Książka ujawnia niewystarczającą znajomość realiów historycznych PRL i nierzetelność w krytyce źródeł. Odnoszę wrażenie, że pisana jest pod z góry przyjętą tezę – twierdzi dr Marek Lasota, historyk, wieloletni pracownik IPN odnosząc się do książki „Maxima culpa. Jan Paweł II wiedział” autorstwa Ekke Overbeeka. Jego zdaniem, mimo dość szerokiej kwerendy i zachowania pewnych powinności warsztatu, to w gruncie rzeczy dość stereotypowa i płytka opowieść.
KAI: Jak oceniłby Pan książkę Ekke Overbeeka „Maxima culpa” z punktu widzenia warsztatu historyka?
- Książka powstała zasadniczo w oparciu o materiały ze zbiorów IPN oraz o rozmowy ze świadkami. Jeśli chodzi o rozległość kwerendy, to rzeczywiście autor wykonał pracę czasochłonną. Materiały IPN–owskie są obficie wykorzystywane. Natomiast w bibliografii zaskoczyła mnie skąpość opracowań, zwłaszcza dotyczących relacji państwo - Kościół w Polsce komunistycznej czy dziejów Kościoła w latach 1945–1990. Takich opracowań z ostatnich lat mamy naprawdę dużo, a wiedza w nich zawarta jest pominięta. Owszem, jeden rozdział w książce ukazuje te relacje ale mogę go skomentować tylko tak: jest on nad wyraz powierzchowny.
KAI: Czy brak tej wiedzy widoczny jest w tym, jak autor czyta źródła?
Tak. Jeżeli sięga się do konkretnego źródła, trzeba mieć świadomość, że ono zostało wytworzone w określonym momencie historycznym. Warto byłoby wiedzieć, co takiego dzieje się w kraju, kiedy te wydarzenia, które są relacjonowane w dokumentach mają miejsce.
W tym kontekście wiele rzeczy mnie zaskoczyło, choćby np. fakt, że autor, często nawiązując do tematu nauczania religii wydaje się nie wiedzieć dokładnie, że po 1960 r. została ona jako przedmiot usunięta ze szkół. To są czasem drobiazgi, które jednak pokazują nie do końca sprawne poruszanie się w rzeczywistości historycznej tamtego czasu.
Niestety. Odniosłem wrażenie, że jest to książka pisana pod określoną tezę, a mianowicie, że Karol Wojtyła wiedział o przypadkach wykorzystywania nieletnich i te sprawy z premedytacją ukrywał.
Autor czyta źródła w taki sposób, że skrupulatnie je analizując bierze pod uwagę tylko okoliczności i wnioski, które służą tej tezie. Nie zatrzymuje się natomiast nad innymi wątkami, które mogą ją podważać lub wręcz przeczyć.
KAI: Czy mógłby Pan podać jakieś przykłady?
- Sam autor wspomina o tym, że w czasie swej posługi w Krakowie, kard. Wojtyła był biskupem dla ok. 1500 księży. Trzeba w tym kontekście zauważyć, że przypadki pedofilii – bez żadnego umniejszania ich dramatyzmu – mają charakter jednostkowy. Ta proporcja z rzetelności badawczej powinna być zaznaczona. Powinien być wzięty pod uwagę fakt, że kard. Wojtyła delegował swoje obowiązki, że nie wszystkie sprawy prowadził osobiście i nawet jeśli określone dokumenty trafiały do kurii, nie z wszystkimi musiał być „na bieżąco”. Innymi słowy – generalny wniosek, że o wszystkim musiał wiedzieć, jest w świetle tych źródeł nieuprawniony. Kolejny wątek – autor wydaje się nie uwzględniać faktu, że biskup nie ma jednak w diecezji władzy absolutnej, że działają określone instytucje, jak sąd biskupi i że ordynariusz nie podejmuje decyzji w oderwaniu od przewidzianych procedur.
Książka Overbeeka jest tekstem dziennikarskim. Trudno ją nazwać opracowaniem naukowym, choć autor dochowuje pewnych powinności warsztatu. Natomiast książka podporządkowana tezie i omijająca inne, nie pasujące do niej okoliczności, nie spełnia również kryteriów rzetelności dziennikarskiej. Oczywiście, autor ma prawo wskazać, który wniosek on sam uważa za najbardziej prawdopodobny, nie powinien jednak sugerować, że to jest wniosek jedyny możliwy.
KAI: Czy w książce znalazły się materiały, które byłyby czymś nowym dla historyków badających dzieje Kościoła tego czasu?
- Moim zdaniem nie.
KAI: Wobec oskarżeń o brak szybkiej i adekwatnej reakcji ze strony Jana Pawła II na informacje o skandalach seksualnych w Kościele, przywoływany jest niekiedy argument, że informacje te były dla niego swoistym szokiem i ciosem w przekonanie o etosie kapłaństwa. Wbrew temu książka zawiera tezę, że nie mogło to być szokiem, gdyż problem pedofilii i wykorzystywania nieletnich, znany był od lat w Kościele w Polsce, a Karol Wojtyła miał z tym zjawiskiem do czynienia na długo wcześniej zanim jako papież zetknął się np. z informacjami płynącymi z USA. Jak odniósłby się Pan do tej tezy?
- To jest ahistoryzm. Oczywiście, nie będziemy dyskutować z faktami - musimy przyznać z pokorą, że były takie przypadki w Kościele w Polsce. Karol Wojtyła o tym wiedział i podejmował określone działania, wynikające z obowiązujących ówcześnie w całym świecie zasad. Tak wówczas te sprawy rozwiązywano. Czy były to rozwiązania właściwe? Nie. Ale o powadze i dewastującej specyfice tych zbrodni wiedziano wówczas dużo mniej niż dziś. Nie można nie uwzględniać tego kontekstu.
Druga sprawa – Karol Wojtyła rzeczywiście wierzył w kapłaństwo. Wszyscy też, którzy go znali, są zgodni, że w każdym człowieku starał się szukać dobra. Wierzył, że każdy ma „prawo” do grzechu w tym sensie, że jest on wpisany w kondycję ludzką, ale że to człowieka nie przekreśla, że ma on wciąż szansę.
Myślę, że wobec przypadków tego obezwładniającego zła, jego naturalną reakcją mogło być wciąż niedowierzanie, zwłaszcza, że jak wspomniałem doświadczenia w Polsce miały jednak charakter jednostkowy.
KAI: W książce pojawia się tez teza, że Służba Bezpieczeństwa nie fabrykowała fałszywych informacji o wykorzystywaniu seksualnym nieletnich przez księży, że w PRL umarzano śledztwa, gdy sprawy nie były należycie udokumentowane itp. Przeczyłoby to kolejnej tezie obrońców Jana Pawła II, którzy twierdzą, że nie wierzył on w oskarżenia, gdyż mógł podejrzewać, że są one fałszywe.
Tu mówimy o dwóch różnych kwestiach. Jeśli chodzi o metody pracy SB i dokumenty tworzone niejako na wewnętrzne potrzeby – nie ma podstaw twierdzić, że są one fałszowane. Zwykle nie poprzestawano na jednym źródle, informacje weryfikowano, zwłaszcza, gdy mogły być one wartościowe operacyjnie.
Czym innym jednak były rozpuszczane plotki. Sam autor pisze o powołanej w tym celu grupie „D”. Odnotowuje jej istnienie ale nie analizuje głębiej tego problemu. Grupa prefabrykowała właśnie rozmaite plotki, które ciągnęły się – jak pamiętają jeszcze starsi – praktycznie za każdym z księży. – Że ma kochankę, że się źle prowadzi itp. Rozpuszczano pogłoski o ogólnej demoralizacji i hipokryzji kleru. Tymi plotkami byli nieustannie bombardowani i świeccy i księża, i biskupi. Chodziło o podważanie wzajemnego zaufania. Autor książki nie dostrzega tego kontekstu.
KAI: Kolejna, powiązana z tym teza brzmi: Karol Wojtyła wyjechał z Polski nie tyle z przekonaniem, że ewentualne oskarżenia mogą być fałszywe, co raczej, że w oskarżenia ludzie nie uwierzą i będą bronić księży.
- To dla mnie bardzo ryzykowna teza i słabo uargumentowana. To raczej luźny wniosek.
KAI: Jak z perspektywy metodologii historii wyjaśniać wątpliwości, które budzi ta książka?
- Podstawowym narzędziem historyka jest krytyczna ocena źródeł. Opiera się przede wszystkim na ich weryfikacji. Mam wątpliwości, czy autor wykorzystał wszystkie możliwości w tym względzie. Jest wiele źródeł niewykorzystanych, jak choćby ówczesna prasa propagandowa. I oczywiście krakowskie źródła kościelne. Mam świadomość, że dotarcie do nich nie jest w tym momencie proste, ale z pewnością należałoby podjąć taką próbę. Kolejne niewykorzystane źródło to relacje duchownych, żyjących jeszcze świadków.
KAI: Jak ocenia Pan wartość tej książki?
Brakuje mi wczucia się w realia tamtych czasów. Trudno mi sobie wyobrazić, by rzetelni historycy, również ci nie pochodzący z Polski, poprzestali na tak stereotypowej i płytkiej opowieści o tym, jak wyglądała rzeczywistość w Polsce w latach 60- tych czy 70 – tych XX w. Widzę tu pewną bezradność autora.
rozmawiała Maria Czerska / Warszawa