Weigel: określenie „prawa człowieka” w odniesieniu do aborcji powinno stanąć nam ością w gardle

W felietonie poświęconym temu, jak współczesna nowomowa usiłuje odwrócić kategorie dobra i zła, George Weigel skupia się na terminie „prawa reprodukcyjne”, który jest eufemizmem, mającym przykryć brutalną prawdę o aborcji. Takie językowe szalbierstwa mają zgubne skutki dla społeczeństwa, prowadząc ostatecznie do tego, co Ratzinger nazwał „dyktaturą relatywizmu”.

Na początku felietonu Weigel odwołuje się do proroczej książki Mary Ann Glendon (byłej przewodniczącej Papieskiej Akademii Nauk Społeczych), Rights Talk: The Impoverishment of Political Discourse. Ostrzegała ona w 1993 roku, że życie publiczne ulega degradacji na skutek nadużywania języka „praw” jako retorycznego wzmacniacza w kampaniach promujących rozmaite sprawy.

„Mówienie o prawach”, ostrzegała profesor Glendon, stawia jednostkę przeciwko społeczności, ponieważ uprzywilejowuje osobistą autonomię – «zrobię to po swojemu» – nad dobrem wspólnym. A to, jak stwierdziła, w dłuższej perspektywie bardzo źle wpłynie na amerykański eksperyment uporządkowanej wolności.

Niestety, jak zauważa Weigel „dłuższa perspektywa już jest” i stało się dokładnie to, co przewidywała profesor Glendon. Językowy brak rozwagi prowadzi do katastrofalnych skutków. Jeśli nie żyjemy w świecie fikcji poprawności politycznej, cóż może oznaczać termin „prawa reprodukcyjne”, jeśli nie po prostu „aborcja”? Współczesny świat usiłuje nazywać „prawami reprodukcyjnymi” zniszczenie istoty ludzkiej, której biologiczne człowieczeństwo jest oczywistością potwierdzaną przez szkolne podręczniki.

Niestety termin ten jest tak nachalnie promowany, że przedostał się wszędzie. Weigel zwraca uwagę, że posługuje się nim nie tylko jawnie proaborcyjna kandydatka Demokratów, Kamala Harris, ale także Republikanin, Donald Trump. Aborcja stała się obecnie swego rodzaju „świeckim sakramentem, przed którym wszyscy muszą się pokłonić” – pisze amerykański myśliciel.

Polityka jest zwykle pochodną kultury, a jeśli nasza polityka została wypaczona do punktu, w którym zezwolenie na aborcję jest sakramentalizowane, to coś jest nie tak z naszą publiczną kulturą moralną. Jak zatem odbudować przestrzeń publiczną, w której mówienie prawdy przeważa nad eufemizmami, tak aby poważna debata zastąpiła salwy epitetów, w których każda ze stron oskarża drugą o naruszanie jej „praw”?

Nie chodzi tylko o to, aby diagnozować poważny problem wypaczania języka w celu osiągnięcia politycznych celów, ale aby podjąć działania w celu jego rozwiązania. Weigel podsuwa konkretną propozycję:

Jedną z możliwych dróg naprzód jest powrót do klasycznego katolickiego poglądu, że „prawa” są zawsze związane z obowiązkami.

George Weigel odwołuje się tu do dzieła jezuity Johna Courtneya Murraya, „We Hold These Truths: Catholic Reflections on the American Proposition”:

[Wolność słowa i wolność prasy] nie opierają się na słabej teorii właściwej osiemnastowiecznemu indywidualistycznemu racjonalizmowi, zgodnie z którą człowiek ma prawo mówić to, co myśli, tylko dlatego, że tak myśli (...) Właściwa przesłanka tych wolności tkwi w fakcie, że były one koniecznością społeczną niezbędną do zachowania wolnego, reprezentatywnego i odpowiedzialnego rządu. Ludzie, których wzywa się do posłuszeństwa, mają prawo do bycia wysłuchanymi. Ludzie, którzy mają ponosić ciężary i ofiary, mają prawo najpierw wypowiedzieć się na temat celów, którym służą ich ofiary. Ludzie, którzy są wzywani do przyczyniania się do wspólnego dobra, mają prawo najpierw wydać własny osąd w kwestii tego, czy proponowane dobro jest rzeczywiście dobrem, dobrem ludzi, dobrem wspólnym.

Cytat ten uzmysławia istotę wszelkich „praw” człowieka. Nie są one oderwane od całego systemu etycznego i społecznego i zawsze wiążą się z odpowiadającymi im obowiązkami. Dlatego też Weigel podkreśla:

Kiedy „prawa” są oddzielone od obowiązków, przestrzeń publiczna staje się areną gladiatorów, w której roszczenia każdego z nas toczą nieustanną, często brutalną, walkę o przetrwanie z prawami wszystkich innych. To nie jest demokratyczna deliberacja. To intelektualny i moralny chaos. A chaos może prowadzić do samozniszczenia wolności. W ten sposób Murray w elegancko dramatyczny sposób przedstawił niebezpieczeństwo dla Ameryki, której prawa stają ością w gardle: Być może pewnego dnia «szlachetny, wielopiętrowy gmach demokracji zostanie zburzony, sprowadzony do poziomu płaskiej większościowości, a to nie będzie już gmach, tylko stodoła, czy wręcz szopa na narzędzia, w której można wykuć broń tyranii».

Mocne to słowa, ale trafne. Weigel posługuje się także grą słów, określając poprawną politycznie nowomowę mianem „verbal incontinence”, które może oznaczać „słowną niepowściągliwość”, ale także „słowne nietrzymanie moczu”, a w dalszej części zdania czytamy o „śmierdzącym odorze publicznym”, co jeszcze wzmacnia przekaz. Trzeba jednak używać mocnego języka, ponieważ niebezpiecznie zbliżamy się do tego, co kard. Joseph Ratzinger krótko przed wyborem na papieża nazwał „dyktaturą relatywizmu”. Im bardziej nadużywamy języka, ukrywając olbrzymi moralne zło pod hasłami takimi jak „prawa reprodukcyjne”, tym bliżej do tej przerażającej dyktatury.

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama