Radom był kolejnym miastem, w którym protestowano przeciwko wprowadzaniu do szkół deprawujących zajęć. W efekcie społecznego poruszenia premier Donald Tusk stwierdził, że jest za dobrowolnością tzw. edukacji zdrowotnej. Protesty przynoszą zatem skutek, choć deklaracje członków rządu to za mało.
„Szkoła edukuje, rodzic decyduje” – skandowali uczestnicy protestu, który odbył się w niedzielę 12 stycznia w Radomiu. Była to jedna z całej serii demonstracji przeciwko tzw. edukacji zdrowotnej, jakie odbywają się w polskich miastach. Tego samego dnia 2 tys. osób zebrało się w Krakowie, a wcześniej podobne wydarzenia miały miejsce w Warszawie, Szczecinie, Nowym Targu, Gdańsku i innych miejscowościach. W Radomiu pikietowało 200 rodziców, nauczycieli i działaczy społecznych. Manifestację zorganizował Departament Kobiet Klubu Myśli Społecznej o. Huberta Czumy SJ.
Pikietę poprzedziła Msza Święta w kościele Świętej Trójcy. W homilii o. Mariusz Bigiel SJ wzywał do podjęcia przez wiernych misji ewangelizacyjnej. „Podnieś głos, nie bój się...” – zachęcał, cytując proroka Izajasza.
Podczas demonstracji Andrzej Poneta ze Stowarzyszenia „Wataha” zachęcał do aktywności ojców rodzin, przestrzegając przed niekonstytucyjnymi pomysłami władzy.
Z kolei Agnieszka Pawlik-Regulska z organizacji Nauczyciele dla Wolności wzywała do aktywności i żywych protestów przeciwko demoralizacji w szkołach. Zwróciła uwagę, że uwzględnienie rodzicielskich postulatów przez rządzących wynika z obawy przed wyborami prezydenckimi.
Potrzebna konsekwencja
Tego samego dnia minister obrony Władysław Kosiniak-Kamysz zapowiedział, że edukacja zdrowotna będzie przedmiotem nieobowiązkowym. Zaraz potem szefowa resortu edukacji Barbara Nowacka odcięła się od słów kolegi z Rady Ministrów. „Ktoś znów pomylił MON z MEN, jak czytam” – napisała w mediach społecznościowych. Jednak premier Donald Tusk stanął po stronie Kosiniaka-Kamysza. „Jestem raczej zwolennikiem, żeby w takiej sytuacji stawiać raczej na dobrowolność niż na przymus” – powiedział, pytany o tzw. edukację zdrowotną.
Słowa ministra i premiera to tylko taktyczny unik. Jeśli przyjąć, że są szczere – co oznaczałoby, że rząd naprawdę jest skonfliktowany w tej kwestii, a nie tylko gra w dobrego i złego policjanta – to i tak nie ma mowy o utrzymaniu status quo, czyli niewprowadzaniu do szkół lekcji o tym, jak wybrać środek antykoncepcyjny.
Nikt nie wspomina nawet o zmianie treści nowego przedmiotu (ciekawe zresztą, że podstawę programowa przedmiotu mającego w nazwie zdrowie napisał nie pediatra czy internista, ale akurat seksuolog, współpracując przy tym m.in. z edukatorką seksualną, która w ogóle nie jest lekarzem).
Wychowanie do życia w rodzinie wylatuje z listy (osobna sprawa, czy warto o nie walczyć), w jego miejsce wchodzi nauka o masturbacji. Może będzie nieobowiązkowa, więc zdeprawowane będą tylko niektóre dzieci, a nie wszystkie. Jednak i tu nie ma gwarancji – na razie mamy tylko parę zapowiedzi, że nie będzie przymusu.
Czy w takim razie protesty nie przynoszą skutku? Przeciwnie, wyraźnie widać, że działają. Przed wyborami temat jest niewygodny dla rządzących, a to szansa dla rodziców. Trzeba tylko działać konsekwentnie, żeby władza nie wykpiła się kilkoma deklaracjami, które może zostaną zrealizowane, a może nie. Fala, która wezbrała nie może opaść.
Dziękujemy za przeczytanie artykułu. Jeśli chcesz wesprzeć naszą działalność, możesz to zrobić tutaj.