Wystarczy rzut oka na światowe statystyki aborcji, aby doznać szoku poznawczego. W kontekście obrony życia często posługujemy się pojęciem „cywilizacji śmierci” i kojarzymy ją przede wszystkim z krajami zachodnimi. Jednak jeśli chodzi o aborcję, to nie kraje zachodnie są na czele niechlubnych statystyk, ale Grenlandia i Wietnam.
Do wszelkich danych statystycznych należy podchodzić z ostrożnością, o czym już na wstępie przypomina jedno z popularnych wprowadzeń do tej dziedziny nauki autorstwa Davida Spiegelhaltera. Jednym z zasadniczych problemów jest sposób pozyskania danych i to, na jakim zbiorze danych operujemy. W przypadku problemu takiego jak aborcja chodzi o to, czy posługujemy się wyłącznie danymi raportowanymi przez oficjalne instytucje, czy też korzystamy z modeli statystycznych działających w oparciu o cząstkowe dane i metody szacunkowe.
Z tego powodu statystyki aborcji podawane przez różne instytuty mogą się znacznie różnić. Jeden z uznanych autorytetów w tej dziedzinie, Instytut Guttmachera operuje na danych pochodzących z instytucji medycznych (czyli nie uwzględnia aborcji dokonywanych poza placówkami medycznymi), posługując się jednocześnie metodami szacunkowymi, pozwalającymi ocenić skalę zjawiska poza oficjalnymi źródłami. Niektóre modele statystyczne przyjmują założenia, które prowadzą do zupełnie odmiennych wniosków, m.in. że liczba nielegalnych i niezgłaszanych aborcji może wielokrotnie przewyższać liczbę zabiegów podawanych przez oficjalnie uznane instytucje. W ten sposób jednak można udowodnić dowolną tezę, dlatego pozostańmy przy statystykach Instytutu Guttmachera. Należy zauważyć, że liczby w tym przypadku podawane są w promilach, nie procentach, czyli mówią o tym, jak wiele aborcji dokonano w danym kraju w przeliczeniu na tysiąc kobiet w wieku reprodukcyjnym (jest to wskaźnik abortion rate, którego nie należy mylić z abortion ratio, liczonego jako liczba aborcji w stosunku do liczby żywych urodzeń). Podkreślić należy także, że Instytut Guttmachera nie jest instytucją pro-life, ale przeciwnie – forsującą ideę „praw reprodukcyjnych”.
W zależności od roku statystyki podawane przez ten instytut badawczy zmieniają się w dość dużym zakresie, co pokazuje, że na wskaźnik aborcji wpływ ma wiele czynników i nie jest to zjawisko statyczne. Są jednak kraje, które od wielu lat niezmiennie lokują się w czołówce statystyk. Same statystyki nie pokazują, co kraje te mają ze sobą wspólnego. Patrząc na tę listę można jednak pokusić się o pewne wnioski, które mogą być bardzo istotne z punktu widzenia obrony życia.
Grenlandia, Wietnam, Madagaskar, Kambodża – co łączy te kraje?
Bazując na najświeższych dostępnych danych, w pierwszej dziesiątce na tej niechlubnej liście znajdują się: Grenlandia, Wietnam, Madagaskar, Gwinea-Bissau, Kuba, Zielony Przylądek, Indie, Trynidad i Tobago, Kambodża i Sierra Leone. Nietrudno dostrzec, że nie są to kraje blisko położone geograficznie, że są zasadniczo odmienne kulturowo i etnicznie. W Grenlandii, według danych z 2022 r. współczynnik aborcji wynosi 84,7/1000. W ostatnim kraju pierwszej dziesiątki – Sierra Leone – 45/1000. Patrząc w dół tabeli możemy zdziwić się jeszcze bardziej. Otóż islamski Pakistan jest bardzo wysoko – 43/1000, a Algieria – na samym dole: 0,4/1000. Komunistyczna Kuba: 55/1000, a postkomunistyczna Albania: 1,2/1000. Mniej więcej w środku listy są Argentyna (33/1000), Brazylia (32/1000) oraz Meksyk (31/1000).
Gdzie w takim razie jest Polska? Na 126. miejscu – ze współczynnikiem 10/1000 (pamiętać należy, że są to dane szacunkowe). Czy wśród krajów europejskich są jakieś wypadające lepiej? Owszem: Belgia: 8/1000, Hiszpania: 7,5/1000, Holandia: 7/1000, Rumunia: 6,7/1000, Finlandia: 6,5/1000, Czechy: 6,4/1000, Łotwa: 6,4/1000, Słowenia: 6,1/1000, Ukraina: 6/1000, a jeszcze niżej: Czarnogóra, Portugalia, Niemcy, Luksemburg, Szwajcaria, Włochy, Serbia, Słowacja, Litwa, Chorwacja. Na samym dole jest Austria: 1,3/1000 oraz Albania: 1,2/1000.
Nawet biorąc pod uwagę możliwe błędy statystyczne, dane te dają do myślenia. Jednoznacznie wynika z nich, że obecnie aborcja jest największym problemem nie w krajach „zepsutego zachodu”, ani nawet w krajach (post)komunistycznych, ale w krajach „rozwijających się”. Czym może to być spowodowane? Czy nie da się znaleźć jakiegoś wspólnego czynnika, który łączy ze sobą te kraje?
„Prawa reprodukcyjne” zasłoną dla egoizmu bogaczy
Szukać nie trzeba daleko. Otóż tym wspólnym czynnikiem jest sama idea „praw reprodukcyjnych”, tak uparcie forsowana przez Instytut Guttmachera, Światową Organizację Zdrowia i wiele wpływowych instytucji i organizacji na całym świecie. Nie jest to tylko abstrakcyjna idea, ale bardzo konkretna polityka i bardzo konkretne naciski ze strony państw rozwiniętych:
pomoc międzynarodowa, kredyty, dostęp do technologii, inwestycje uzależniane są od przyjęcia przez władze kraju rozwijającego się polityki radykalnie ograniczającej wzrost demograficzny. Innymi słowy – państwom zachodnim, bogatym i rozwiniętym nie zależy na tym, aby na Grenlandii, w Sierra Leone czy na Madagaskarze władze zapewniły kobietom właściwą opiekę medyczną i społeczną. Chodzi tylko o to, aby ograniczyć wzrost populacji.
A najprostszą metodą jest aborcja: brutalne zabójstwo milionów dzieci ubogich kobiet z biednych krajów. Tezę tę potwierdzają nie tylko dane wyrażane w promilach, ale także w bezwzględnych liczbach. Przykładowo, dane WHO za lata 2010-2014 wskazują, że w krajach „rozwiniętych” liczba aborcji wyniosła 6,580 mln, natomiast w „rozwijających się”: 49,100 mln). Ta idea jest też przymusowo wtłaczana do głów samych kobiet w krajach rozwijających się – w Grenlandii jest to m.in. program SexInuk realizowany jako „edukacja seksualna” w szkołach, sponsorowana przez duńskie władze.
W ostatnich dniach światowe media obiegła sensacyjna wiadomość na temat ewentualnego przyłączenia Grenlandii do USA, deklarowanego przez Donalda Trumpa. Jeśli spojrzeć na dane statystyczne, zarówno dotyczące kwestii społecznych, jak i gospodarczych, trudno nie zauważyć, że mieszkańcom tej największej wyspy wcale nie wiedzie się dobrze w zestawieniu z „opiekuńczą” Danią. Świadczy o tym także ogromna rozbieżność we współczynniku aborcji: 84/1000 w przypadku Grenlandii, 12/1000 w przypadku Danii. Czy jest to wyraz troski bogatego skandynawskiego „opiekuna” o ubogiego „podopiecznego”, czy wręcz przeciwnie? Nie jest oczywiste, czy pod protektoratem USA Grenlandii wiodłoby się zasadniczo lepiej, można jednak mieć nadzieję, że nie tak źle, jak obecnie.
Rosja: można inaczej
Cokolwiek sądzić o Rosji, w ostatnich latach dokonała ona znaczącego postępu w dziedzinie obrony życia. Jeszcze kilkanaście lat temu zarówno Rosja, jak i Ukraina lokowały się w pierwszej dziesiątce światowej tabeli. W 2011 r. Parlament Federacji Rosyjskiej uchwalił ustawę ograniczającą legalną aborcję do pierwszych 12 tygodni ciąży, wprowadzając jednocześnie obowiązkowy czas dla ponownego przemyślenia decyzji przez kobietę. W ciągu ostatnich kilkunastu lat rosyjskie władze podjęły szereg wysiłków zmierzających do zmiany społecznej świadomości, jeśli chodzi o aborcję. Do tych wysiłków dołączył także Kościół prawosławny. Tej jesieni w rosyjskich kinach zagościł film wyprodukowany przez Spas TV (państwowy kanał z dużym udziałem Cerkwi): „List Matki”, z bardzo mocnym przesłaniem antyaborcyjnym. Ostatnie słowa trailera do tego filmu brzmią: „mamo, proszę, nie zabijaj mnie”.
Wysiłki przynoszą rezultaty. O ile u schyłku ZSRR liczba aborcji dokonywanych w całym kraju wynosiła 6,4 mln rocznie (z czego ok. 4 mln w samej Rosji), w ciągu pierwszych 10 lat po upadku Związku Radzieckiego liczba ta spadła o połowę (ok. 2 mln w 2000 r.). Ujmując w promilach do chwili obecnej oznacza to spadek z 55 promili do 12.
Wybór kobiet? Bynajmniej!
Aborcja bynajmniej nie jest „wyborem kobiet”. Owszem, można powiedzieć, że jest ich decyzją w sytuacji, gdy są niejako „postawione pod murem” przez społeczeństwo, które nie ceni sobie życia, przez obojętnych partnerów i przez władze państwowe, które zamiast zapewnić im opiekę, proponują zabójstwo dziecka. Nie jest to jednak wolny „wybór”, ale podejmowana pod wpływem strachu decyzja. Cynizm światowych instytucji, w tym WHO, które forsują ideę „praw reprodukcyjnych”, jest porażający. Nie chodzi tu o dobro kobiet, nie chodzi o dobro dzieci ani o dobro krajów rozwijających się. Chodzi wyłącznie o pieniądze. Trzeba to głośno mówić. I nie należy się dziwić, że jedną z pierwszych decyzji nowego prezydenta USA było opuszczenie WHO, zdegenerowanej instytucji, która służy zupełnie innym celom niż deklarowane.
Źródła: Instytut Guttmachera, WHO, Lancet [https://www.thelancet.com/journals/lancet/article/PIIS0140-6736(17)31794-4/fulltext], Wikipedia, Pubmed [https://pubmed.ncbi.nlm.nih.gov/14627053], NIH [https://pmc.ncbi.nlm.nih.gov/articles/PMC4626370/], CNE, David Spiegelhalter, The Art of Statistics.