„Krew się leje i końca tego nie widać” – mówi bp Jan Sobiło z Zaporoża. Podkreśla przy tym, że „realną różnicę robi zarówno otrzymanie przez Ukrainę samolotów F16, jak i nasz duchowy wysiłek”.
Jak wygląda obecnie sytuacja w Zaporożu?
Bp Jan Sobiło: Front znajduje się 30 km od nas i to praktycznie się nie zmienia, ponieważ w ciągu minionych dwóch lat Rosjanie zbudowali potężne linie okopów i betonowych bunkrów. Artyleria nie jest w stanie ich rozbić. By mogło dojść do kontrofensywy czekamy na obiecane samoloty bojowe F16. One naprawdę zrobiłyby różnicę, ponieważ atak naszych żołnierzy miałby wsparcie lotnicze i może udałoby się przebić obronę Rosjan i wypędzić ich z okupowanych miast, takich jak Melitopol, Berdiańsk, Mariupol, a może nawet Donieck i Ługańsk. Front się nie przesuwa, ale jest bardzo wielu zabitych i rannych, po obu stronach.
Zaporoże stało się jednym wielkim szpitalem wojskowym. A więc krew się leje i końca tego nie widać.
Modlimy się, żeby Bóg zaingerował, żeby Chrystus wszedł w naszą tak bardzo bolesną historię i żeby pomógł nam wyjść z tej wojny zwycięsko. Dlatego, że jeżeli nie będzie zwycięstwa, to wszystko będzie się dalej kotłować, bo nawet zatrzymanie tej wojny na takich pozycjach jak jest obecnie, nie gwarantuje pokoju.
Jak w tej sytuacji żyje ludność cywilna?
Najbardziej męczący jest brak energii elektrycznej. Kilkugodzinne przerwy w jej dostawach są codziennością i mają miejsce coraz częściej. Utrudnia to pracę wielu przedsiębiorstw, które upadają, bo na agregatach prądotwórczych nie da się ciągle pracować. Problemy mają sklepy, bo lodówki i zamrażarki potrzebują prądu. Nie można mieć żadnych zapasów, bo wszystko natychmiast zaczyna się psuć, tym bardziej że panują obecnie wielkie upały.
W szczególnie trudnej sytuacji są dzieci, które od początku wojny nie chodzą do szkoły, tylko mają zajęcia zdalne. Powoduje to wiele traum, stają się zamknięte, wycofane. Do tego dochodzą codzienne ostrzały.
Stąd też wielu rodziców, którzy wcześniej nie chcieli opuszczać swych domów teraz myśli o wyjeździe, by stworzyć dzieciom bezpieczniejsze warunki rozwoju. Serce boli, gdy słyszysz dzieci, które dają sobie nawzajem rady, jak bezpiecznie się schronić w czasie ataku. Nie tak powinno wyglądać dzieciństwo.
Bracia albertyni od początku wojny niosą pomoc potrzebującym. Czy wciąż ich przybywa?
Niestety ich liczba ciągle rośnie. Ludzie, którzy mieli jakieś oszczędności przez te dwa i pół roku wojny dawno je wydali, a pracy praktycznie nie ma. Panuje straszliwa drożyzna. Dlatego też ponad półtora tysiąca osób przychodzi do braci cztery razy w tygodniu, bo tyle razy albertyni są w stanie sami upiec chleb, żeby każdemu dać bochenek a do niego konserwę albo ser. Dzieci dostają też jakieś ciastko, cukierki albo lizaki. Osoby starsze i inwalidzi są obsługiwani w oddzielnej kolejce, bo ich jest też bardzo dużo. Bez tego chleba wielu ludziom nie udałoby się przeżyć, a wojna dalej trwa i sytuacja się tylko pogarsza.
Wcześniej dowoził ksiądz biskup pomoc ludziom żyjącym przy linii frontu, czy ktoś z cywilów tam jeszcze pozostał?
Obecnie żołnierze nie wpuszczają tam samochodów cywilnych, na przyfrontowe tereny mogą jechać tylko pojazdy opancerzone. Chodzi o bezpieczeństwo. Jednak ludzie wciąż tam mieszkają a ich życie jest straszne, pośród niekończących się ostrzałów. Sami żołnierze mówią, że woleliby, żeby nie było tam ludności cywilnej, bo w czasie walki muszą zwracać uwagę na to, żeby wróg nie ostrzelał ich domów Są to głównie osoby starsze, które całe życie spędziły w swoich ubogich chałupkach i nie wyobrażają sobie, że mogą stamtąd gdziekolwiek wyjechać. Mówią, że wolą umrzeć na swoim. Pomagamy im przez żołnierzy – dostarczamy żywność, leki, wodę. Gdy jadę z posługą do żołnierzy w okopach zawsze biorę też konieczną pomoc dla ludności cywilnej a oni przekazują ją dalej.
Na czym polega biskupia posługa na froncie?
Pierwsza rzecz, na którą czekają żołnierze to modlitwa i błogosławieństwo. Proszą o to wszyscy: niezależnie od tego, jaki wcześniej mieli kontakt z Bogiem czy Kościołem, a wielu go nigdy nie miało, nie znają nawet żadnej modlitwy. Ale w Boga uwierzyli w okopach i dla nich jest ważne to, żebyś się za nich pomodlił, żebyś pamiętał.
Zawsze proszą też o modlitwę za swych pobratymców, czyli tych którzy razem z nimi walczą na linii frontu. Proszą też o różańce. Najbardziej lubią takie zwyczajne – białe i plastikowe. Wzięło się to stąd, że rozdawano je w 2014 na Majdanie. Brali je wówczas również ci, którzy nie umieli modlić się na różańcu, ale nosili na szyi. Od razu było widać, że to jest nasz człowiek, który chce walczyć za Ukrainę. Te różańce stały się wówczas symbolem walki o godność człowieka, a kiedy wybuchła wojna żołnierze zaczęli sami o nie prosić. Wielu się na nich modli, niektórzy po swojemu, inni nauczyli się odmawiać różaniec.
To są wyjątkowe świadectwa, jak słyszysz o żołnierzach siedzących w okopach, którzy uczą swych pobratymców modlitwy. Warunki na linii frontu są bardzo ciężkie. Brakuje im nawet wody. Tę, która jest racjonowana wykorzystują do picia, żeby mogli się umyć dostarczamy im mokre serwetki, obcierają się nimi, to jest mycie na linii frontu. W czasie swej ostatniej wizyty kard. Konrad Krajewski przywiózł też zapas maszynek do golenia. Bardzo je sobie cenią, bo po jednym naładowaniu w kilku mogą się ostrzyc i podgolić brody. Są wdzięczni za każdą otrzymaną pomoc materialną. Mnie o nią proszą zawsze na samym końcu. Najpierw proszą zawsze o modlitwę. Oni codziennie doświadczają, że jesteśmy w rękach Boga i dlatego proszą o to, co przybliży ich do Boga i wyprosi łaskę Bożej opieki na czas walki, żeby on mógł jeszcze zobaczyć swoją żonę, swoje dzieci, mamę, ojca, żeby mógł kiedyś wrócić do domu.
Co dla księdza biskupa jest najtrudniejsze w czasie tej wojny?
Zarówno jak jadę na linię frontu, czy jak jestem w szpitalu jest to widok młodego okaleczonego chłopaka. To dla mnie jest najtrudniejsze. Bo jakby zginął i przywieźli by go już w trumnie, to wiem, że dla rodziny jest wielki smutek – utrata ojca, męża, syna, ale jemu już wtedy jest lżej. Natomiast gdy 20-letni chłopak traci nogę, ręce, a czasem nawet dwie nogi, to ma przecież przed sobą całe życie. I to jest takie trudne. Do tego dochodzi psychika zraniona działaniami wojennymi i nie zawsze odpowiednia pomoc, żeby móc jakoś zafunkcjonować w życiu. Te pierwsze tygodnie i miesiące po utracie kończyn są przeraźliwie trudne. Pełne pytań o to, co z nim będzie, czy żona go nie zostawi, czy będzie miał możliwość zarobić na kawałek chleba, czy komuś jeszcze będzie potrzebny… To ogromne wyzwanie dla nas kapłanów, aby dotrzeć do serca takiego człowieka i pokazać mu, że z Bogiem da radę. Potrzeba tu modlitwy, ale przede wszystkim bycia z takim człowiekiem. Trwania przy nim. To ogromne wyzwanie dla Kościoła na dziś i lata po wojnie.
Kalectwo sprawia, że rodzi się jakby drugi raz, w innym już świecie. Budzi się z narkozy i słyszy od chirurga: muszę powiedzieć ci trudną do przyjęcia rzecz, musieliśmy ci amputować nogi. A chłopak ma 20-25 lat… Naprawdę potrzebuje wiele pomocy, aby Duch Święty dał mu męstwo, żeby mógł właśnie mocą z wysoka przyjąć nową rzeczywistość, w której musi żyć, funkcjonować i odnaleźć Boga. O własnych siłach tego nie da się przeżyć.
Ogromną cenę przychodzi płacić Ukraińcom za ich wolność i naszą…
Gdy rozmawiam z okaleczonymi żołnierzami mówię im, że gdyby nie stracili nogi czy ręki, a wielu innych życia, to już prawdopodobnie byśmy byli pod okupacją. Prawdopodobnie cała Ukraina byłaby już zajęta przez Rosjan. Gdyby tylu nie zginęło, gdyby tylu nie było okaleczonych... To jest wysoka cena naszej wolności. Mówię, ty nie masz nogi, ale ja dzięki tej ofierze mogę z tobą wciąż rozmawiać po ukraińsku i dalej na ukraińskiej ziemi. I nie siedzimy w karcerze gdzieś na Syberii. To jest cena naszej wolności i wolności świata, o której zbyt często zapominamy.
Księża i siostry zakonne, które chodzą do rannych i okaleczonych żołnierzy opowiadają, że na te rozmowy z nimi otrzymują światło od Ducha Świętego, że o własnej sile i mądrości nie byliby w stanie podołać tym spotkaniom. To ich cierpienie, to jak towarzyszą im bliscy, albo im nie towarzyszą, to jest nasz wojenny uniwersytet na którym uczymy się być czułymi i bliskimi kapłanami dla żołnierzy i ich rodzin, dla tych, którzy stracili męża czy syna, dla matek i żon, które będą żyły teraz z okaleczonym synem czy mężem. Tego nie uczą nas w seminariach, formuje nas wojna. Jej brutalne realia uczą nas podchodzić z wielką miłością i delikatnością do tak wielu wojennych zranień, do tych zmiażdżonych nóg i do tej zranionej duszy, często zrozpaczonej, zagubionej, która widzi jedynie bezsens.
Ukazanie sensu, to ogromne wyzwanie. Ci ludzie potrzebują fachowej pomocy medycznej i rehabilitacyjnej, ale też konkretnej pomocy duszpasterskiej. To wyzwanie dla nas na dziś i na wiele lat po wojnie.
Rosjanie ostrzelali ostatni szpital pediatryczny w Kijowie. Celem agresora stały się dzieci chore na raka, noworodki w inkubatorach. Skąd tyle barbarzyństwa?
Pierwsza rzecz, która mi przychodzi na myśl, gdy widzę takie bestialstwo to fakt, że Bóg nie chce wojny. Bóg jest Bogiem pokoju. Wspominając dramat Mariupola, zbiorowe mogiły w Buczy, tragedię Iziumu czy teraz Kijów trzeba pamiętać, że to nie było pragnienie Boga, to nie była kara Boża, to są skutki grzechów. Także i moich. Każdy pocisk, każde uderzenie rakiety to są skutki ciężkich grzechów. I dlatego też nasza modlitwa, post, nawrócenie wydobywa nas z tej przepaści, w którą nas wpędza grzech. Dlatego też, pomimo tych okrucieństw, musimy widzieć Boga, który jest naszym Ojcem i nawet grzesznika śmierci nie chce. Ale zły duch, ojciec kłamstwa, on chce śmierci grzesznika, tego, kogo skusił chce zniszczyć.
Dlatego ta wojna musi być otrzeźwieniem dla całego świata, który bardzo błądzi. Idzie nie w tę stronę. Ta wojna musi nam pokazać, że trzeba odrzucić wszystko, co w jakikolwiek sposób jest związane ze złym duchem. A więc przede wszystkim grzech. Bóg cierpi razem z nami. On jest z nami i dlatego ciągle nas prosi, abyśmy przeszli do głębokiej modlitwy, postu i nawrócenia, aby powstrzymać tę wojnę.
Ten duchowy wymiar wojny chyba nam umyka, skupiamy się głównie na walce militarnej, jakby to ona o wszystkim decydowała…
Modlitwa i post mogą zakończyć wojnę. Niestety wielu ludzi nie wpisuje w pragmatyzm życia tego, że wojnę można wygrać modlitwą i postem. I jeszcze za mało ludzi się modli. Nawet u nas w Ukrainie. Jeszcze zbyt mało ludzi realnie zdaje sobie z tego sprawę, że postem, głębokim nawróceniem i modlitwą możemy zakończyć wojnę w jeden dzień. Przypomina nam o tym Matka Boża.
Dlatego powtarzam, że pomoc militarna z Zachodu jest nam bardzo potrzebna, ale przede wszystkim potrzebna jest nasza modlitwa, nasze nawrócenie, nasz post. Dzięki nim możemy otrzymać od Boga taką moc, która powstrzyma falę zła, które dąży do zniszczenia ludzkości.
Musimy pamiętać, że w tej wojnie realną różnicę robi zarówno otrzymanie przez Ukrainę samolotów F16, jak i nasz duchowy wysiłek. To jest walka duchowa. I linia frontu przebiega 30 kilometrów od Zaporoża w stronę Krymu. Ale ta linia frontu idzie też przez moje serce, przez mój dom, przez nasze miasta, wioski, gdzie toczy się walka duchowa. Przeciwnik Boga wytoczył największe armaty przeciw ludzkości, bo on jest przeciwnikiem życia. Jeżeli ja się nawracam, przyczyniam się do zwycięstwa Boga, a więc do zakończenia wojny. Ja też przyspieszam czasy pokoju. Jeżeli staniemy po stronie Boga i Jego praw to zwyciężymy. Dlatego też wszyscy jesteśmy na linii frontu. Cały świat.
Jestem głęboko przekonany, że gdyby nie dotychczasowa modlitwa, gdyby nie oddanie Ukrainy Niepokalanej, to nas by już nie było. Rosja to przecież ogromny Goliat, a jednak Ukraina wciąż trwa. Zaporoże wciąż jest ukraińskie, a Charków nadal jest wolnym miastem. Nie zapominajmy, że Ukraina walczy za siebie, ale też za wolną Europę – broni całej cywilizacji chrześcijańskiej. Nie możemy podnosić się z naszych modlitewnych kolan i przestać błagać za przyczyną Maryi o łaskę ocalenia dla nas, dla Ukrainy i dla całego świata. Musimy robić wszystko, co po ludzku możliwe i niemożliwe, ażeby przywrócić pokój.
Źródło: KAI