Koniec z Winnetou? Co się nie podoba poprawnym politycznie cenzorom?

Wydawnictwo Ravensburger wycofuje ze sprzedaży książki o Winnetou, bo „mogą urazić uczucia niektórych osób”. Działalność poprawnych politycznie cenzorów rodzi coraz mocniejsze skojarzenia z „Rokiem 1984” Orwella.

Gdy patrzymy ze współczesnej perspektywy kulturowej, powieści Karola Maya mogą się wydawać na swój sposób naiwne, stereotypowe, prezentujące mocno zawężony obraz amerykańskiego Dzikiego Zachodu. A jednak wychowały się na nich całe pokolenia młodych czytelników, dostrzegając w nich uniwersalne prawdy związane z wiernością, przyjaźnią, czy przełamywaniem etnicznych ograniczeń.

Naiwnością byłoby odczytywanie opowieści o indiańskim wodzu Winnetou i jego białym przyjacielu Old Shatterhandzie jako dokumentu historycznego – ale przecież nie temu ma służyć literatura. To tak, jakby usiłować interpretować sienkiewiczowskich Krzyżaków czy Potop jako kroniki historyczne. Czy komuś przyszłoby dziś do głowy usuwać te dzieła z księgarni w imię poprawnych relacji z Niemcami czy Szwedami?

A jednak podobną decyzję podjęło niedawno wydawnictwo Ravensburger w odniesieniu do powieści Karola Maya. Z powodu „wielu negatywnych opinii” uznało ono, że niektóre tytuły z serii o Winnetou „ranią uczucia innych”, usunięto je więc z oferty i wydano publiczne przeprosiny.

Jasne jest, że gdyby dziś jakiś autor zaczął pisać powieść dla młodzieży o trudnej historii relacji rdzennych Amerykanów (Indian) i białych osadników w XIX wieku, byłaby ona zupełnie inna od tego, co znajdziemy w twórczości Maya. Nie pojawiłoby się w niej , słowo Indianin, ani może nawet „rdzenny Amerykanin”. Czy mógłby napisać o przyjaźni dwóch mężczyzn różniących się kolorem skóry? Czy dyktatura poprawności politycznej nie zmusiłaby go raczej do wyciągnięcia na światło dziennie problemu ucisku rdzennych mieszkańców Ameryki i odbierania im ich własnych ziem?

A może w ogóle nie wziąłby pióra do ręki, bo dziś opowieść o tak drażliwym temacie jak kowboje i Indianie mogłaby oznaczać szybki koniec kariery literackiej. Łatwiej już pisać powieści fantastyczne o potworach, ożywających przytulankach, które pożerają dzieci lub o mrocznych fabrykach czekolady. Istnieje znacznie mniejsza szansa, że ktoś się przyczepi.

Kolejne dziecięce klasyki na celowniku cenzury?

Nie wiadomo konkretnie, co uraziło cenzorów niemieckiego wydawnictwa. Debata na temat literatury dziecięcej i młodzieżowej toczy się jednak już od dłuższego czasu. Coraz modniejsza jest kultura usuwania (cancel culture). Jej ofiarą padły m.in. komiksy Micky Mouse i książki Theodora Seusa Geisela, na których wychowywały się całe pokolenia amerykańskich dzieci.

To szaleństwo dotarło także do Europy. W przekonaniu lewicowych aktywistów groźne są nie tylko książki Karla Maya, ale i Pippi Langstrump (Fizia Pończoszanka) czy baśnie braci Grimm – bo nie pasują do ich utopijnej wizji świata, która z jednej strony na ustach ma tolerancję dla wszystkiego i wszystkich, a z drugiej – z inkwizytorską zaciętością doszukuje się wszędzie i u wszystkich przejawów rasizmu, nietolerancji, bigoterii czy też patriarchalizmu.

Jasne i oczywiste jest, że każda epoka zyskuje nowe spojrzenie na historię czy problemy świata. Jednak wymazywanie ze wspólnej pamięci wytworów kultury minionych epok budzi natychmiastowe skojarzenia z Rokiem 1984 Orwella. Oto na naszych oczach spełnia się ponura wizja lewicowej dyktatury, która usiłuje wymusić na społeczeństwie zbiorową amnezję, wymazując wszystko, co nie zgadza się z bieżącą linią aktywistów.

Owszem, w powieści Astrid Lindgren mogło się pojawiać słowo „murzyn”, podobnie jak „Indianin” u Maya. Doktor Seuss rysując postać Chińczyka pokolorował ją na żółto. To jednak nie czyni ich rasistami. Byli dziećmi swoich czasów i inna była ich wrażliwość językowa czy estetyczna. Być może razi to dziś czyjeś uczucia, ale nie jest to powodem, aby usuwać takich twórców z kanonu kultury.

Skupianie się na poprawnym politycznie słownictwie prowadzi do zaślepienia na to, co wartościowe w twórczości Lindgren, Maya, Seussa czy Tuwima (który i u nas dostał już od aktywistów prztyczka w nos za swojego Murzynka Bambo). Jak zauważa Anna Lutz z niemieckiego magazynu PRO, „czytam Pippi Pończoszankę moim trzem córkom, ponieważ jest to opowieść o silnej, niezależnej dziewczynie. Feminizm taki, jaki powinien być w najlepszym tego słowa znaczeniu. Kochająca i zdecydowana jednocześnie. Przedstawiona w sposób, który rozumieją nawet małe dzieci: Nie musisz pasować do szufladek, które są ci wyznaczone przez społeczeństwo.”

Przy okazji Lutz wskazuje, że nic nie zastąpi roli rodziców w wychowaniu własnych dzieci. Nie mogą i nie powinny tej roli przejąć lektury, filmy czy multimedia. Rolą mamy lub taty jest, między innymi, nauczenie krytycznego spojrzenia na wszelkie treści. Gdy w literaturze pojawia się słowo „murzyn” czy „Indianin” – to rodzice powinni wytłumaczyć dziecku, że są to pojęcia, którymi dziś się nie posługujemy, które przestały być adekwatne, a niektórych wręcz mogą ranić.

Anna Lutz ma też propozycję dla wydawnictwa Ravensburger: „Nie wycofujcie pozycji, które ranią czyjeś uczucia. Zamiast tego zaopatrzcie je w przypisy lub komentarze na temat rasizmu, z których mogą skorzystać razem rodzice i dzieci. Edukujcie zamiast zakazywać”.

Czy wydawnictwo posłucha głosu rozsądku, czy raczej ugnie się przed lewicowymi aktywistami i trwale usunie książki Maya ze swej oferty? To się dopiero okaże. Można jednak mieć nadzieję, że destruktywna kulturowa rewolucja, którą usiłują przeprowadzać cenzorzy spod znaku politycznej poprawności i postmodernistycznych teorii, ostatecznie nie wytrzyma próby czasu, w przeciwieństwie do twórczości Maya, Lindgren, Seussa czy Tuwima.

 

Źródło: magazyn PRO

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama