna. Niemcy postawili go pod ścianą i szantażowali. Stanął przed dramatycznym wyborem: gestapo zagroziło śmiercią wszystkim mieszkańcom, jeżeli nie wyda Żydów. Wydać więc jedną Filipkową czy skazać na śmierć całą miejscowość?
– Myślę, że nam, współczesnym, nie wolno tego człowieka oceniać jednoznacznie. To postać dramatyczna – uważa Stanisław Filipek. – Latami pomagał ludziom z wielką odwagą i determinacją. Potem stanął przed sytuacją chyba bez wyjścia.
Na początku stycznia 1944 roku sołtys zebrał więc ludzi przed kościołem w Tokarni. Oświadczył publicznie, by zgłosili się wszyscy, którzy pomagają Żydom. Następnego dnia sam miał przeszukiwać domy. Jan Filipek mówił:
„Matka powiedziała o tym Rózi. W nocy z niedzieli na poniedziałek Rózia poszła ze mną do domu sołtysa i tam z nim rozmawiała. Po przyjściu do domu oświadczyła matce, aby niczego się nie obawiała, albowiem sołtys twierdził, że poszukiwania rozpocznie w innej części wsi”. Katarzyna starała się nie tracić zimnej krwi: przecież sam sołtys obiecywał opiekę, bezpieczeństwo i żywność. Czy mógłby teraz ich zawieść? Poprosiła jednak, co wynika ze wspomnień syna Jana, by Szmul z rodziną ukryli się gdzieś w lesie. Chciała, żeby uciekli, przynajmniej na jakiś czas. Był jednak środek zimy, śnieg, zaspy i wielki mróz. Nie mieli gdzie się schronić. Zostali więc u Katarzyny.
Sołtys zaprowadził Niemców do Filipków. Szukali w stodole. Potem przeszukali strych. Szybko znaleźli całą rodzinę Szmula. Pojmano ich i wywieziono.
Niemcy przewieźli Żydów na posterunek do Łętowni. Później pojechali do Jordanowa i w tym czasie z transportu – na Górze Wichrowej – udało się uciec Rózi. Pozostałych rozstrzelano w Jordanowie.
– Przedziwne jednak, że prababci i jej dzieci nie pojmano wtedy od razu. Zwykle gdy Niemcy dopadali Żydów, od razu też mścili się na ukrywających – mówi ksiądz Sławomir Filipek. – Tutaj z jakiegoś powodu prababci nie aresztowali.
Rózia jakiś czas się ukrywała. W końcu przyszła po pomoc do swojej znajomej Wiktorii Korabik.
– Wiktoria miała wówczas wyjechać na roboty do Niemiec. Jednak przekazała swoje papiery i dokumenty kierujące ją na wywózkę właśnie Rózi. Sama została w domu, a Rózia, podając się za Wiktorię Korabik, wyjechała do Legnicy. Tam pracowała w niemieckim szpitalu jako Polka z Tokarni – opowiada najstarsza córka Marii Pawlik z domu Filipek, pani Anna. – Wikta uratowała tym samym Rózi życie.
Aresztowana
Dwa tygodnie od pojmania Żydów Niemcy przyszli do Barglików. Brutalnie przesłuchiwali sołtysa i jego żonę Marię. Wezwali również Katarzynę.
Filipkowa zeszła w dół, pod dom sołtysa. Od jej gospodarstwa w prostej linii było to jakieś półtora kilometra.
– Ludzie potem opowiadali, że gdy babcia przyszła na podwórze sołtysa, gestapo było już wewnątrz domu. Na zewnątrz stał niemiecki czarny samochód. Ktoś kazał się jej „wynosić”, ktoś prawdopodobnie doradzał, by uciekała i się gdzieś ukryła. Katarzyna Filipek jednak została, niejako oddając się w ręce niemieckie. Myślę, że chciała w ten sposób ratować dzieci, odciągnąć Niemców od potomstwa. Jest bardzo prawdopodobne, że rzeczywiście w ten sposób uratowała je. Przykład wielu rodzin pokazywał przecież, że Niemcy za ratowanie Żydów zabijali nie tylko dorosłych i dorastającą młodzież, ale nawet i niemowlęta. Gdyby została lub się ukryła, gestapo pofatygowałoby się do jej domu. I zastało bezbronne dzieci same. Fakt, że Niemcy w odwecie ich też nie zabili, można traktować również w kategorii opatrznościowej – mówi ksiądz Sławomir Filipek.
Filipkową razem z Barglikami wsadzono do czarnego gestapowskiego auta i wywieziono z Tokarni. Cała trójka trafiła najpierw na komendę do Jordanowa, następnie do Nowego Targu. Z Nowego Targu kobietę zabrano na przesłuchania do zakopiańskiego Palace. Tam siedziała w celi z młodziutką, dwudziestoletnią wówczas Heleną Migiel z Białego Dunajca. Dziewczyna ta odegra kluczową rolę w późniejszych poszukiwaniach Katarzyny.
Sieroty
– I małe dzieci zostały same. – Pan Franciszek Marian mimo upływających lat ciężko wzdycha. – Nasza najstarsza siostra Maria pracowała wtedy u bogatego gospodarza. Gdy wróciła do domu, matki już nie było.
Dzieci czekały i starały się tak gospodarzyć i żyć, by zachować porządek do powrotu matki, na który wówczas jeszcze liczyły.
Lecz to nie koniec dramatu. I nie koniec ich cierpienia.
Kolejne straszne wydarzenia przyniosła zima 1944 roku. Dom i całe gospodarstwo Filipków zostało spalone 4 grudnia w trakcie karnej pacyfikacji Zawadki: Niemcy mścili się w ten sposób na Polakach z miejscowości wokół Myślenic za wspieranie partyzantki. W tym na Filipkach, którzy nie tylko ratowali Żydów, ale prawdopodobnie również wspierali chłopców z lasu.
Młodzi Filipkowie zostali więc nie tylko sami, ale i bezdomni. Przez pewien czas musieli zimą mieszkać w leśnym szałasie. Najstarsza Maria miała wówczas dwadzieścia dwa lata, Stanisława dwadzieścia jeden lat, Hania dziewiętnaście, Jasiek piętnaście, Józka dziesięć, Józek – nieco ponad sześć, Marian był pięciolatkiem. Żeby przeżyć, wspólnie przetrwać, starsze rodzeństwo zatrudniło się jako służba w różnych gospodarstwach.
Z każdym dniem cała siódemka miała coraz mniejszą nadzieję, że matka wróci cała i zdrowa. Najstarsza Maria szukała wszelkich informacji na jej temat: w Jordanowie, w nowotarskim więzieniu. Próbowała dowiedzieć się czegokolwiek, wypytywała ludzi. Bezskutecznie. Po matce ślad zaginął.
Wreszcie nadeszły pierwsze wieści o Marii Barglik. „Po upływie chyba dwóch tygodni dano nam znać z Łętowni, że matka jest przetrzymywana w więzieniu w Nowym Targu. Do Łętowni przesłała taką wieść nieznana mi z nazwiska kobieta, mieszkanka Łętowni, przetrzymywana właśnie w tym czasie w więzieniu w Nowym Targu, a znająca moją matkę” – wspominała wiele lat później Stanisława, córka Marii.
W pierwszej połowie marca 1944 roku przyszło zawiadomienie o rozstrzelaniu Marii Barglik „za przechowywanie Żydów”. Jednak gdzie została rozstrzelana, dzieciom nie napisano. A co z Filipkową? Czy ona i Maria były do końca razem?
Wiadomość o śmierci Katarzyny Filipek potwierdziła się jednak w marcu, kiedy do urzędu gminnego przyszło pismo z poleceniem wykreślenia Marii Barglik i Katarzyny z ewidencji. Kuzyn Barglików, zatrudniony w urzędzie jako woźny, zdołał dowiedzieć się o tym liście.
Fragment pochodzi z książki Agaty Puścikowskiej „Waleczne z gór” (Społeczny Instytut Wydawniczy Znak).