Chiny zdominowały wydobycie kobaltu w Kongo. Są wątpliwości co do etycznej strony zielonej rewolucji – raportuje „The New York Times”.
Przez Kisanfu, część Demokratycznej Republiki Konga, prowadzi czerwona gruntowa droga. Jadąc nią, pośród wysokich chwastów dostrzec można buldożery, które na poboczu drążą nowy kanion. Niedługo będzie miał on kluczowe znaczenie dla globalnej transformacji energetycznej i w walce z globalnym ociepleniem.
Ta w zasadzie nieużywana przez nikogo ziemia przez ponad dziesięć ostatnich lat kontrolowana była przez amerykańską firmę. Obecnie stała się własnością chińskiego konglomeratu górniczego. Rozpoczęto wydobycie skrytego w ziemi skarbu – kobaltu, którego są tu miliony ton.
73-letni Kyahile Mangi mieszka w okolicy od dawna. Przewodzi miejscowej ludności. Wie, co wydarzy się niedługo. Górnicy zaczną wykorzystywać materiały wybuchowe pod ziemią, a okoliczne domy z cegły mułowej nie wytrzymają impetu i zaczną się rozpadać. Do pobliskiej rzeki, w której kobiety piorą odzież i zmywają naczynia, gdzie do tej pory największym problemem były sporadyczne ataki hipopotamów, przedostaną się toksyczne chemikalia. Niewiele czasu upłynie, aby kierownictwo kopalni podjęło decyzję o przeniesieniu miejscowej ludności.
„Wiemy, że nasza ziemia jest bogata” – mówi wódz wioski, ale wie też, że mieszkańcy tego terenu nie będą mieli zbyt dużego udziału w dochodach, jakie generować będzie kopalnia. Ma rację, w Kisanfu znajdują się największe i najczystsze rezerwy kobaltu na świecie, których wydobycie nie zostało do tej pory rozpoczęte.
Kobalt to szary metal, który zazwyczaj wydobywa się spośród złóż miedzi. Dawniej budził niewielkie zainteresowanie, jednak dziś wzrosło gwałtownie, a to ze względu na jego zastosowanie w akumulatorach stosowanych w samochodach elektrycznych – kobalt pozwala im działać dłużej na jednym ładowaniu.
Scenariusz odkrycia i wydobycia zasobów w tym biednym środkowoafrykańskim kraju jest powtórzeniem dawnych kolonialnych praktyk. USA brało z Konga uran, który wykorzystało do produkcji bomb atomowych zrzuconych na Nagasaki i Hiroszimę, a później przez wiele lat wydawało wiele miliardów dolarów, by chronić swoje interesy. Dziś oczy większości górniczego świata znów spoglądają w stronę Konga, ponieważ kobalt jest potrzebny wszystkim producentom samochodów, którzy chcieliby – na fali walki z globalnym ociepleniem – przestawić produkcję z samochodów spalinowych na elektryczne, a przynajmniej dodać je do swojej aktualnej oferty. Materiały i minerały wykorzystywane w nowoczesnych samochodach elektrycznych często jednak nie są dostępne na terenie Stanów Zjednoczonych ani nawet na Bliskim Wschodzie, który był zasobny w erze ropy naftowej.
„The New York Times” wykazał w swoim dochodzeniu, że wzniosłe ideały zielonej transformacji mogą być jednak tylko fasadową grą, za którą jak zwykle skrywa się wyzysk i chciwość, a jej ofiarą może jak zwykle paść ludność ubogich krajów, w których odkryto potrzebne technologicznie zasoby. Reporterzy „The New York Times” wyruszyli na trzy kontynenty, by prześledzić rywalizację o złoża kobaltu – wcześniej mało znanego surowca, który dziś razem z grafitem, niklem i litem ma dużo wyższą wartość.
Raport będący wspólną pracą reporterów to zbiór ponad 100 rozmów i tysięcy stron, z których wynika, że wyścig o kobalt już się rozpoczął, a jego przebieg zwabił do Kongo wielu obcokrajowców, którzy rozpoczęli walkę o lokalne wpływy.
Na czoło wyścigu wysuwają się oczywiście najwięksi rywale współczesnego globalnego świata: Chiny i USA. Choć należy przyznać, że Chiny uzyskują tu nad swoim zachodnim konkurentem znaczną przewagę – chińska firma kupiła w ciągu ostatnich pięciu lat dwa z największych kongijskich złóż kobaltu, podczas gdy Obama i Trump niewiele w tym czasie zrobili. Aktualny prezydent USA Joe Biden zaczyna dostrzegać tę nierówność. Ostatnio podczas wizyty w fabryce General Motors w Detroit powiedział: „Ryzykowaliśmy utratę przewagi jako naród, a Chiny i reszta świata nas doganiają. Cóż, mamy zamiar obrócić sytuację na naszą korzyść”.
Tymczasem sprawy wyglądają odwrotnie. Złoża w Kisanfu chińska firma Molybdenum kupiła od amerykańskiego giganta górniczego Freeport-McMoRan. Jeszcze pięć lat temu amerykanie wydobywali najwięcej kobaltu w Kongo, dziś nie robią tego wcale.
Pół roku po sprzedaży kongijskich złóż, w czerwcu tego roku administracja Bidena spostrzegła, że Chiny zyskały potencjalnie dominującą pozycję i podniosła alarm. Z niepokojem Stany Zjednoczone zwróciły się do swoich sojuszników – głównie Australii i Kanady – prosząc ich o dostawy kobaltu.
Aktualnie amerykańscy producenci pojazdów elektrycznych, w tym Ford, Tesla i General Motors, kupują części do baterii kobaltowych od dostawców, którzy przynajmniej częściowo polegają na chińskich kopalniach z Kongo. Przy produkcji jednej Tesli zużywa się nawet 4,5 kg kobaltu – to 400 razy więcej niż przy produkcji jednego smartfona.
Napięcie, jakie powstaje przez ograniczony dostęp do minerałów i metali, już teraz wpływa na rynek samochodów elektrycznych. W lipcu tego roku nieopodal portu w Republice Południowej Afryki, z którego wypływa do Chin i innych części świata spora część kobaltu z Konga, doszło do zamieszek. W ich wyniku zginęło kilka osób. Spowodowało to skok światowych cen tego wyjątkowego surowca, a tendencja wzrostowa utrzymała się także przez resztę roku. Wydaje się, że jeszcze w tym roku wzrost kosztów surowców przełoży się na wzrost kosztów samych baterii do samochodów, przez co plany producentów pojazdów elektrycznych, by przyciągnąć klientów konkurencyjnymi cenami, mogą się nie udać.
Nadciągający kryzys dostaw minerałów potwierdził już dyrektor generalny Forda Jim Farley. „Musimy się z tym uporać i nie mamy na to zbyt wiele czasu” – przyznał już we wrześniu.
Ford i inni producenci samochodów wydają miliardy dolarów na budowę własnych fabryk baterii na terenie USA. Próbują uniezależnić się od dostaw kobaltu poprzez opracowanie substytutów fosforanu żelaza litowego albo sięgnięcie do recyklingu tego surowca. Dlatego mimo nakreślonej sytuacji rzeczniczka Forda mogła powiedzieć, że „ograniczenia w dostępności kobaltu nie są dla nas dużym problemem”.
Obecnie większe wydobycie kobaltu i jego rafinacja przez chińskie przedsiębiorstwa sprawiło, że popyt został zaspokojony, ale rozwój segmentu samochodów elektrycznych pozwala spodziewać się rychłych niedoborów. Międzynarodowa Agencja Energii przeanalizowała możliwości wydobywcze istniejących i planowanych kopalń, zestawiła z rosnącym zapotrzebowaniem i wskazała, że z niedoborami kobaltu możemy mieć do czynienia już przed 2030 r. Inne prognozy są mniej optymistyczne i cofają granicę do roku 2025.
Tymczasem rozwój rynku samochodów elektrycznych i wypieranie przez nie pojazdów spalinowych jest jedną z kluczowych zmian w światowej walce z kryzysem ekologicznym.
Raport „The Times” ujawnił, że przejęcie Kongo przez chińskie firmy było zaplanowane, a nawet ogłoszone już w 2015 r. Plan zdominowania początkującej wtedy gałęzi czystej energii był konsekwentnie przez lata realizowany.
W ubiegłym roku pod kontrolą chińskich firm było już 15 z 19 kopalń kobaltu w Kongo. Największym konkurentem dla Chin okazała się szwajcarska firma Glencore, ale nawet ona ma zaledwie dwie (choć należące do największych) kopalnie w tym kraju.
Jeśli chodzi o chińskie firmy, to otrzymały one przynajmniej 12 mld dolarów od chińskich instytucji państwowych w formie pożyczek oraz różnych innych form finansowania. Wygląda na to, że są w stanie wyciągnąć jeszcze więcej. Pięć największych firm z tych, które inwestowały w chińskie kopalnie w Kongo, zaciągnęło kredyty w bankach wspieranych przez chiński rząd na łączną kwotę 124 mld dolarów. Przy czym jedna z tych firm – China Molybdenum – odcina się od politycznych zależności i określa samą siebie jako „czysty podmiot gospodarczy” notowany na dwóch giełdach.
W każdym razie cel Chin wydaje się jasny: opanowując kopalnie kobaltu, kontrolować będą globalny łańcuch dostaw surowca kluczowego dla produkcji baterii, bez względu na to, kto i gdzie te baterie będzie produkował. Historyczną ironią jest to, że w posunięciu tym przypominają plan inwestycyjny Henry’ego Forda, który widząc rozrost rynku samochodowego na początku XX wieku, zainwestował w amazońskie plantacje kauczuku.
Kopalnia w Kisanfu była jedną z dwóch, jakie w ostatnich latach pozyskało China Molibdenum. Wcześniej, w 2016 r., wykupiła Tenke Fungurume, największą kopalnię kobaltu na świecie. Jest tak wydajna, że sama produkuje dwa razy więcej kobaltu niż inny kraj na świecie. Jeśli jednak spojrzymy w rejestry finansowe, przekonamy się, że ten „czysty podmiot gospodarczy” przyjął co najmniej 1,59 mld dolarów z pożyczek udzielonych przez chińskie banki państwowe, by sfinansować tę wartą 2,65 mld dolarów transakcję.
Kosztem bezpieczeństwa
Choć energetyczna rewolucja miała szlachetne założenia, coraz silniej widać, że będzie to kolejna okazja dla eksploatacji i manifestowania zachłanności. A w centrum znajdą się zmagania o cenny kobalt.
Chińczycy zaczęli na poważnie interesować się zieloną energią w 2016 r. Wtedy amerykański prezydent Donald J. Trump wychwalał paliwa kopalne i obiecywał górnikom wydobywającym węgiel w Zachodniej Wirginii, że pracy im nie zabraknie. Także w przemyśle samochodowym Trump nie dostrzegał konieczności zielonej transformacji i cofnął wcześniejsze wymagania stawiane wobec amerykańskich producentów samochodów, opóźniając proces przechodzenia na auta elektryczne. Chińczykom było to bardzo na rękę, dawało im jeszcze więcej możliwości działania.
„Serce pęka, gdy pomyślę, co się tu stało” – powiedziała Nicole Widdersheim, która podczas prezydentury Trumpa pracowała w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego nad kwestiami Afryki. „Po prostu było to tak głupie”.
Kiedy rozpętał się szał na kongijski kobalt, zaczęli interesować się nimi rozmaici oportuniści i specjaliści od szemranych interesów. W końcu w wydobycie kobaltu wciągnęła się nawet chińska firma private equity, której współzałożycielem był Hunter Biden. W 2020 r. podczas kampanii prezydenckiej w USA solidnie ją prześwietlono.
„The Times” zauważył jednak – na podstawie analizowanych przez siebie dokumentów i rozmów z urzędnikami – że Chiny napotkały na nie do końca oczekiwany opór ze strony władz Konga. Amerykański rząd dostarczył kongijskim urzędnikom finansową pomoc, która – w ramach szeroko zakrojonych działań antykorupcyjnych – pozwoliła na przejrzenie wcześniejszych kontraktów górniczych. Dzięki temu urzędnicy z Konga sprawdzają, czy firmy podpisujące umowy wywiązują się z podjętych zobowiązań. Chodzi tu między innymi o umowy z 2008 r., kiedy chińskie firmy obiecały zainwestować miliardy dolarów w budowę dróg, mostów, elektrowni i innych elementów infrastruktury.
Felix Tshisekedi, prezydent Konga, powołał latem specjalną komisję, która bada zarzuty wysunięte przeciwko China Molybdenum, która podczas zakupu dwóch posiadłości od Freeport-McMoRan mogła uniknąć odpowiednich opłat licencyjnych, pozbawiając rząd kongijski miliardów dolarów. Jeśli zarzuty okażą się prawdziwe, firmie grozi wydalenie z kraju.
Kopalnia Tenke Fungurume to także kłopoty ze złodziejami kobaltu, mieszkańcami okolicznych wiosek, którzy wykradali rudę pod osłoną nocy. China Molybdenum poprosiło lokalny rząd o pomoc, ten przychylił się do prośby i obstawił kopalnię kongijskimi żołnierzami. Udaremniono próbę kradzieży, ale w czasie interwencji zastrzelono jednego ze złodziei, co wywołało zamieszki, w których postrzelono kolejną osobę.
Reporterzy „The Times” rozmawiali też z pracownikami o warunkach, jakie panują w kopalniach. Według kilkunastu rozmówców doszło do drastycznego spadku poziomu bezpieczeństwa, a wraz z nim do wzrostu wypadków – które nie zawsze były zgłaszane kierownictwu. Dlaczego? Po tym, jak część pracowników zgłosiła swoje zastrzeżenia co do warunków, zostali napadnięci i pobici. Innym zaproponowano łapówki, by tylko nie dopuścić do ujawnienia wypadków.
„Pod względem bezpieczeństwa wszystko się rozpada” – powiedział Alfred Kiloko Makeba, który przez dziesięć lat pracował w kopalni na stanowisku inspektora ds. bezpieczeństwa, a w zeszłym roku przeszedł na emeryturę.
Rzecznik prasowy China Molybdenum Vincent Zhou uznał to za pomówienia. Jego zdaniem firma ani nie oszukała pod żadnym względem kongijskiego rządu, ani nie obniżyła standardów bezpieczeństwa – przeciwnie, standardy podwyższono. Rzecznik zapytał jednocześnie, czy zarzuty mające osłabić pozycję firmy to część zorganizowanej akcji.
„W języku chińskim istnieje powiedzenie, które można by przełożyć mniej więcej tak: Tam, gdzie chce się kogoś potępić, znajdzie się dowody. Wydaje mi się, że możemy być ofiarą w grze dużo większych sił” – odpowiedział pisemnie Zhou na pytania „The Times”.
Umowa stulecia
Kraje Afryki od dawna współpracują z Chinami – zaciągają u nich pożyczki, by rozbudowywać swoją infrastrukturę oraz sprzedają im swoje zasoby naturalne. W przypadku tych ostatnich analitycy ostrzegają, że korzyści Chin są niewspółmiernie wyższe. Chińczycy powzięli plan skupu afrykańskich surowców już w 2005 r., kiedy wówczas 33-letni Joseph Kabila, nowy prezydent Konga, który objął urząd po zamordowanym ojcu, odwiedził Pekin.
Nie była to pierwsza wizyta Kabili w Chinach – w latach 90. przeszedł tam szkolenie wojskowe. Powtórny przyjazd miał na celu pozyskanie pomocy prezydenta Hu Jintao, w której upatrywano szansy dla uzdrowienia kongijskiej gospodarki. USA w tamtym czasie – choć udzielało Kongu pomocy gospodarczej i militarnej – było zbyt zajęte prowadzeniem wojen w Afganistanie i Iraku, by bardziej interesować się sytuacją w tym afrykańskim państwie. Zachodni inwestorzy nie byli skorzy do współpracy, ze względu na sygnały łamania praw człowieka oraz duży odsetek kradzieży.
Kabila miał wiele potrzeb, jego plan odrodzenia Konga zakładał budowę nowych dróg, szpitali, szkół. Miał też wiele do zaoferowania – Kongo było zasobne w minerały nieczęsto spotykane poza jego granicami. Dlatego w Pekinie udało się dojść do porozumienia. W wywiadzie dla „The Times” André Kapanga, ówczesny doradca kongijskiego prezydenta, po raz pierwszy ujawnił szczegóły tych negocjacji.
Prezydent Hu okazał dużo zrozumienia, tłumacząc, że w zachodnich częściach rządzonego przez niego kraju wielu ludzi żyło w ubóstwie. Podniesienie ich standardów życia stało się dla Hu jednym z priorytetów, a drogą do jego osiągnięcia – rozbudowa nowych gałęzi przemysłu, dla których potrzebował rzadkich minerałów i metali. Kabila poczuł, że nie tylko może coś zyskać, ale może przynieść realną pomoc, oddając Chińczykom swoje złoża. Wiedział zresztą, że sąsiedzki kraj afrykański – Angola – mocno się wzbogacił, sprzedając Chińczykom ropę.
Nim jednak wstępne rozmowy zostały bardziej sformalizowane, w stolicy Konga – Kinszasie doszło do dramatycznych wydarzeń. W 2006 r. odbyła się zaprzysiężenie Kabila na urząd prezydenta, który go zdobył dzięki wygranej w oficjalnych wyborach. Na uroczystość stawiła się między innymi Elaine Chao, wtedy sekretarz pracy w administracji Busha. Chao była przekonana, że jej wizyta potrwa jeden dzień, zamierzała sprezentować nowemu prezydentowi motocykl marki Harley-Davidson, ponieważ Kabila był znanym miłośnikiem jednośladów. Tymczasem prezydent zaprosił delegatkę na spotkanie kolejnego dnia. Nie będąc przygotowaną na dłuższy pobyt, Chao pożyczyła beżowy garnitur od swojej zastępczyni, ponieważ sama zabrała tylko jeden formalny strój. Prowadzone później przez Kabilę rozmowy z nieprzygotowaną reprezentantką USA miały bardzo ogólnikowy charakter, określany przez jego asystentów jako „pogawędka”.
Tymczasem odbyło się też drugie spotkanie – nowego prezydenta z chińską delegaturą. Jego przebieg był zgoła odmienny, jak twierdzi Kapangi, który na bieżąco był informowany o wynikach obu rozmów.
Chińczycy ubiegli Amerykanów i rozpoczęli formalne rozmowy nad umową o wartości 6 mld dolarów. Chiny miały dzięki nim zyskać 10 mln ton miedzi i 600 tys. ton kobaltu, w zamian finansując budowę dróg, torów kolejowych, szkół, szpitali i sieci elektrycznej. Kongijskie media nazwały to „umową stulecia”, choć w opinii zachodnich analityków mogło to być zbyt duże zobowiązanie dla Konga.
Nawet na amerykańskich urzędnikach tak duża umowa zrobiła wrażenie. WikiLeaks ujawniło później tajne depesze, w których określano poprzednie kongijskie inwestycje jako „nieformalny, nieco niezorganizowany zbiór chińskich przedsięwzięć”, niebędących większym zagrożeniem dla amerykańskich interesów. Jednak nowa umowa była czymś zupełnie innym, w zasięgu i skali. „Zobowiązano się do wybudowania 2 tys. mil [ponad 3 tys. kilometrów] dróg łączących prowincje Orientale i Katanga, 31 szpitali, 145 ośrodków zdrowia, dwóch dużych uniwersytetów i 5 tys. mieszkań rządowych” – donosiła depesza z amerykańskiej ambasady wysłana w 2008 r. Na tym się nie skończyło.
Piękne gniazdo
Do 2015 r. Chiny rozbudowały kongijskie drogi, wzniosły stadiony piłkarskie, zaczęły budowę stacji uzdatniania wody. Kobalt nie był jedyną walutą, którą płacono za te usługi. Wang Tongqing, ówczesny chiński ambasador w Kongo, doprowadził do usunięcia z kraju amerykańskich dyplomatów. Był gościem na dużym turnieju koszykówki organizowanym w Kongo dla chińskich firm – cieszącym się dużym lokalnym zainteresowaniem. Wysyłał też kongijskich studentów na stypendia do Chin, zorganizował też wylot dla kongijskiego chóru. Gdy w Kongo wybuchła epidemia eboli, chiński ambasador przekazał milion dolarów wsparcia na walkę z chorobą.
W tym samym 2015 r. Chiny wprowadziły politykę „Made in China 2025”. Zakładała ona przekształcenie kraju w supermocarstwo produkcyjne, które miało zdominować globalny rynek w 10 dziedzinach, jedną z nich były baterie do pojazdów elektrycznych. Chińskie firmy w Kongo otrzymały dostęp do znacznego rządowego kapitału. Państwowa firma China Nonferrous Metal Mining Group ogłosiła od razu współpracę z kongijskim przedsiębiorstwem górniczym Gécamines, która miała na celu wydobycie miedzi i kobaltu w Deziwie na skalę w tym kraju niespotykaną. Dwa lata później, w 2017 r. chińska spółka Zijin Mining pozyskała 700 mln dolarów na rozwój kopalni Kolwezi, sprzedając prywatne akcje. Choć można było na podstawie tych transakcji odgadnąć surowcowe ambicje Chin, to sprawy nie były nagłaśniane i mało się o nich wówczas mówiło.
„The Times” przejrzał różne dokumenty korporacyjne, w tym prospekty obligacji i raporty roczne, z których wynika, że w owym czasie pięć największych firm z Chin, które operowały w Kongo, otrzymało przynajmniej 124 mld dolarów kredytu. Wszystkie te firmy powiązane są z chińskim rządem.
„W przeciwieństwie do USA, chiński rząd zawsze stoi za chińskimi inwestorami w Afryce, a przynajmniej w Kongo” – powiedział Kapanga, były doradca prezydenta Kabili.
W kwietniu 2016 r. zawarto największą w tamtym czasie umowę – China Molybdenum, zakupiła amerykańską kopalnię Tenke Fungurume za 2,65 mld dol. Znajduje się ona na największych złożach kobaltu na świecie. Problemem w realizacji umowy było partnerstwo Freeport-McMoRan z kanadyjską firmą, która miała prawo pierwokupu swojego udziału. Chiny nie chciały się dzielić, więc China Molybdenum za pośrednictwem szanghajskiego fundusz private equity wykupiło kanadyjskiego partnera, korzystając i tutaj z rządowych pieniędzy. Wykup kosztował kolejne 1,14 mld dolarów, ale nie pochodziły one od prywatnych inwestorów, lecz od chińskich podmiotów kontrolowanych przez państwo – między innymi kredytów bankowych, których gwarantem była… China Molybdenum. Część środków pozyskano także od firm-wydmuszek kontrolowanych przez chińskie banki.
Skład zarządu wspomnianej firmy private equity znanej jako BHR obsadzony był w większości przez Chińczyków, jednak znalazło się w nim także trzech Amerykanów – wśród nich Hunter Biden, syn Joego Bidena, który wtedy piastował urząd wiceprezydenta USA.
Dziś nie jest jasne, czy Biden junior, pomagając założyć firmę w 2013 r., był bezpośrednio zaangażowany w tę transakcję. Sam nie chce komentować tej sprawy. Pewien były członek zarządu BHR, który jednak nie miał upoważnienia, by komentować wewnętrzne sprawy firmy, stwierdził, że żaden z amerykańskich członków nie brał udziału w tej transakcji i nie otrzymał za nią pieniędzy. Rzecznik amerykańskiego prezydenta przyznał, że nie został poinformowany o udziale Huntera Bidena w tej sprzedaży.
Nawet Paul Conibear, ówczesny dyrektor Lundin Mining, kanadyjskiego partnera Freeport-McMoRan, nie wiedział, w jaki sposób i dlaczego zaangażowano w sprzedaż BHR. „Czy byli partnerem, doradcą czy finansistą? Tego nie wiem” – powiedział Conibear.
W maju 2017 r. pod wystawnymi namiotami w Kinszasie świętowano przejęcie kopalni przez Chińczyków. Ambasador Wang gościł na przyjęciu wśród chińskich urzędników oraz bankierów, którzy umożliwili pomyślne dopięcie umowy. I chcieli więcej.
W kolejnych latach urzędnicy i bankierzy z Chin pomagali China Molybdenum w przejęciu od amerykańskiej firmy Kisanfu, które stanowi ogromny i niewykorzystany rezerwuar kobaltu. Ta transakcja oznaczała praktyczne wycofanie się Amerykanów z interesów górniczych w Kongo. Dopiero poniewczasie Biden i jego doradcy zorientowali się, jaką przewagę oddali Chinom na polu zielonej energii.
„Kongo ma ogromne terytorium, bogate zasoby naturalne i wielki potencjał inwestycyjny. Chińskie przysłowie mówi: Zbuduj piękne gniazdo, aby przyciągnąć feniksa” – powiedział Wang.
Ofiary wydajności
Po przejęciu kopalni w Tenke Fungurume początkowo nie zauważono wielu zmian. Jak do tej pory 7 tys. pracowników pracowało na zmiany przez 24 godziny na dobę, uwijając się na olbrzymim terenie pokrytym pyłem i kraterami.
Kiedy na miejscu pojawili się nowi chińscy menedżerowie, pracownicy – zawsze noszący buty ze stalowymi okuciami na palcach i okulary ochronne – zdziwili się widokiem mężczyzn w spodenkach i trampkach. „Myśleliśmy, że to niemożliwe” – powiedział Pierrot Kitobo Sambisaya, który przepracował w kopalni dekadę jako metalurg i był przyzwyczajony do większych rygorów bezpieczeństwa.
Stanowiska kierownicze i nadzorcze, wcześniej zajmowane przez obywateli Konga, przejmowali Chińczycy. To zwiastowało dalsze zmiany. Z rozmów z pracownikami, byłymi inspektorami bezpieczeństwa, kierownictwem kopalni, a nawet przedstawicielami rządu wynika, że pracownicy zaczęli obawiać się o bezpieczeństwo – warunki pracy stawały się coraz bardziej niebezpieczne.
Pod nowym zarządem pracownicy naprawiali zbiorniki z kwasem bez uprzedniego sprawdzenia, czy pozwala na to jakość powietrza, prowadzili buldożery i inny ciężki sprzęt bez odpowiednich uprawnień, bez nadzoru wykonywali niebezpieczne prace spawalnicze.
W ubiegłorocznym raporcie operacyjnym China Molybdenum znalazła się informacja o pracowniku, który siedział w ciężarówce w trakcie, gdy była ona holowana. Ciężarówka się wywróciła, a pracownik, który próbował opuścić pojazd, został przez nią zmiażdżony.
Amerykańskie firmy przyzwyczaiły pracowników z Konga do zupełnie innych zasad. „Zero tolerancji” – ta idea przyświecała wprowadzanym przez poprzedni zarząd zasadom bezpieczeństwa, twierdzi Alfred Kiloko Makeba, dawny nadzorca bezpieczeństwa w kopalni, a także dziesiątka innych pracowników w niej zatrudnionych.
Firma Freeport-McMoRan nauczona była doświadczeniem z prowadzonych przez siebie kopalń miedzi i złota w Indonezji. Zanieczyszczanie lokalnej rzeki toksycznymi odpadami spotkało się z międzynarodowymi protestami i konfliktami, w jakie popadło przedsiębiorstwo. Przy budowie Tenke Fungurume też pojawiły się problemy związane z dość chaotycznym przesiedleniem 1,5 tysiąca mieszkańców. Wyciągając z tego odpowiednie wnioski, Amerykanie prowadzili kopalnię bez zarzutu, dzięki czemu szybko zdobyli szacunek pracowników, urzędników i dyplomatów. Choć dochodziło do spontanicznych naruszeń zasad bezpieczeństwa, firma zawsze dyscyplinowała pracowników lub ich zwalniała. W efekcie w ciągu ośmiu lat działalności odnotowano tylko jedną śmierć, choć relacje z mniej tragicznych w skutkach wypadków były często publikowane jako ostrzeżenie przed lekkomyślnym łamaniem zasad.
Po przejęciu kopalni przez China Molybdenum zdarzało się, że inspektorom bezpieczeństwa kazano „przymykać oko” na naruszenia, a niekiedy oferowano im w zamian łapówki. Jeśli mimo wszystko upierali się przy egzekwowaniu zasad, dochodziło czasem do przemocy.
Jeden z inspektorów BHP twierdzi, że został brutalnie przewrócony przez pracownika, któremu wypomniał niewłaściwe posługiwanie się sprzętem spawalniczym. Napastnik zniszczył także telefon komórkowy i aparat fotograficzny inspektora.
Zgłaszanie fizycznych konfrontacji i problemów z bezpieczeństwem potwierdził także jeden z dyrektorów Gécamines, mniejszościowego rządowego udziałowca kopalni. Obecnie prowadzony jest przegląd działalności chińskiej firmy, który ma zwrócić szczególną uwagę na kwestie bezpieczeństwa.
Rzecznik Molibdenum Chiny zaprzeczył, jakoby doszło do ataków na inspektorów. Jego zdaniem mogą to być fałszywe zarzuty wysuwane w odwecie przez pracowników, którzy zostali zwolnieni. W oświadczeniu napisanym dla „The Times” stwierdził, że kopalnia ma „solidne ramy bezpieczeństwa i higieny pracy, a także nadal stosuje wcześniejsze zasady zerowej tolerancji”. Wskazał też na opublikowane w tegorocznym raporcie firmy statystyki, które wykazały, że od momentu przejęcia kopalni spadły obrażenia odnoszone przez pracowników. Pracownicy mają odmienne zdanie na ten temat – mniejsza ilość urazów ich zdaniem wynika z tego, że wielokrotnie byli zniechęcani do ich zgłaszania.
„The Times” nie mógł potwierdzić tych zarzutów, a China Molybdenum im zaprzeczyło. Jednak jeden z pracowników, pan Makeba, opowiedział historię, która wpisuje się w tę narrację. W zeszłym roku odebrał pilny telefon w związku z upadkiem innego pracownika z dużej wysokości, do którego doszło, ponieważ nie miał na sobie odpowiedniej uprzęży bezpieczeństwa.
Pan Makeba szybko znalazł się na miejscu zdarzenia, ale zdziwił się, że pracownika ze złamaną nogą zabrano nie do kopalnianego szpitala, ale do prywatnej kliniki. Powtórzył później twierdzenie pracownika, że otrzymał pieniądze od przełożonych za to, by nie ogłaszać swojego wypadku kierownictwu, dzięki czemu nie znalazł się w oficjalnych statystykach. Makeba udał się do swojego przełożonego, ale usłyszał tylko, że i jemu kazano zaniechać tej sprawy.
Rzecznik China Molybdenum zaprzeczył tym wydarzeniom i podkreślił, że „jakakolwiek forma tuszowania ujawnionych informacji jest sprzeczna z zasadami i wartościami korporacyjnymi”. Jednakże Makeba i jego przełożony – kierownik bezpieczeństwa nadal pracujący w kopalni – uważają, że warunki pracy kontrahentów stają się coraz bardziej istotne dla producentów samochodów elektrycznych, którzy kierują się oczekiwaniami klientów i akcjonariuszy.
To tłumaczyłoby dążenia China Molybdenum do zminimalizowania statystyk wypadków za wszelką cenę. Makeba twierdzi, że „bezpieczeństwo funkcjonuje teraz tylko na papierze”.
Problemy w Tenke Fungurume dotyczą nie tylko spraw wewnętrznych. Już Freeport-McMoRan miało kłopoty z wywożącymi kobalt intruzami. Niektórzy z nich nawet ginęli, kiedy ich tunele zostały zalane albo się zawaliły. Po objęciu kopalni przez China Molybdenum problem ten tylko się nasilił.
Firma, obserwując wzrost kradzieży, poprosiła o interwencję kongijski rząd. Na miejsce wysłano żołnierzy, którzy mieli patrolować okolicę Tenke Fungurume i innych kopalni, strzegąc nie tylko kobaltu, ale też maszyny wydobywcze, a także sprawdzać magazyny, w których złodzieje sprzedawali skradziony kobalt.
Patrole trwały kilka miesięcy, a sytuacja stawała się napięta. W końcu żołnierz w Tenke Fungurume zaczął strzelać do złodziei, zabijając jednego z nich – twierdził w rozmowie z „The Times” pracownik będący świadkiem zajścia.
Kiedy przyjaciele zastrzelonego przynieśli jego ciało do rodzinnej wioski, wybuchły zamieszki. W ich trakcie zastrzelono kolejną osobę. Trzech lokalnych urzędników i jeden pracownik kopalni potwierdzili tę wersję. China Molybdenum zobowiązało się do pokrycia kosztów pogrzebów.
Lokalne wojsko uzbrojone w AK-47 patrolowało teren razem z prywatną firmą ochroniarską założoną przez byłego komandosa Erika Prince’a.
W tym czasie nowe kierownictwo chciało podnieść produkcję, jednocześnie ograniczając koszty. Firma pochwaliła się oszczędnością rzędu 130 mln dolarów rocznie. „Nowe kierownictwo ożywia biznes, przynosząc chińską wydajność” – pochwaliło się China Molybdenum na swojej stronie internetowej.
Rozrost za wszelką cenę
China Molibdenum wciąż się rozrasta. Pod koniec ubiegłego roku przejęło Kisanfu za 550 mln dolarów. Do tej pory złoża te nie były wykorzystywane, a uchodzą za największe na świecie pokłady kobaltu. Firma szacuje, że kobalt z tego złoża wystarczy do zasilenia setek milionów Tesli o zwiększonym zasięgu.
Tego lata China Molybdenum ogłosiło zamiar podwojenia produkcji w Tenke Fungurume, na co przeznaczono 2,5 mld dolarów. Jeśli się uda, produkcja z tej kopalni sięgnie 40 tys. ton rocznie. Dla porównania – w ubiegłym roku całkowita produkcja kobaltu przez Stany Zjednoczone wyniosła 600 ton.
Jednak tak gwałtowna ekspansja zwróciła uwagę kongijskich urzędników, a nawet obecnego prezydenta Tshisekedi. Zaczęto też zastanawiać się nad zaległymi opłatami operatorów kopalni sięgających jeszcze amerykańskich właścicieli. Jeśli w Tenke Fungurume odkryto nowe złoża, właściciele muszą powiadomić Gécamines, a do tego zapłacić po 12 dolarów za każdą nową tonę kobaltu. Te oskarżenia doprowadziły do sporu między zarządcami a urzędnikami. Rzecznik China Molybdenum mówi o błędnych obliczeniach i niewłaściwym księgowaniu.
Gécamines zastanawia się nad przymusową kontrolą w Tenke Fungurume i innych kopalniach China Molybdenum. Zarówno Freeport, jak i China Molybdenum polegali na szacunkach rezerw sporządzonych przez Roberta Northa, geologa z Nowego Meksyku. Twierdzi on, że obie firmy i Gécamines wiedziały, że w tym miejscu pod ziemią kryje się dużo kobaltu. Jego zdaniem China Molibdenum ostrożnie deklaruje wielkość złóż, bo nie wie jeszcze, z jak głębokich warstw chce prowadzić wydobycie.
Prezydent Tshisekedi sam niedawno przewodniczył spotkaniu powołanej przez niego komisji z zarządem firmy. Trwało ono sześć godzin.
Stany Zjednoczone wspierają finansowo kongijski rząd w sprawdzaniu podpisanych kontraktów górniczych. Celem tej kontroli jest ustalenie czy Kongo nie zostało oszukane przez chińskich kontrahentów. Urzędnicy uważają, że choć początek prac infrastrukturalnych finansowanych przez Chiny był imponujący, to wiele do dziś nie zostało ukończonych.
Prezydent Konga przyznał, że przynajmniej część winy za obecną sytuację mogą ponosić niekompetentni albo skorumpowani urzędnicy państwowi.
„Niektórzy z naszych rodaków źle wynegocjowali kontrakty górnicze” – powiedział. „Jestem bardzo surowy dla tych inwestorów, którzy przyjeżdżają tylko po to, by się wzbogacić. Przyjeżdżają z pustymi kieszeniami, a wyjeżdżają jako miliarderzy”.
Chińscy urzędnicy twierdzą z kolei, że relacje z Kongiem są nadal bardzo dobre, a korzyści, jakie czerpie państwo z umów – znaczące.
Rzecznik chińskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych Zhao Lijian stwierdził we wrześniu, że kraje łączy „wieloletnia przyjaźń, a dwustronna praktyczna współpraca przyniosła owocne rezultaty typu win-win i ma szerokie perspektywy”.
Dla prezydenta Tshisekedi nie ma znaczenia, które państwo zdominuje kongijskie górnictwo, zależy mu tylko na tym, by jego kraj miał wyraźny udział w bogactwach płynących z nowej gałęzi gospodarki opartej na wytwarzaniu czystej energii.
„Mamy niesamowity potencjał energii odnawialnej, czy to dzięki naszym strategicznym metalom, czy dzięki naszym rzekom. Chcemy znaleźć sposób na oddanie tego niesamowitego zasobu do dyspozycji świata, jednocześnie upewniając się, że najpierw skorzystają z niego Kongijczycy i Afrykańczycy” – powiedział.
Źródło: The New York Times