Po co rozwiązywać problemy, skoro można wzniecać antykościelną histerię?

Mamy nowy sejm, który powinien zająć się istotnymi problemami społecznymi, takimi jak brak mieszkań, płace nie nadążające za inflacją, czy kryzys demograficzny. Łatwiej jednak tworzyć problemy pozorne, szukając sobie przysłowiowego chłopca do bicia. I niestety znów tym chłopcem staje się Kościół.

Sądzę, że gdyby zapytać Polaków, jak im się żyje i co jest ich największym problemem, usłyszelibyśmy rozmaite odpowiedzi, w zależności od wieku, miejsca zamieszkania i stopnia zamożności. Dla osób mieszkających na tak zwanej „prowincji” niewątpliwie dokuczliwe jest wykluczenie komunikacyjne. Dla osób młodych wielkim problemem jest brak perspektywy na własne cztery kąty oraz koszmarnie wysokie koszty wynajmu mieszkań. Osoby starsze zwróciłyby zapewne uwagę na stan służby zdrowia i konieczność czekania w wielomiesięcznej, a czasem nawet wieloletniej kolejce na niezbędne świadczenia medyczne.

Rozwiązanie tych problemów nie jest łatwe i wymagałoby w wielu przypadkach zmian systemowych i poważnych reform. Po co jednak brudzić sobie ręce i podejmować wysiłek, skoro można wskazać chłopca do bicia? A najłatwiej uderzyć w Kościół i jego wiernych. Jak pisze w najnowszym „Idziemy” ks. Henryk Zieliński:

W opinii części poważnych i niezwiązanych z żadną partią komentatorów nasilenie antykościelnej kampanii jest w nadchodzącym czasie wręcz nieuniknione. Wynika to z konieczności zaspokojenia oczekiwań własnego elektoratu związanych z realizacją obietnic wyborczych. Te w sferze światopoglądowej są pozornie najłatwiejsze do spełnienia i najmniej ryzykowne. W odróżnieniu od podwyżek dla nauczycieli, poprawy funkcjonowania służby zdrowia czy wymiaru sprawiedliwości – nie wymagają znalezienia dodatkowych pieniędzy w budżecie. Co więcej, likwidacja tzw. Funduszu Kościelnego, lekcji religii w szkołach i etatów dla kapelanów w rozmaitych instytucjach ukazywana jest jako pomysł na miliardowe oszczędności. Jedni już w wyobraźni przeznaczają je na dodatkowe lekcje języka angielskiego dla dzieci, drudzy na emerytury dla biednych artystów, którzy w czasach największej prosperity nie pomyśleli o swojej przyszłości.

Podgrzewanie antykościelnej histerii nie wiąże się z żadnym ryzykiem politycznym dla samych „podgrzewaczy”. Społeczeństwo w większości tego bowiem oczekuje. I to jest w tym wszystkim najgorsze. Polacy stają się coraz bardziej antyklerykalni. Dotyczy to również „wiernych”, którzy formalnie przyznają się do katolicyzmu, ale pod słowem „Kościół” rozumieją samą tylko hierarchię, jako rodzaj korporacji świadczącej usługi religijne.

Być może tu właśnie leży pies pogrzebany: mówiąc „Kościół”, wielu Polaków myśli o hierarchii, zapominając o tym, że to oni sami są Kościołem. Polityczne postulaty „opiłowywania z przywilejów” czy rezygnacji ze współfinansowania kościelnych inicjatyw o charakterze społecznym czy edukacyjnym ostatecznie uderzają nie tyle w hierarchię, co w wiernych. Wystarczy spojrzeć na oficjalne statystyki: liczba księży w Polsce wynosi około 34 tysiące. Dla porównania: ZUS zatrudnia ponad 44 tysiące pracowników. Całkowita liczba urzędników państwowych i samorządowych szacowana jest na 400 tysięcy do ponad miliona (w zależności od przyjętej metodologii), a nakłady na administrację wynoszą ponad 25 mld złotych rocznie. Natomiast wzbudzający niezrozumiałe kontrowersje Fundusz Kościelny (będący rekompensatą za odebrane Kościołowi mienie i służący głównie opłacaniu składek zdrowotnych za część duchowieństwa i osób konsekrowanych) to zaledwie około 216 milionów. Czy naprawdę ktoś racjonalnie myślący mógłby uznać, że to ubezpieczenie społeczne i zdrowotne sióstr zakonnych i misjonarzy jest najistotniejszym problemem budżetowym naszego kraju?

Co powinniśmy zrobić jako duszpasterze i świadomi katolicy? Ks. Zieliński ostrzega przed mentalnością oblężonej twierdzy:

Najgorsze, co moglibyśmy teraz zrobić, to obrazić się na świat i ludzi, zaszyć się w rezydencjach, plebaniach i zakrystiach i czekać na lepsze czasy. Te bowiem już nie nadejdą. Przynajmniej nie nadejdą same. Politycy bowiem chętnie szukają w Kościele sprzymierzeńca, kiedy jest silny, a gardzą nim, kiedy traci społeczne znaczenie. Zaczepne deklaracje przywódców partii tworzących większościową koalicję wynikają nie tylko z ich antykościelnych resentymentów z powodu osobistych upokorzeń. Jest to o wiele bardziej odpowiedź na oczekiwania większości społeczeństwa, które na naszych oczach i nie bez naszej winy nabiera dystansu do Kościoła. To musi spędzać nam sen z powiek.

Co to oznacza w praktyce? Czy potrzebny jest kompleksowy program duszpasterski dla Kościoła w Polsce, prowadzący do rozbudzenia wiary czy nowej ewangelizacji tam, gdzie wiara już zanikła? Zapewne tak, ale osobiście nie liczyłbym tu na wielkie, masowe inicjatywy, a raczej wskazywałbym na konieczność podjęcia pracy organicznej na poziomie parafii, ruchów kościelnych i stowarzyszeń. Potrzebna jest stała formacja duchowa dorosłych, a jeszcze bardziej: duszpasterstwo młodzieży. Dawno ma ono już za sobą czasy oazowej świetności i liczby uczestników mierzonej w setkach tysięcy – to kwestia, z którą Kościół musi się zmierzyć, jeśli nie chce utracić całego młodego pokolenia.

Na kolejnej stronie tygodnika „Idziemy” znajdujemy wywiad z dr hab. Justyną Krzywkowską, zatytułowany „Czy mamy się bać?” Odpowiedź jest jasna: nie, lęk nie jest nigdy dobrym doradcą. Nie powinniśmy się dać zepchnąć do defensywy, ale potrzebujemy postawy proaktywnej. I jako katolicy musimy też dopominać się o swoje prawa i dekonstruować mity funkcjonujące w sferze medialnej, taki jak rzekome nadmierne powiązanie państwa z Kościołem. W odniesieniu do kuriozalnego zapisu „konieczności rozdziału Kościoła od państwa”, który znalazł się w obecnej umowie koalicyjnej, dr hab. Krzywkowska zauważa:

Polska  nie  jest  państwem  wyznaniowym.  Nie  należy  utożsamiać  państwa świeckiego  z  państwem  ateistycznym, w którym mamy do czynienia z ateizacją społeczeństwa za pomocą instytucji państwowych. Demokratyczne państwo prawa nie eliminuje zasad etycznych i religijnych z różnych obszarów życia publicznego. Obywatele mają prawo sami wybierać wartości, według których chcą żyć. Konkordat między Stolicą Apostolską i Rzecząpospolitą Polską w art. 1 stanowi o niezależności i autonomii państwa i Kościoła katolickiego. Zatem nie ma potrzeby wprowadzania rozdziału Kościoła od państwa, od dawna bowiem on już istnieje.

Hasła o „opiłowywaniu katolików z przywilejów”, głoszone przez niektórych polityków, mają się nijak do rzeczywistości. Jakież to przywileje mają katolicy, których nie mieliby inni obywatele? Jeśli z czegoś mielibyśmy zostać „opiłowani” (a mam na myśli samo-opiłowanie), to być może jedynie z triumfalizmu, z przekonania, że wszystko jest dobrze i nic w naszych metodach duszpasterskich nie trzeba zmieniać. Pustoszejące ławki kościelne i bolesny spadek powołań kapłańskich są dowodem, że nie jest dobrze i musimy się uczciwie zastanowić, dlaczego pomimo wysiłków duszpasterzy przesłanie Kościoła nie dociera do ludzi. Ale nie pozwalajmy, aby to politycy narzucali Kościołowi, co ma robić – a już zwłaszcza nie kierujmy się badaniami opinii społecznej, które sugerują, że Kościół powinien dostosować się do ducha tego świata. To bowiem jest najlepsza droga do laicyzacji, jak dowodzi przykład wielu krajów zachodniej Europy.

 

 

Godło i barwy RPProjekt finansowany ze środków Kancelarii Prezesa Rady Ministrów w ramach konkursu Polonia i Polacy za Granicą 2023. Publikacja wyraża jedynie poglądy autora/ów i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama