O cichych i ukrytych bohaterach, broniących od roku mieszańców Ukrainy w obliczu pełnoskalowej agresji wojsk rosyjskich na Ukrainę pisze w kolejnym Liście z Kijowa przełożony dominikanów w tym kraju, o. Jarosław Krawiec.
„Dziś, gdy otaczają nas realne ruiny miast i wsi Ukrainy, nie ma w nas ruiny ducha” – napisała wybitna ukraińska poetka Lina Kostenko do uczestników spotkania poświęconego jej twórczości, które odbyło się w czerwcu we Wrocławiu. „W dzieciństwie zbudził mnie dźwięk niemieckich bombowców przeszywających ukraińskie niebo o świcie 22 czerwca 1941, ten sam dźwięk bombowców, tym razem rosyjskich, przeszył ukraińskie niebo nad ranem 24 lutego 2022 roku. Historia zatoczyła koło” – dodaje Kostenko, która wkrótce obchodzić będzie 93 urodziny.
Drogie Siostry, Drodzy Bracia,
pisząc do Was w przededniu rocznicy wybuchu wojny przywołuję słowa, które jak mi się wydaje, dobrze oddają to, czego Rodzina Dominikańska doświadcza od roku w Kijowie, Fastowie, Charkowie, Lwowie, Chmielnickim, Czortkowie, Żółkwii, Mukaczewie i w wielu innych miejscach Ukrainy. Rosjanom udało się zrujnować nasze miasta i wsie, ale nie pokonali ducha. Nie odebrali nam nadziei i woli walki.
Nad moim łóżkiem wisi duża mapa. Krótko po przeprowadzce z Warszawy do Kijowa, powiesiłem ją w swoim pokoju, by jeszcze lepiej poznać kraj, który stał się ponownie moim domem. Ale to właśnie wojna uczy nas wszystkich geografii Ukrainy. Bucza, Mariupol, Izium, Bachmut – te nazwy miast, powtarzane w milionach relacji telewizyjnych na całym świecie, stały się symbolem niezłomności ukraińskiego narodu oraz potworności zła, którego doświadcza. A to przecież tylko początek bardzo długiej listy miejsc zniszczonych przez wojnę. Każde z nich oznacza tragedie konkretnych ludzi, ich łzy, ból i cierpienie. Wiele takich historii wysłuchałem od ludzi, których spotykałem przez ostatni rok. Noszę je sobie i choć mijają kolejne miesiące, wciąż ożywają w mojej pamięci. Baba Wira, bo tak kazała na siebie mówić, kiedy odwiedzaliśmy ją w maju z o. Andrzejem i ks. Wojciechem z Caritasu, obchodziła właśnie 82 urodziny. Od ponad trzech miesięcy mieszkała wraz z kilkunastoma innymi kobietami w podziemiach kościoła na Sałtiwce, najbardziej zniszczonej dzielnicy mieszkalnej Charkowa. Nie trzeba jej było długo namawiać, by w mroku piwnicy, przy świetle latarek, zaśpiewała ludową piosenkę o Hali idącej po wodę. Pamiętam starszą, ale tryskającą energią kobietę z podkijowskiej Dmytriwki, opowiadającą jak błagała Rosjan, by pozwolili pochować zastrzelonych przed jej chatą ukraińskich żołnierzy. A kiedy się nie zgodzili, przez kilka dni odganiała psy włóczące się po ulicy. A później karmiła barszczem Antona, który nie chciał strzelać do Ukraińców, bo jego mama była Ukrainką, a tato Buriatem. Wspominam starszego mężczyznę z Nalyvaivki, którego odwiedziliśmy we wrześniu wraz z ojcami Wojciechem, Christopherem i Jackiem w drodze do Fastowa. Pokazywał laską na stertę złomu i śmiecie leżące pod drzewem. Tylko tyle pozostało z jego domu. Mieszkał teraz w kontenerowym budynku postawionym przez o. Miszę i wolontariuszy Domu św. Marcina. I bolało go bardzo, że to wszystko zrobili mu „swoi”, bo choć większość życia spędził w Ukrainie, to urodził się w Rosji i mówił do nas po rosyjsku.
Przeglądając zdjęcia w telefonie znalazłem fotografię, którą zrobiłem 1 stycznia 2022 roku. Syn moich przyjaciół, pasjonujący się modelarstwem, podarował mi miniaturowy model rosyjskiego czołgu T-60. Przyłożyłem go do mapy, lufą skierowaną w stronę Kijowa, nieco poniżej Buczy i Irpienia i zrobiłem zdjęcie, by w ten sposób podziękować chłopcu za podarunek. Nigdy bym wtedy nie pomyślał, że za trzy miesiące, dokładnie w tych miejscach będą stały prawdziwe rosyjskie czołgi. „Nie wierzyliśmy, że to może się stać” – powtarza dziś wielu moich ukraińskich znajomych, kiedy wspominamy 24 lutego. I chyba wielu z Was w Polsce, Europie i na świecie długo otrząsało się z przeżytego szoku.
Podczas misji humanitarnych Domu św. Marcina de Porres na Charkowszczyznę zwykle zatrzymujemy się na nocleg u Sióstr Małych Misjonarek Miłosierdzia, które prowadzą dom dla samotnych matek w Korotyczu. Dominikanie są siostrom orionistkom dobrze znani, bo od ponad pięciu lat bracia przyjeżdżają do nich z posługą duszpasterską. Lubię słuchać jak siostry Kamila i Renata opowiadają o swoich perypetiach z dziewczynami, które wiele w życiu przeszły. Z tych historii mógłby powstać niezły serial. Zauważyłem, że siostry zawsze mówią o ludziach, z którymi żyją i którym służą, z autentyczną miłością, troskliwością, z trzeźwą oceną sytuacji i dużą dozą humoru. Bardzo to piękne i ważne.
Zapytałem siostrę Renatę o najradośniejszy moment wciągu tego ostatniego roku. Opowiedziała historię z początku wojny. „Zrobiło się w Charkowie bardzo niebezpiecznie dlatego podjęłyśmy decyzję o ewakuacji naszego domu razem z mamami i ich dziećmi. Dzień przed wyjazdem, wieczorem, spożyłyśmy Najświętszy Sakrament znajdujący się kaplicy i spakowałyśmy najpotrzebniejsze rzeczy, w tym naczynia liturgiczne. Rano okazało się jednak, że w busach jest za mało miejsca dla wszystkich. Część z nas została. I wtedy uświadomiłyśmy sobie, że przecież nie mamy Pana Jezusa w tabernakulum. Ksiądz biskup przysłał następnego dnia rano księdza, by odprawił Mszę świętą. Znalazłyśmy kielich, ale nie było pateny. Wzięłyśmy więc z przedszkola mały czerwony plastikowy talerzyk, który dzieci używały do jedzenia, aby na nim konsekrować Chleb, a następnie umieścić Najświętszy Sakrament w tabernakulum. Pan Bóg pokazał nam w ten sposób, że jest z nami. «Ty siedzisz w piwnicy, w wilgoci i pleśni, a Ja jestem z tobą w tej czerwonej dziecięcej miseczce, a nie w złotym kielichu»". Siostra Renata kończyła opowieść bardzo wzruszona. A ja noszę ją w pamięci od kilku dni.
Tego samego dnia, bardzo wcześnie rano, odprawialiśmy Mszę świętą razem z siostrami i naszymi wolontariuszami. „Kiedyś usłyszałem od jednego ze starszych ojców, że Msza święta to najważniejsza sprawa jaką masz do zrobienia w ciągu dnia” – mówi mi o. Misza, kiedy zdejmujemy ornaty. Znamy się od dawna, więc dobrze wiem, że w podróży nie odkłada sprawowania Eucharystii na później. Ma rację, bo przecież nigdy nie wiadomo co nas czeka. Ta poranna modlitwa uświadomiła mi, że wszystko co robimy, nasza posługa i działania są komentarzem do tej jedynej Ofiary Jezusa Chrystusa. I wracam do ważnych dla mnie słów, do Listu do Rodziny Dominikańskiej w Ukrainie, który 21 marca przysłał nam o. Timothy Radcliffe OP: „Każda Eucharystia wyraża naszą nadzieję, że przemoc, zniszczenie i śmierć nie będą miały ostatniego słowa. Kiedy życie miało zostać Mu odebrane siłą, uczynił z siebie dar. To jest właśnie eucharystyczna nadzieja i hojność, którą Rodzina Dominikańska żyje dzień po dniu w Ukrainie”.
Po rozładowaniu ciężarówki z pomocą humanitarną przekazaną organizacji „Volonter 68” w Charkowie, zatrzymaliśmy się na chwilę rozmowy z siedzącym za stołem brodatym mężczyzną w średnim wieku. Andrij do wojny zajmował się produkcją obuwia, a później zaczął pomagać. Na początku rosyjskiej agresji rozwoził po okolicy pomoc humanitarną. „Zaczął się ostrzał i na jednym z punktów kontrolnych zostaliśmy zatrzymani przez ukraińskich żołnierzy, którzy zdecydowanie odradzali jechanie dalej. Mówię do nich: «Chłopcy, przecież tam są ludzie, którzy potrzebują insuliny. Jeśli nie dojadę do nich, to wpadną w śpiączkę»”. Gdybym był wtedy na miejscu Andrija, to najprawdopodobniej zrezygnowałbym z dalszej jazdy z lekami, tłumacząc się przed samym sobą, że przecież się nie da. Tak wielu bohaterów „drugiego planu” przez ten rok wojny pokazało mi jednak swoim działaniem, że są sytuację, kiedy nie powinno się łatwo zniechęcać, rezygnować, bać się, odmawiać pomocy i opuszczać rąk. Są momenty w życiu, w których warto i trzeba podjąć ryzyko.
„Wydaje się, że ludzie nie latają, a skrzydła mają. A skrzydła mają.” Widząc zdjęcie Katii przypominam sobie popularny w Ukrainie wiersz Liny Kostenko. W drodze do Chersonia, dokąd wolontariusze Domu św. Marcina de Porres razem z ojcami Miszą, Oleksandrem z Kijowa oraz Rusłanem, rektorem seminarium duchownego, zawieźli niedawno kolejne kilkanaście ton pomocy humanitarnej, znajduje się malowniczo położona wioska Myhija. Tam każdy, choć przez chwilę, może poczuć się aniołem. Pomagają w tym metalowe skrzydła ustawione nad brzegiem urwiska.
Ludzkie skrzydła w wierszu Liny Kostenko są utworzone nie z piór i puchu, lecz z prawdy, cnoty i zaufania. Poetka dodaje, że jednych uskrzydla wierność w miłości, innych szczerość w działaniu, a także szczodrość wobec trosk i potrzeb drugiego. Skrzydłami bywają poezja lub marzenia. Znając Katię i wolontariuszy z naszych misji humanitarnych, jestem przekonany, że mają w sobie wiele z aniołów. I choć twardo stąpają po ziemi, a ich plecy często pobolewają od dźwigania paczek i wielogodzinnych podróży, to mają skrzydła utkane ze współczucia i miłości bliźniego. Dziękuję, że mogę być z Wami i uczyć się od Was.
Z pozdrowieniami, prośbą o nieustanną modlitwę i przeogromną wdzięcznością dla Was, którzy jesteście z nami i Ukrainą,
Jarosław Krawiec, Kijów, 22 lutego 2023 roku w Środę Popielcową
st (KAI) / Kijów