Fragment książki Pino Farinottiego "7 km od Jerozolimy"
(fragment)
104 W hotelu procedura taka sama jak zwykle:nabrać sił i zada- wać sobie pytania. Nadal myślałem, że to wszystko nie mogło się zdarzyć. Szukałem wokół siebie jakiejś przyjaznej duszy. Rozważałem możliwość zatelefonowania do Włoch i zwierze- nia się komuś. Ale komu? Przyszło mi nagle do głowy, żeby wyjechać. Zapłacić i wy- jechać, od razu. Już wziąłem do ręki słuchawkę telefonu, lecz odłożyłem ją. Jutro może będzie czekał na mnie Jezus, siedem kilometrów od Jerozolimy, a ja chcę uciekać jak zwykły tchórz. Ale istniała też możliwość, że go tam nie będzie i że wszystko się zakończy w klinice neurologicznej. Epilog okropny, lecz również całkiem prawdopodobny i jednoznaczny. Następnego ranka przebyłem swoją kalwarię w słońcu. On już tam był. Pojawił się na drodze, gdy byłem o dziesięć kro- ków od kamienia. Po przywitaniu zapytał: — Wypocząłeś? — Nie. . Zeszliśmy poniżej drogi. — Nie zrażaj się — powiedziałem. — Jestem gotów na nazwisko. — Dobrze. . A więc Giordano Bruni. Te nazwiska proponowane przez Jezusa nie były nigdy ba- nalne. Także Bruni był bardzo trudnym epizodem mojego życia. Pewnego razu zapytał mnie, co bym dał, żeby go nigdy nie spotkać. Powiedziałem mu, że nawet sobie nie wyobrażam re- kompensaty. Był raczej dobrym kolegą. Z natury dość impulsywny, tro- chę nieznośny, odrobinę infantylny. Raczej dobry niż zły. Miał 105 zawsze jakieś kłopoty z dwiema eks-żonami, z córką i zię- ciem, z właścicielem domu, z kolejnymi pracodawcami. Jeśli nie miał w ręku papierosa, to trzymał kieliszek lub szklankę. Nigdy nie był punktualny. Nikt nie był zadowolony, widząc go. Jeżeli telefonował do ciebie lub cię spotykał, nigdy nie miał dobrych wiadomości. Pewnego popołudnia wszedłem do baru „Magenta ”, tra- dycyjnego miejsca spotkań młodzieży. Wyczułem, że coś jest nie w porządku:zajmował stolik w cieniu, siedział załamany, z włosami opadającymi na oczy, z kuflem piwa w ręku. On, Giordano Bruni, smutny jak obraz malarza z Północy 16 . Zobaczył mnie i zawołał, zanim zdołałem się wymknąć. Usiadłem przy nim. Był zrozpaczony. Powiedziałem mu, że prawie zawsze, gdy go widywałem, był w takim stanie. — Tak, żarty sobie ze mnie stroisz. . . Czego się napijesz? Całe szczęście, że cię spotkałem. Przynajmniej jeden przyja- ciel. Jesteś przyjacielem, prawda, Aleksandrze? — No pewnie. . Opowiedział mi swoją ostatnią tragedię. Miał stracić dom. Przed laty wziął pożyczkę, dając jako gwarancję nierucho- mość. W pewnym momencie nie mógł jej już spłacać. Po set- kach monitów, prolongat, pertraktacji doszedł do ostatniej „krechy ”, ostatecznej. Jeśli nie spłaci reszty długu, dziewięt- nastu tysięcy euro, w ciągu miesiąca, karabinierzy wkroczą do domu i siłą go eksmitują. Nie było innej możliwości. Wszyst- kie zostały wyczerpane. To był koniec. — Nie chodzi o mnie —mówił. —Jakoś z tego wybrnę, mogę nawet zniknąć. Ale do cholery, chciałbym zostawić cokolwiek mojej córce. Jakiś dowód, że ten bankrut, jej ojciec, coś osią- gnął w życiu. Znałem Giorgię, córkę Giordana, miłą i dobrą dziewczynę. Była ogromnie cierpliwa i podtrzymywała stale ojca, tak, była dla niego jak matka. Potem wyszła za mąż, pojechała z mężem 106 w okolice Wenecji i rodzic został sam. Giorgia zasługiwała na to, by coś jej po sobie zostawił. — Nie masz nikogo, kto mógłby ci pomóc?— zapytałem. . — Chcesz, żebym ci się zaśmiał w twarz?Kto mógłby mi dać taką sumę? — Oczywiście, nie ma mowy o podżyrowaniu nowej pożyczki. Potwierdził znanym machnięciem ręki. Poczułem, że proponuję coś bezużytecznego, wręcz idio- tycznego, zanim jeszcze zacząłem mówić. — Poproś o trochę pieniędzy kilku przyjaciół. . Parę tysięcy euro od każdego i uzbierasz pełną sumę. — Tak, gdyby wszyscy mi przynieśli swoje oszczędności, jak Jamesowi Stewartowi rola w filmie Pieniądze to nie wszystko 17 . Nawet już biją dzwony, ponieważ anioł przypiął skrzydła. . . — Na pewno powiedziałem coś niezbyt konwencjonalne- go. . . jednak. . . — Jednak co? — Dlaczego nie spróbujesz?Jesteś trochę szalony. Można się czegoś takiego spodziewać po tobie. Co tracisz?Czy spra- wia ci przykrość tego rodzaju upokorzenie? — Jestem niewrażliwy na takie przykrości. . . . — Znasz tyle osób. . — Wszyscy mnie nienawidzą, a zresztą nie byłbym do tego zdolny, nie mam dość odwagi, Aleksandrze. Nie. — Dobrze wiesz, Giordano, że nie mam pieniędzy. Pomógł- bym ci. Oczekiwałem czegoś w rodzaju:„Wiem, że zrobiłbyś to ”, ale jego odpowiedź była inna. — Zrób to ty. . — Co? — Posłuż mi za agenta. Obejdź przyjaciół i zorganizuj zbiórkę. 107 Brnął dalej: — Zrób to. . Ciebie bawią takie rzeczy. — Jesteś szalony. . — Już mi to powiedziałeś. . A więc zrób to, Aleksandrze. Znasz wszystkich moich znajomych. — Nie sądzę. . — Pomyśl, Aleksandrze, jaka piękna kampania. Zamiast sprzedawać jakiś produkt, uratujesz przyjaciela. Żadnych pla- katów, żadnych programów. Samo życie. Wydawało mi się, że słyszę własne słowa. Chciałem dobrze zacząć. Wykombinowałem natychmiast pierwsze dwa i pół tysiąca euro. Pochodziły od Aleksandra Forte. Prawie wszystko, co miał. Szczera, naiwna, ryzykowna brawura, a także banał z estetycznego punktu widzenia. Po- tem sporządziłem wykaz osób, przestudiowałem go, udosko- naliłem, przeszedłem do działania. Pierwszym dobroczyńcą mógłby być Aurelio Camusso, przemysłowiec, producent żelazek do prasowania, dla które- go przeprowadziłem kiedyś dwie kampanie. Cenił mnie i śmiał się serdecznie z moich pomysłów. Był z natury entuzjastą, zdolnym do tej instynktownej hojności z odrobiną chęci po- kazania się, typową dla ludzi, którzy sami do czegoś doszli. Uznałem prośbę za czystą formalność. Patrzył na mnie z uwagą i wzruszeniem, gdy opowiadałem mu budzącą litość historię. Pokazałem mu dokumenty doty- czące sprawy i ostatnie zawiadomienie z banku. Całe to moje przemówienie zapewniło mi szybko pierwszy, a nawet drugi szczebel sukcesu. — Jesteś rzeczywiście wielki, Aleksandrze —powiedział. — Wziąłeś sobie do serca taką sprawę. . . Pamiętam tego Brunie- 108 go. To nie jest osoba, która mogłaby wzbudzać we mnie entu- zjazm, ale ty jesteś pośrednikiem i to mi wystarczy. A zresztą podoba mi się ta dziwna sprawa. Niewielkim wysiłkiem moż- na wydobyć człowieka z wielkiego kłopotu. Dlaczego nie? — Dziękuję, Aurelio. — Czy jest za co?Także i mnie dobrze to zrobi. Ale nie trać- my czasu. Zawołam mojego doradcę handlowego. Zaraz go zobaczysz. Po chwili sekretarka połączyła go z doradcą. Tonem przyjaznym, lecz autorytarnym Camusso powie- dział: — Serwus, Dario. Zwróci się do ciebie w moim imieniu pewna osoba, doktor Aleksander Forte. Wysłuchaj go i po- móż mu. Wszystko ci wyjaśni. Powiem ci tylko, żebyś nie był skąpcem. Dodam, że jest to rzecz, której załatwienie sprawi mi wielką przyjemność. Polecam się. . . Dario Arquati, doradca handlowy ze znaczkiem Rotary 18 wpiętym w klapę, trzydzieści pięć lat, bardzo elegancki, o wy- glądzie odpowiadającym jego ważnemu stanowisku, wysłuchał niewzruszony dziwnej historii. Potem rzekł: — Proszę zasugerować mi rząd wielkości. . — To nie jest łatwe. Według miary dobrego serca Aurelio Camussa. — Powiedzmy pięć tysięcy euro? — Wspaniale. . Położył przed sobą małą skórzaną teczkę. Potem odłożył ją na miejsce. I oświadczył: — Jedynym problemem jest fiskus. . Jesteśmy pod ostrzałem. Nikt nie uwierzy w tak dziwny podarunek. Poza wszelkimi normami. Pięć tysięcy euro, okrągła suma, to rzecz podejrza- na. . . Uprzedzę pańskie zastrzeżenia, doktorze Forte:Arquati wydaje pięć tysięcy euro kieszonkowego w trzydzieści sześć 109 godzin. Ale wszystko jest zorganizowane, naoliwione jak mo- tor. Nawet kwota pięciu euro ma swe dokładne przeznaczenie. Rozwiążemy jednak ten problem. Na pewno go rozwiążemy. Proszę się do mnie zgłosić za parę dni. Dzwoniłem do niego następnego dnia, potem trzeciego, czwartego i piątego. Zadzwoniłem do Camussa:był na ze- braniu. Potem jeszcze raz, i znowu zebranie. Nalegałem, ale był poza firmą. Zrozumiałem już przy drugiej próbie —zbyt dobrze znałem te cedzone przeprosiny, terminy i usprawiedli- wienia — ale nie chciałem się tak łatwo poddawać. . Minęły lata i już nigdy nie zobaczyłem udzielnego self-made mana od żelazek do prasowania. Zwróciłem się do Mario Alivertiego, chirurga z prywatną praktyką, biegłego w sztuce lekarskiej i mającego wielkie wzię- cie;w konsekwencji także bardzo bogatego. Wybitnego huma- nisty i sportowca, poniżej pięćdziesiątki. W tenisa przeważnie z nim wygrywałem. Trzy tygodnie w roku poświęcał na wy- konywanie operacji na misjach afrykańskich, oczywiście bez- płatnie. Heroizm, o którym za każdym razem donosiły szcze- gółowo gazety codzienne. Byłem podczas kilku weekendów gościem w jego bajkowej willi w Portofino:wysoki poziom, pisarze i artyści, rozmowy „olimpijskie ”, kąpiele w basenie, aksamitne ciała kobiet i telefony komórkowe, ciągle w kon- takcie z VIP-ami z różnych krajów, nawet tych dalekich. Zaprosił mnie na śniadanie do znakomitego lokalu „Don Lisander ”, mówiąc:„Zawsze miło cię widzieć ”. Wyłuszczyłem mu to, co zwykle:historyjka, dotyczące sprawy dokumenty i ostatnie zawiadomienie z banku. Zaczął potrząsać głową przy pierwszym punkcie. Nalał nam obu białego wina i powiedział: — Zupełnie jasna wydaje mi się motywacja i pojmuję wszyst- kie jej aspekty. Tylko że to nie jest w moim stylu. Jako lekarz 110 wiem, że wszystko ma własne prawa rozwoju:mechaniczne, fizyczne i chemiczne. Nie można ich przekroczyć ani ominąć. Wierz mi, to bardzo ważna zasada. Interesuję się wieloma róż- norodnymi dziedzinami wiedzy i wiem, że istnieje równowa- ga. . . można to nazwać logiką, która wszystko porządkuje. Ta równowaga jest bardzo ważna i musi być szanowana. Nieprze- strzeganie jej powoduje anomalię, która na początku może się wydawać czymś pozytywnym, ale w rzeczywistości jest bezpo- żytecznym przedsięwzięciem. Dobrze pamiętam tego Giorda- na Bruniego. To nie jest w porządku, że problem mają za niego rozwiązać inni. To wszystko jest za bardzo pod prąd i może się skończyć jeszcze gorszymi problemami, nawet wkrótce. . . Wypiłem parę łyków białego wina, które mi nalał, przyją- łem ton pełen szacunku, na jaki zasługiwał chirurg-filozof, i powiedziałem: — Aliverti, jesteś logiczny, zrównoważony drań. Nawet za- bawny, na dłuższą metę. Zatelefonował Giordano, żeby się dowiedzieć, jak mi idzie. Powiedziałem mu, a on wybuchnął: — Przekonałeś się?To była twoja mrzonka. — To dopiero początek. . — Nic nie zdziałasz. . Nie miałem ochoty na defetystyczne dyskusje. — Ile dni pozostało?— zapytałem. . — Osiemnaście do tragedii. . — Jutro mam spotkanie. . — Mimo wszystko dziękuję ci za to, co robisz, Aleksandrze. Spotkanie było z Giovannim Rossim, właścicielem ważnej agencji nieruchomości. Giovanni był poczciwym, starym spryciarzem, posiada- jącym sporo pieniędzy. Kiedyś przedstawiłem mu pewnego 111 podsekretarza stanu, który odmienił jego życie, umożliwił mu — powtarzam jego własne słowa — odbicie się od dna. Zda- nie, jakie do mnie najczęściej kierował i które było dla mnie prawdziwym utrapieniem, brzmiało:„Pozostanę ci wdzięczny na wieki ”. Był to umysł bardzo oryginalny, ze szczególnym, mocno zaakcentowanym zmysłem mistycznym. Zawsze, kiedy mnie widział, okazywał zadowolenie. Przedstawiłem mu prośbę, podałem zwykłe informacje. Suge- rowałem delikatnie, sięgając po najlepsze z moich zawodowych wybiegów, że dobry uczynek może polegać na swego rodzaju wy- rozumiałości, którą trzeba okazać w odpowiednim momencie. Rossi wysłuchał, wszystkiemu przytakując i nie kryjąc się ze swą przyjaźnią. Byłem przekonany, że sprawę mam zała- twioną, ale ten człowiek, tak dobry, szlachetny i wrażliwy, schronił się w instynktowną ostrożność pragmatyka, który się wzbogacił. Wyrozumiałość zaliczona mu na „później ”—to go w ogóle nie wzruszało. Jego niemal siwa głowa przestała potakiwać. — Wiesz, Aleksandrze, zrobiłbym to chętnie, ale gdyby cho- dziło o ciebie. Dla ciebie każdą rzecz. Ale tego. . . Bruniego wcale nie znam. Nie mogę sobie wyobrazić tego rodzaju czynu wobec kogoś obcego. Może nie jestem dość inteligentny. Wiem, za wiele się nie uczyłem. Przykro mi, że ci sprawię zawód. Ksiądz Roberto był jedną z najlepszych osób, jakie w ogóle znałem. Człowiekiem, który zawsze żył dla innych. Zakładał instytucje, popierał konkretne inicjatywy. Zbierał i wysyłał pieniądze oraz różne produkty do wszystkich części świa- ta, gdzie były naprawdę potrzebne:do Indii, na Środkowy Wschód, do Ameryki Łacińskiej, do różnych części Afryki. Operował miliardami. Studiował z moim ojcem. Bywał w na- szej rodzinie. Był uczciwy, a ponadto szybki. Wszyscy byliśmy dumni, że jesteśmy jego przyjaciółmi. 112 Ostatni raz widziałem go przed wielu miesiącami. Siedzia- łem w pierwszym rzędzie ławek przed ołtarzem w kościele Sant 'Eustorgio. Rozmawiał z jakimś mężczyzną w płaszczu z wielbłądziej wełny, przed samym ołtarzem. Ksiądz mówił, tamten słuchał zmieszany, ze spuszczoną głową, jakby czuł skruchę. Wyglądał jak dziecko. Potem ksiądz Roberto pobło- gosławił go, a on ukląkł przed krzyżem, zanim skierował się do wyjścia. Ksiądz Roberto dał znak, żebym podszedł. Był bar- dzo zadowolony. Wyjaśnił mi, że chodziło o pewnego importe- ra wyrobów rękodzielniczych ze Wschodu, który miał piękne buty „marki Nike ”. — Trochę mi ich dał. . — W zamian za co?— zapytałem. . — Za rozgrzeszenie. . — Co zrobił? — Sprawy seksu z sekretarką. . Kilka miesięcy później zobaczyłem w jakiejś gablocie gru- pę chłopców z placówki misyjnej w Angoli. Wszyscy mieli na nogach te kolorowe buty sportowe. Ten sam obrazek widniał na papierowych okładkach, które ksiądz Roberto drukował, by zebrać fundusze. Nie zdziwiłbym się, gdyby duchowny po- starał się później wykorzystać jeszcze Nike w celu wypromo- wania tych okładek. Skuteczny, podążający z duchem czasu marketing, aby czynić dobro. Wyjaśniłem mu wszystko, odsłoniłem karty, broniłem spra- wy nieszczęsnego Giordana. Rozmawialiśmy we wspaniałej kaplicy Portinarich wśród renesansowych fresków Foppy i Luiniego 19 . — Cieszy mnie to, że wziąłeś sobie do serca losy twego przy- jaciela. Ale od razu powiem, że nie mogę ci pomóc. Wtedy odpowiedziałem strapiony: — Jeśli ksiądz mi nie pomoże, to znaczy, że moja inicjatywa jest idiotyzmem. 113 — Nie, Aleksandrze. Idiotyzmem, skoro użyłeś tego słowa, jest to, że przyszedłeś z tym do mnie. Odczekał chwilę, żeby sprawdzić, czy zareaguję na jego prowokację. Potem ciągnął dalej: — To prawda, że obracam workami pieniędzy. A przede wszystkim produktami, jedzeniem, ubraniami, lekarstwa- mi, jak się możesz domyślać. Dobrze wiesz, gdzie dociera to wszystko. Przedstawiasz mi problem, na pewno poważny, ale wyznam ci, że trochę straciłem z pola widzenia pewne proble- my naszej cywilizacji. Ostemplowane pisma, odroczenia płat- ności, banki. Teraz niewiele mi one mówią. Ty opowiadasz mi o zajęciu nieruchomości, ja ci powiem o wzdętych brzuchach i o trądzie. Jeśli skądś zabiorę, przypuśćmy, trzy tysiące euro, żeby dać twemu przyjacielowi, istnieje prawdopodobieństwo, że tam umrze pięć osób, w tym czworo dzieci. Dlatego nie mogę ci pomóc, Aleksandrze. Odpowiedziałem mu na to nieśmiałym, zawiedzionym uśmiechem dziecka. Pozostałem wciąż chłopcem, który przyj- muje pouczenia od mądrego przyjaciela swojego ojca. — Proszę mi wybaczyć. . Ma ksiądz rację. A ja jestem po pro- stu idiotą. Pewnego popołudnia poszedłem do baru z gorącymi da- niami przy corso Vittorio Emanuele. W którymś momencie usłyszałem, że ktoś mnie woła. Był to Tamburi, urzędnik z wy- dawnictwa Mondadori, którego odwiedzałem podczas jakichś moich prac dla wydawnictwa. Podszedł, uśmiechając się, i po- wiedział, że jest mu niezwykle przyjemnie zobaczyć mnie po tak długim czasie. Mieliśmy wspólnego przyjaciela, pisarza Ja- mesa Conega, o którego zaraz zapytałem. — Czuje się bardzo dobrze. . W ubiegły poniedziałek przela- łem na jego konto trzydzieści pięć tysięcy euro. Z tytułu praw autorskich za jego biografię Horatio Nelsona. 114 W tych dniach myślałem tylko o jednym i wszystko spro- wadzałem do wirtualnej zbiórki dla Giordana. Zareagowałem błyskawicznie i kryjąc prawdziwą intencję, powiedziałem: — No to teraz ważne jest, żeby pieniądze szybko do niego dotarły. — Ależ na pewno już je otrzymał. . Nie trzeba na to więcej niż dwadzieścia cztery godziny. James Conego był pisarzem jakby żywcem wyjętym ze sta- rego obrazu. Długie, siwe włosy, bolesny wyraz twarzy —lubił wyglądać na pisarza. Udawał, że jest roztargniony, choć taki nie był;z zasady nie dotykał pieniędzy, a gdy musiał płacić, otwierał portfel i kazał wierzycielowi wybierać banknoty. Uwielbiał pieniądze. Mówił, że chciałby pójść w ślady Salin- gera 20 , pisarza odizolowanego od pięćdziesięciu lat w swym cichym, oddalonym od świata zakątku. Mówił często o Pary- żu. Każdą czynność otaczał specjalnym rytuałem:kawa pita w określonym barze, ostatni rozdział książki pisany właśnie w tym jego zakątku. . . Był czas, że widywaliśmy się codziennie. Wykorzystując z rozwagą chwile kontaktu z nim i podążając ostrożnie przez labirynt jego fantazji, można było z wielką przyjemnością smakować jego inteligencję. Mieszkał w willi nad jeziorem Lugano, do której można się było dostać jedynie łódką. Była ukryta w malutkiej dolince, gdzie słońce docierało tylko przez godzinę dziennie. Czekałem na przystani w Melide, aż Giovanni, stary pomoc- nik Conega, przybędzie, by mnie zabrać maleńką motorówką. Przybiliśmy do basenu portowego willi. James wyszedł mi na- przeciw z otwartymi ramionami, jak człowiek, który udzieli ci schronienia i posili własnym człowieczeństwem. Lubił odgry- wać wielkiego, starego mędrca, kogoś, kto wysłuchawszy cię, odkryje przed tobą nowe horyzonty. 115 Przygotowałem się na ogromny trud mówienia tylko rzeczy inteligentnych lub sprawiających takie wrażenie. — Przyjacielu —powiedział —nie wiesz, jaka to dla mnie przyjemność widzieć cię. Całe szczęście, że myśl o spotkaniu przyszła ci dzisiaj, bo właśnie jutro jadę na Rodos. Skinąłem jak ktoś, kto doskonale wie, co to oznacza:grec- ka wyspa była jednym z rytuałów. — A więc kończysz książkę. . — Tak. . — Wiem, że daremnie byłoby cię prosić o jakieś bliższe in- formacje o niej. — Rzeczywiście. . Inny rytuał Conega:żadnej prapremiery. — Ile czasu tam będziesz? — Jak zwykle, siedem tygodni. Usiedliśmy przy drewnianym stoliczku w ogrodzie. Świeci- ło słońce. Giovanni przyniósł kawę. —A propos myśli o spotkaniu —powiedziałem —to podsunął mi ją nasz dawny przyjaciel, Tamburi. Spotkałem go właśnie wczoraj i rozmawialiśmy o tobie. — Oczywiście, Tamburi. To ważna osoba. Dodał mi tym odwagi i przedstawiłem mu moje strapienie, dbając o to, aby używać właściwych słów, do jakich uprawnia- ło mnie —w pewnym sensie twórcę —poczucie wspólnoty z ar- tystą. Słuchał z szacunkiem, z jakim humanista odnosi się do ludzkich losów. Kiedy skończyłem opowiadać, wydawał się nieomal zrozpaczony. — Rzecz zadziwiająca i straszna. Straszna zwłaszcza dla mnie, dla człowieka, który nic nie może zrobić. Słusznie po- myślałeś o mnie. Tego rodzaju sytuacje są dla takich ludzi, jak my. Bo niby dla kogo?Dlatego podwójnie jestem zmar- twiony. Gdybyś przyszedł choć dzień wcześniej. Jest sobota i, jak ci mówiłem, jutro wyjeżdżam. Mógłbym gdzieś pójść, 116 coś wymyślić. Teraz mam zaledwie tyle, żeby starczyło na wyjazd. Poszukiwałem więc sformułowania, które pozwoliłoby przedstawić właściwy argument w sposób łatwiejszy do przy- jęcia. Mógł to być drobny szczegół. Uznałem, że gdy będę podnosił filiżankę z kawą do ust w czasie mówienia, pomoże to trochę rozładować dramat. — Tamburi powiedział mi, że dopiero co przelał ci na konto mnóstwo pieniędzy. Przyszło mi na myśl, że mogę wpakować Tamburiego w kło- poty, ale wliczyłem to w koszty sprawy. James przymknął oczy w odruchu nieufności i zaniepokojenia, lecz natychmiast się opanował i roześmiał. — Oczywiście, prawa autorskie. Byłem wczoraj rano w ban- ku, i nic nowego nie nadeszło. Wiesz dobrze, jaka jest biuro- kracja wydawnicza. Zwłaszcza gdy chodzi o wypłaty. — No tak, rzeczywiście —powiedziałem. —Wydawcy dają się mocno we znaki autorom. Wiadomo. — I okłamują — uściślił. . Ale Conego był człowiekiem bystrym i dokładnym, toteż czuł, że na tym nie może zakończyć. — Widzę, że jesteś zatroskany, Aleksandrze. Pomyśl, czy nie chciałbym skorzystać z okazji, aby zrobić coś dobrego?Gdy- bym mógł? — Na pewno. . Pisarz jednak uznał, że za wcześnie byłoby zamknąć spra- wę. I wtedy zmienił ton. — Aleksandrze. . — Tak? — Czy wierzysz zaprzyjaźnionemu pisarzowi Conego, czy biurokracie z wydawnictwa? Zawahałem się przez chwilę, nim odpowiedziałem: — Wierzę zaprzyjaźnionemu pisarzowi. . 117 — Nie było przelewów w banku. . Jeśli chcesz, przysięgnę ci. Wtedy ja również zmieniłem ton. Stałem się śmiertelnie poważny. — Przysięgnij. . Nie pokazał po sobie zaskoczenia. — Przysięgam ci. . — Na Boga. . Skinął siwą głową: — Na Boga. . Nie odzywałem się do Bruniego, żeby mu oszczędzić zadawa- nia co chwilę bólu. Idąc od porażki do porażki, byłem najpierw zawiedziony, potem wściekły, a w końcu zagniewany i smutny. Nie chciałem się jednak poddać. Pragnąłem wierzyć, że to tylko niesprzyjające okoliczności. Że uda się odwrócić bieg wydarzeń. Była jeszcze dawna przyjaciółka, czteromiesięczna „zna- jomość ”sprzed kilku lat, i ona mogłaby przystać na moją prośbę. Istniały co najmniej dwa mocne powody tej nadziei. Pierwszy —to pieniądze:miała ich dużo;drugim była możli- wość upokorzenia mnie, jaką jej sam stwarzałem. Kiedy od tak dawna nie spotykasz kogoś, pierwszym pro- blemem jest kontakt telefoniczny. Ponadto Zuzanna była oso- bą zasadniczą i bezpośrednią, która niczemu nie pobłaża i nad nikim się nie lituje. Gdy usłyszała moje powitanie, na próżno naturalne i niewymuszone, od razu powiedziała: — Nie masz komu dołożyć? Tak, to była cała ona. Nie była łatwa. Nie wątpiłem, że zgo- dzi się spotkać ze mną:wysłucha mnie, a potem znajdzie spo- sób, żeby mnie ukarać. Ale to by był sukces. Spotkaliśmy się w jednej z luksusowych ciastkarni na zaple- czu corso Vittorio Emanuele, gdzie kanapka i ciastko kosztują tyle, ile pełny obiad w restauracji średniej kategorii. Była wciąż zabiegana i. . . piękna. Emanowała z niej naturalna pewność sie- 118 bie kogoś, kto ma pieniądze. Usiedliśmy przy stoliku, pocałowa- łem ją w rękę i powiedziałem:„Jesteś ciągle niezwykle piękna ”. — Ty nie —odrzekła. —Jesteś wyniszczony i bardziej zanie- dbany niż zwykle. Zamówiłem kanapeczki i czekałem, aż je przygotują. Ob- myślałem plan działania. Ale przy Zuzannie wszelkie strategie stawały się bezwartościowe;należało być bezpośrednim. I tak zrobiłem. Opowiedziałem jej historię krótko i węzłowato. — Co za głupota — powiedziała. . — Tak myślisz? — Czy naprawdę odezwałeś się do mnie po tylu latach, żeby prosić o składkę na rzecz jakiegoś nieszczęśnika?Tylko ty je- den możesz coś takiego zrobić. Nastała cisza. Kelner przyniósł bułeczki. Po chwili mówiła dalej: — Pozwól mi odgadnąć mechanizm. . Wezwałeś Zuzannę, myśląc sobie:nie ma problemów z pieniędzmi i przystanie na moją prośbę, aby mnie upokorzyć. Powiem ci od razu, że nie mam zamiaru cię upokarzać. Nie sprawi mi to żadnej satys- fakcji, nawet jeśli byłeś i prawdopodobnie na zawsze pozo- staniesz draniem. Ta twoja inicjatywa zakłada u mnie resztki zainteresowania tobą. Ale cię rozczaruję:nie ma go. Ponieważ czułem się już dostatecznie głupio, pomijając nawet upokorzenie, nie chciałem jej dawać powodów do od- czuwania jeszcze większej satysfakcji. Powiedziałem, że zro- zumiałem, i na tym sprawę zakończyłem. Wyszedłem z lokalu, jakbym uciekał. Dwie czy trzy głowy obróciły się za mną z zaciekawieniem. W jeden z tych wieczorów, siłą bezwładu i bardziej niż za- zwyczaj przygnębiony, podążyłem za Massimem, moim sta- rym znajomym, do prywatnego domu, gdzie grano w pokera. Powiedział mi: 119 — Wiem, że nie interesują cię te rzeczy. Będziemy krótko, ale mają tam wspaniały bufet. Pamiętam chmury dymu, stoły z pieniędzmi i ludzi tak skoncentrowanych na grze, że tylko z wielkim trudem odry- wali wzrok od kart. Massimo przedstawił mnie gospodarzowi domu, który życzył mi dobrej zabawy. Zjadłem coś i usiadłem w fotelu w pobliżu jednego ze stolików, próbując śledzić grę. Potem poczułem czyjąś rękę na moim ramieniu: — Obudź się!! Wzdrygnąłem się i spojrzałem dookoła. Naprawdę zasnąłem. — Przepraszam —powiedziałem zakłopotany i popatrzyłem na człowieka, który mnie obudził, a teraz uśmiechał się z wy- soka. Wreszcie go rozpoznałem. To był Diomede Macchi, pra- cownik ubezpieczeniowy. Był zapamiętałym graczem, jednym z tych, którzy całkiem tracą nad sobą kontrolę. Rozejrzałem się wokół. — Siedź — powiedział. . — Nie przejmuj się nami. . Przypominam sobie, że dla gry narażał wszystko:majątek i pracę, nawet kilka rodzin. Przysunąłem fotel bliżej i usiadłem. — Jak się masz, Aleksandrze? — A ty? — Jak zwykle. . Gram. Nic się nie zmieniło. — Wygrywasz? — Jak zwykle, czasami. — A dziś wieczór jak poszło? — Bardzo dobrze. . Naturalnie, nie minęło więcej niż pięć sekund od tego „bardzo dobrze ”i wprowadziłem go w mój maniakalny pro- jekt z tamtych dni. Opowiedziałem historię zbiórki również Diomede Macchiemu, oddalonemu o lata świetlne od takich problemów jak te Giordana Bruniego. I nastąpiło coś niewia- rygodnego. Diomede włożył rękę do torebeczki, którą nosił u paska, poszperał tam i wyciągnął pełną garść pieniędzy. 120 — Aleksandrze, jest tego dwa tysiące pięćset euro. Dziś wie- czór wygrałem dwadzieścia tysięcy. Nigdy nikomu się do ni- czego nie przydałem, niech przynajmniej raz będę użyteczny komuś, kto jest w potrzebie, choćby nawet był to człowiek obcy. . . Nie ma to dla mnie znaczenia. Robię ten gest, korzy- stając ze szczęśliwego zbiegu okoliczności. Kto wie, czy to się jeszcze kiedyś powtórzy. . . Szukałem odpowiednich słów, ale on dał znak, że mogę sobie darować. Zajął miejsce przy stole. Patrzyłem na niego, gdy tasował karty. Uśmiechnął się jeszcze do mnie. Znalazłem Massima w innym pokoju;był bardzo zajęty. Dałem mu znak, że wychodzę. Kiwnął głową i pomachał mi ręką na pożegnanie. Zszedłem po schodach, próbując zinterpretować to niezwy- kłe zdarzenie. Byłem wzruszony i odzyskałem dobry humor. Widziałem wszystko w nowym świetle. Życie jest naprawdę dziwne. Jeden przygnębiający wieczór w otoczeniu budzącym niemal trwogę i oto niespodziewany, wspaniały błysk światła. Odwrócenie passy. I od kogo to się zaczęło?Od gracza, który zdobył się na dziwny odruch, pochodzący nie wiadomo skąd. Jakiż przejaw wielkości i jaka nauczka! Otworzyłem bramę i wyszedłem na ulicę. Nawet te ciem- ne, brudne chodniki wydały mi się szczęśliwe. Gdy tak się rozglądałem, usłyszałem, że ktoś mnie woła. Nie było jednak nikogo. Potem znowu:„Aleksandrze!”. Wtedy zrozumiałem, że to był domofon. — Jesteś tam, Aleksandrze? Podszedłem i odpowiedziałem: — Tak, jestem tutaj. — To ja, Diomede. Zostań tam, czekaj na mnie. Po trzydziestu sekundach zobaczyłem go za oszkloną bra- mą, poruszonego i zakłopotanego. Wyszedł na ulicę, z trudem łapiąc oddech. 121 — Co się dzieje?— spytałem. . — Przepraszam, Aleksandrze, ale musisz mi oddać te pie- niądze. Zacząłem się czegoś obawiać już wtedy, gdy usłyszałem, że ktoś mnie przyzywa przez domofon takim zmienionym gło- sem. Chwycił mnie za rękę, którą cofnąłem. — Wszystko straciłem. . . . miałem fula. Wszystko straciłem. Oddaj mi je, proszę. Oddałem mu. — Przepraszam cię. . Wiem, Aleksandrze, jestem szują. Taki jestem, wszyscy to wiedzą. Wrócił do sieni i lekko przygarbiony przebiegł przez kory- tarz. Był naprawdę żałosny. Rozejrzałem się dokoła:ulica była brudna i cuchnąca. Chciałem stamtąd jak najszybciej uciec. Dzień później udałem się do domu Giordana Bruniego. Nigdy wcześniej tam nie byłem. Oto sławetny domek, główna przyczyna wszystkiego. Mały pokój dzienny, zupełnie bez wy- razu, sypialnia i jeszcze jeden pokoik, który mógł pomieścić tylko dwa piętrowe łóżka. Wszędzie nieład. Musiałem mu po- wiedzieć prawdę. — Ciągle nie daje mi spokoju, że ci o tym powiedziałem — od- parł. — Tym bardziej doceniam to, co zrobiłeś. — Nie traćmy nadziei. . Jestem uparty. — Na pewno — rzekł z odrobiną goryczy. . — Ile masz jeszcze dni?— zapytałem. . — Sześć. . — Teraz odchodzę, Giordano. Ale będziemy w kontakcie. Tego samego popołudnia wszedłem do biura Kamilli Sfor- za, właścicielki agencji reklamowej. Wykonywałem dla niej wiele prac. Czułem się tam jak u siebie w domu. Kamilla na- 122 leżała do grona moich przyjaciół. Dobrze znałem dwie strony jej osobowości:była inteligentna i trochę niezrozumiała, jak to się często zdarza u arystokratów;i była jedną z najmądrzej- szych, najbardziej zrównoważonych kobiet, jakie w ogóle znałem. Całym jej życiem była agencja, mąż i pięcioro dzieci. — Co za miła niespodzianka —powiedziała. —Proszę, usiądź. — Jak ci się wiedzie, Kamillo? — Zawsze ta sama walka. . Może nawet trudniejsza, bo teraz muszę stawiać czoło wszystkim kolosom. — Ale ty jesteś lepsza od kolosów. . — Miejmy nadzieję. . A ty jak żyjesz? — Tak samo jak i ty::walka i kolosy. — Przyszedłeś wycofać swoje pieniądze? — Nieczęsto się zdarza, aby kogoś powiadamiano, że jest dla niego wypłata. Zazwyczaj wzywają człowieka i upominają. Sekretarka przyniosła mi papier do podpisania i wręczyła kopertę. Kamilla zapytała: — Nad czym teraz pracujesz? — Nad niczym ważnym. . . tylko drobna grzeczność dla przyjaciela. Może to się wydać dziwne, ale wypowiedziane zdanie nie było przeze mnie zaplanowane. W kilku słowach opowiedziałem Kamilli historię moich wysiłków i rozczarowań. Uśmiechnęła się. — Tak, to wydarzenie bardzo ci leży na sercu. Pasuje do cie- bie. Znam cię, zawsze szukałeś jakiegoś idealnego motywu, w każdej sytuacji, nawet w kampaniach detergentów. — Czy chcesz powiedzieć, że jestem idiotą? Zaakcentowała uśmiechem: — Tak, ale musisz to koniecznie zachować. Podniosła się z krzesła. 123 — Czekają na mnie, już jestem spóźniona, ale chcę ci zapro- ponować kawę. W windzie niespodziewanie popatrzyła na mnie tak, jakby coś nie dawało jej spokoju. — Aleksandrze, czy opowiedziałeś mi historię Bruniego, aby prosić mnie o przyłączenie się do twojej akcji? Zawahałem się tylko na moment. Nie miałem ochoty wra- cać do gry. Powiedziałem:„Nie ”. Zatelefonowałem do Sante Guerry, zwykłego cymbała. Był spadkiem po mojej krótkiej, płomiennej miłości niedziel- no-poniedziałkowej z „akompaniatorką ”imieniem Tamara. Sante był jej przyjacielem. Okazał się dostatecznie ekstrawa- gancki, aby mnie zainteresować. Narkotyki i dziwki —dokład- nie taka była odpowiedź dziewczyny, kiedy ją zapytałem, co on robi. Wydzwaniał do mnie przez wiele miesięcy, aby mnie zaprosić na kolację do „Four Season ”, ponieważ —jak mó- wił —wydałem mu się sympatyczny. I często dodawał:„Cze- gokolwiek byś potrzebował. . . Czegokolwiek, zrozumiałeś?”. Telefonując do takiej osoby, miałem wrażenie, że moja misja znajduje się w stanie rozpaczliwego upadku, i jeżeli chodzi o mój entuzjazm, i pod względem wartości. Ostatnie inicjaty- wy były coraz słabsze, coraz bardziej pośpieszne, coraz mniej prawdopodobne, z góry skazane na niepowodzenie. Guerra nie skojarzył sobie od razu nazwiska „Aleksander Forte ”. Nie wystarczyło, że powiedziałem:„Byłem przyjacie- lem Tamary ”;to było sformułowanie przypuszczalnie zbyt sze- rokie. Zidentyfikował mnie dopiero wtedy, gdy dodałem:„Ten od reklamy ”. I wtedy dosłownie zawył: — Ależ tak, Sandro, pamiętam. Jak mi przyjemnie, jak miło. . . Idąc na spotkanie z nim do „Four Season ” — superelitarnej restauracji, która dawała mu poczucie społecznego tryum- fu — szukałem właściwej formuły, aby go szybko wprowadzić 124 w sprawę. Było to już niemal moim zawodem, ale teraz miałem trudności. W końcu pomyślałem, żeby go kupić pochlebstwami: prawdziwy człowiek, odbiegający od schematów, taki, którego nie trzeba zbyt długo przekonywać. Doskonały dla inicjatywy, która rzeczywiście wykraczała poza wszelkie schematy. Czekał przy wspaniałym stole w podziemiach. Kiedy mnie zobaczył, pomachał ręką i wyszedł mi naprzeciw. Był raczej elegancki, wyglądał jak jakiś buyer z działu funduszy inwe- stycyjnych, który zarabia trochę więcej, niż wynosi średnia krajowa na takim stanowisku. — Co za niespodzianka ten twój telefon, Aleksandrze. Widząc go uśmiechniętym i tryumfującym, zacząłem się bać, że oczekuje ode mnie szczególnej prośby:ukarania kogoś za jakieś niedbalstwo, wybicia szyby wystawowej, połamania nóg. Miałem nadzieję, że go nie zawiodę. Zamawianie potraw i możliwość pokazania, że jest za pan brat z kelnerami, sprawiały mu widoczną przyjemność. Utwier- dzałem go w tym. Przyniesiono wino, następnie przystawki. Zdałem się całkowicie na niego. W końcu zapytał: — A zatem co mogę dla ciebie zrobić? Opowiedziałem mu wtedy wszystko. Mówiłem nie tylko o powodach samej zbiórki i o pomocy dla przyjaciela, ale rów- nież o pewnych szczególnych, ludzkich aspektach tej sprawy. Mówiłem z uczuciem zawodu i udręki, starałem się uczynić go wspólnikiem czegoś, czego w gruncie rzeczy nie rozumiał, i zarysować przed nim idealną możliwość emancypacji, wy- zwolenia —użyłem właśnie takich słów. Biedaczek się wysilał, ale jego oczy zdradzały zakłopotanie tajemniczymi argumen- tami, jakich nie spotkał raczej w całym swoim życiu. — Wytłumacz mi to —powiedział. —Mam wnieść swój udział do tej zbiórki, aby udało się osiągnąć sumę, która uratuje dom tego pana? — Tak. . 125 — A ile miałbym dać? — Oczywiście według twego uznania. . Biedak rozglądał się na wszystkie strony. Skinąłem głową i powiedziałem: — Nie spodziewałeś się czegoś takiego, prawda? — Nie. . Ale rozumiem problem. — Popatrz, Sante. . . pukałem do wszystkich drzwi. Do osób wszelkiego autoramentu:do ludzi z worem pieniędzy, bardzo zaangażowanych lub mających wręcz obowiązek okazywania miłosierdzia. Ale znajdowałem tylko arogancję i strach. I nikt, naprawdę nikt mnie nie zrozumiał. Potwierdził ruchem głowy. — Ludzie są źli. . Nie pomogą ci. Ja to wiem. Nikt mi nigdy nie pomógł, jeśli nie miał w tym jakiegoś interesu. Ciągnąłem dalej: — Ty jesteś kimś wyjątkowym. . Pomyślałem, że dobrze by było usłyszeć także twoje zdanie. — Rozumiem cię. . . . chyba. Niekiedy coś dobrego wypłynie szybciej od takiego. . . cymbała jak ja niż od głównego inżynie- ra z wielkiego przedsiębiorstwa. — Tak, myślę, że to jest idea naszego spotkania. Przepra- szam cię za to. Zmienił ton. — Ależ skąd, żadnego przepraszania. Przysięgam ci, Alek- sandrze, że zrobiłbym to. Ale jestem bez grosza. Przysięgam ci na Boga, że nie mam zupełnie nic. W innym przypadku nie przepuściłbym takiej okazji. Jakże mi przykro. Brak mi nawet łez, żeby płakać. Musiałem pożyczyć pieniędzy, żeby cię tu zaprosić. Uśmiechnąłem się, by go pocieszyć. Dalej potrząsał głową. — Czy wierzysz mi, że gdybym mógł. . . Wierzysz mi? Przypomniała mi się nagle inna przysięga składana na Boga całkiem niedawno i stałem się trochę podejrzliwy. Ale 126 nie chciałem obrazić Guerry, który pożyczył pieniądze, żeby być ze mną. — Wierzę ci, Sante. Pewnie, że wierzę. Po wyjściu z „Four Season ” zdałem sobie sprawę z nagłą, abso- lutną pewnością, że moja krucjata jest skończona. Lista zawierała jeszcze kilka nazwisk, ale gdyby nawet powiodły się ostatnie, de- sperackie próby, już i tak nie udałoby się zebrać potrzebnej sumy. Guerra był moją końcową batalią. Wraz z nią straciłem nadzieję i dotknąłem dna. Byłem wyczerpany. Postanowiłem nie być pa- tetycznie mroczny i nie pić na pustych ulicach. Zadzwoniłem do Giordana, aby mu powiedzieć, że się poddaję. To prawda, byłem szaleńcem, idiotą. Zaproponował, żebym przyszedł do niego, ale odpowiedziałem, że to raczej zbyteczne. Przyznał, że mam rację. Poszedłem do niego rano. Myślałem, że w świetle dzien- nym potrafię znieść wyraz jego twarzy. A on mój. Podał mi kawę w filiżance pobrudzonej szminką. Dom był w strasznym stanie. — Przychodzą w środę o dziesiątej — powiedział. — Pojutrze. W środę poszedłem tam. Gdybym nie poszedł, czułbym się nikczemnikiem i zdrajcą. Jak ten, kto zanosi psa do uśmierce- nia i zostawia go weterynarzowi, a sam odchodzi. Giordano miał błyszczące oczy. Karabinierzy traktowali go dobrze, wydawali się naprawdę pełni skruchy. Jakiś niższy urzędnik zamknął drzwi na kłódkę i nałożył pieczęcie. Schodziliśmy w dół ulicą milczący i bardzo nieszczęśliwi. Trzy razy Giordano obracał się do tyłu, aby popatrzeć na bramę. Pół godziny później byliśmy w „Jamajce ”, on wypił wódkę, ja kawę. — Masz dokąd pójść?—spytałem. —Może chcesz pomiesz- kać trochę u mnie? Potrząsnął głową. 127 — Ja, Rosjanin, upijam się, mam katar, rozrzucam majtki po całym mieszkaniu, prostata zmusza mnie do wstawania trzy razy na noc. I stale wiszę na telefonie. Znam siebie. Nie chcę, żeby mnie znienawidziła ostatnia osoba, która próbowała po- dać mi rękę. . . Tak, wiem, dokąd pójść. Kilka dni później, a była to niedziela, dość wcześnie, gdy czytałem gazety, zadzwonił dzwonek. Otworzyłem i zobaczy- łem chłopca i dziewczynkę, mulatów, uśmiechniętych i raczej ładnych. Nigdy wcześniej ich nie widziałem. Zaczęła dziewczynka: — Czy pan Forte? — Tak. . — Nazywam się Dora, a to mój brat Nando. . . — Chyba się nie znamy. . — . . . . Aliverti — dokończyła. . Patrzyłem na nich z ciekawością. — Aliverti, czy mam rozumieć, że tak jak ten lekarz chirurg? — Tak — powiedziała, spuszczając oczy. — Wejdźcie. . Usiedli na tapczanie, który im wskazałem, a ja naprzeciwko. — Może kawa, sok owocowy? — Nie, dziękujemy — odpowiedział Nando. . — A więc jesteście dziećmi Mario Alivertiego. . Tak, teraz so- bie przypominam, on ma. . . Dziewczynka zakończyła moje wahanie. — Zaadoptował nas osiem lat temu, teraz mamy po dziewięć. Byliśmy w Sao Paulo. . . w Brazylii. — Na pewno jesteście bliźniętami. . — Tak. . Uśmiechnęli się jakby dla potwierdzenia i nie tracili już czasu. Na znak dany przez dziewczynkę chłopiec wyciągnął z kurtki kopertę. Dora mówiła dalej: 128 — Panie Forte, tu jest prawie dwa tysiące euro. To są nasze, naprawdę nasze oszczędności. Chcemy, żeby je pan dał swo- jemu przyjacielowi na dom. Patrzyłem na to wszystko jak na dobry żart, ale tylko przez moment —bo wcale nie żartowali. Wtedy spojrzałem na nich, jakby byli z jakiejś bajki, jednak zaraz uzmysłowiłem sobie, że są to dwie zwykłe osoby, które o mnie myślały, podjęły decyzję i przystąpiły do działania. Wziąłem kopertę, którą podawał mi chłopiec, i otworzyłem ją. Był w niej pakiecik banknotów po sto euro. — Ale skąd wiecie o tej historii? — Słyszeliśmy, tyle o tym mówiono. — Nie było kolacji, żeby się nie mówiło o panu i pańskiej inicjatywie. Wszyscy o tym mówili — włączył się Nando. . Skinąłem głową. — Mówiono, że jestem głupcem. . . Nando, z tymi swoimi jasnymi, czystymi oczętami, nie zdo- łał ukryć prawdy: — Tak, mówiono. . . mniej więcej. Pałeczkę przejęła Dora, większa dyplomatka: — Co ty mówisz?To nieprawda. Prawdą jest, że mówiono o tym bardzo dużo. A więc postanowiliśmy pomóc pańskiemu przyjacielowi. Zważywszy, że mogliśmy to zrobić. Przytaknąłem: — . . . . zważywszy, że mogliście to zrobić. Byłem trochę wzruszony. Wstali i Dora powiedziała: — To my już sobie pójdziemy. . — Siadajcie, śmiało, usiądźcie z powrotem. Posłuchali. — Widzicie. . . . naprawdę to, co zrobiliście, jest bardzo pięk- ne. I rzadko się to zdarza, nawet nie wiecie, jak rzadko. Ja to ogromnie doceniam. Jednak ta historia jest zakończona. Trzy dni temu pan Giordano Bruni musiał opuścić swój dom. Nie udało mi się znaleźć potrzebnych pieniędzy. Prosiłem o nie wiele osób, ale nikt mi nic nie dał. Wszyscy znaleźli jakieś wytłumaczenie. Tak jak wasz ojciec. Tylko wy dwoje. . . —po- wiedziałem, dotykając koperty. — Tylko my dwoje?. . . Na tylu ludzi posiadających pienią- dze?— spytał Nando, robiąc wielkie oczy. — Właśnie tak. . Niełatwo to zrozumieć. Dzieci popatrzyły na siebie. Nigdy nie zapomnę tego spojrzenia. Włożyłem kopertę w ręce Nanda. — Zatrzymajcie je dla siebie. . Ale chcę wam powiedzieć, że chociaż nie posłużyły mojemu przyjacielowi, to były bardzo ważne dla mnie. Dora spytała: — Może jednak zatrzyma je pan? — Nie. . Zabierzcie je. Ale zrobiliście bardzo dużo. Podniosłem się pierwszy, oni zaraz po mnie. Chłopiec wło- żył kopertę do kurtki. Odprowadziłem ich do drzwi. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Popatrzyli na mnie ostatni raz, jakby coś im się nie zgadzało. Uśmiechnąłem się, próbując dać im pewność.
opr. mg/mg