„Czas nigdy nie był tak żarłoczny”. W. Szaranowicz o swoich pierwszych igrzyskach i o starości

Starzenie to dla mnie wielki życiowy egzamin. Wiem, że na końcu często dociera się do miejsca, w którym nie obowiązują już żadne kategorie – mówi legendarny sprawozdawca, który pojechał na igrzyska w Paryżu jako honorowy attaché prasowy.

Włodzimierz Szaranowicz rozmawiał z portalem wp.pl. Jak przypomniał, pierwszy raz oglądał igrzyska w Moskwie. Był wtedy korespondentem radiowym.

„Oglądam na żywo bieg przyjaciela, Bronka Malinowskiego, na 3000 m z przeszkodami. Powiedział mi przed startem, jaki ma plan i wszystko dokładnie realizuje, nadrabiając 40 m straty. Patrzę na niego z myślą, że dzieje się coś niezwykłego. Podobnie jest przy zwycięstwie Władysława Kozakiewicza bijącego rekord świata. Inne żywe wspomnienie: walka Pawła Skrzecza ze Slobodanem Kacarem w finale turnieju bokserskiego. Paweł wyraźnie prowadzi. Parę razy oszołomił reprezentanta Jugosławii ciosami, do końca już tylko trzydzieści sekund. I nagle daje się złapać w narożniku. Spadają na niego ciosy, dwa razy go liczą. Koniec. Walka przegrana! Wie pan, ja się tam wtedy prawie popłakałem” – wspomina Szaranowicz.

Teraz, jak mówi, emocje odczuwa tylko wtedy, kiedy dzieje się coś naprawdę ważnego. „Przestałem się ekscytować jednorazowym wyczynem. Najbardziej podziwiam powtarzalność. Przeżywałem na przykład rekordy Usaina Bolta. Choć nie miał takiej oprawy jak Michael Johnson w Atlancie. Złote buty, muzyka, wprowadzenie... Johnson wpada na metę, a ja czuję, że wydarzyło się coś magicznego. A Cathy Freeman w Sydney? Na trybunach sto tysięcy, migające światła, ona w błyszczącym stroju mija linię. Staje się pierwszą Aborygenką, która zdobyła złoto olimpijskie. Zbiorowa euforia. I znowu magia!” – opowiada.

Włodzimierz Szaranowicz mówi też o problemach, z jakimi zmaga się z powodu choroby Parkinsona, o której dowiedział się cztery lata temu.

„Mój umysł całe życie krążył między wynikami, miejscami w tabeli, medalami. Miałem w głowie skarbiec, który często otwierałem. Gdy siadałem za mikrofonem, w mig odtwarzałem, ile razy ktoś stał na podium i jak mu ostatnio poszło. Teraz mam z tym kłopot – przyznaje. – Przychodzą momenty, gdy coś się w głowie zacina. Podczas przemówienia w Polskim Komitecie Olimpijskim nagle zabrakło mi słów. Dotarłem do ściany. Nagłą ciszę przerwały oklaski. Po chwili znów otworzyłem usta i wiedziałem, że dopłynę do końca przemówienia, ale to było szalenie trudne doświadczenie”.

Moja starość nie jest łagodna – dodaje Szaranowicz. – Wręcz przeciwnie - w miarę upływu czasu staje się przeraźliwie bezlitosna. Trzeba przyjąć ten los. Według mnie nie ma innego sposobu, by wytrzymać ciężar życia. (…) Zmęczenie, niepewny chód, pochylona, zgarbiona sylwetka - niekiedy wydaje mi się, że jestem już tylko wspomnieniem o sobie sprzed lat. Czas nigdy nie był tak żarłoczny jak obecnie. W takich okolicznościach człowiek przestaje sobie ufać i nie bardzo wie, jak wypełnić ostatnie lata. Starzenie to dla mnie wielki życiowy egzamin. Wiem, że na końcu często dociera się do miejsca, w którym nie obowiązują już żadne kategorie. Nie ma obojętności ani nadziei, radości ani smutku. Zostaje tylko ból, który daje znać, że jeszcze żyjesz. Na szczęście ten scenariusz nie odnosi się póki co do mojej sytuacji”.

Zapytany o to, jak choroba wpływa na codzienne funkcjonowanie, odpowiada:

„Teraz, gdy funkcjonuję na wolnych obrotach, jest w miarę w porządku. Jeśli gdzieś wychodzę, odzyskuję werwę w mówieniu, umysł działa lepiej. Najbardziej kłopotliwa jest codzienność. Na pewno zmniejszyło się tempo. Kiedyś żyłem w nieustannym biegu. Gdy zrealizowałem jeden cel, ruszałem w pogoń za kolejnym. Dziś nie mam już wielkich oczekiwań od życia. Załatwiłem, co miałem załatwić. Mam dom, rodzinę, kochających i troskliwych ludzi wokół. Zapisałem sobie w notatniku: «Gdy nie oczekujesz od życia niczego, nie przeżywasz wielkich rozczarowań. A kiedy czekasz na najgorsze, każdy dzień, w którym najgorsze nie nadeszło, jest prawdziwym świętem»”.

Wieloletni pracownik Telewizji Polskiej wraca też do czasów, kiedy zaczynał występy na ekranie.

„Ppamiętam chociażby 1984 r., gdy wpadłem w czarną dziurę – relacjonuje. – Miałem zaczynać «Wiadomości», gdy nadszedł komunikat rosyjskiej agencji TASS, dlaczego Polacy i państwa bloku wschodniego, tzw. demoludy, mają bojkotować igrzyska w Los Angeles. To był stek bzdur nieudolnie napisany nowomową. Powiedziałem, że tego nie przeczytam, chyba że po każdym zdaniu będę dopowiadał: «jak podaje agencja TASS».

– Nie będziesz nas uczył, jak to przeczytać. Wiesz, jakie głowy nad tym siedziały?

– Może rzeczywiście, tylko chyba pospadały im kapelusze, bo to jest bełkot!

Uznałem, że liczy się nie tylko to, co mówimy i robimy, ale też to, co przemilczamy”.

Stanęło na tym, że Włodzimierz Szaranowicz został zawieszony na rok. Kierownictwo chciało go zwolnić, kiedy ludzie o nim zapomną, ale szef telewizji, Mirosław Wojciechowski kazał go przywrócić.

„I wróciłem na antenę wcześniej niż po roku. Z biegiem czasu robiłem prawie wszystkie sporty: lekkoatletykę, boks, piłkę ręczną, siatkówkę... Jeździłem nocnym pociągiem z Przemyśla do Szczecina, komentowałem rano i wieczorem. I byłem w pełni szczęśliwy, bo po prostu to kochałem” – wspomina Szaranowicz.

Źródło: wp.pl

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama