Niezwykłe, prawdziwe historie Bożego działania w świecie islamu
Wydawca: Kefas
Rok wydania: 2011
ISBN: 978-83-62715-06-0
Format: 125x195
Stron: 136; Rodzaj okładki: miękka
W Little Town — miejscowości w jednym z krajów Półwyspu Arabskiego — był zimowy wieczór. Rześka bryza stanowiła miłą odmianę od letnich upałów, kiedy temperatura w ciągu dnia przekraczała 45°C. Szłam niewybrukowanymi i nierównymi ulicami, chłonąc unoszącą się w powietrzu aromatyczną woń wieczornej potrawy o nazwie asza. Zapach dochodził z mijanych domostw i umilał chłodną atmosferę. Było już po dziewiątej. Kobiety pozmywały naczynia, a dzieci (które zwykle o tej porze wychodzą na dwór, żeby przed snem jeszcze trochę się pobawić) tym razem zostały w domach, gdzie opatulone w swetry i koce zasiadły przed telewizorami, chroniąc się przed zimnem. Panująca wokół pustka i bezruch potęgowały odgłos moich stóp, stąpających miarowo po mocno podniszczonym, zakurzonym trakcie. Brak lamp ulicznych sprawiał, że blask gwiazd migoczących nade mną był jeszcze żywszy i bardziej wyrazisty na tle czarnego nieba. A ten księżyc! Ogromny. Symbol islamu — półksiężyc — wisiał jakby tuż nad naszą wioską niczym szyld lub oznaka własności. Na myśl o tym, gdzie jestem i co robię, poczułam w sercu nagły przypływ radości. Bo właśnie tu i teraz, pod wszechwładnym prawem półksiężyca, szłam na spotkanie z miejscowymi kobietami, by porozmawiać o Biblii i Koranie.
— Przyjdź... i przynieś ze sobą książki! — powiedziały. Ale jeszcze bardziej niesamowite było to, że wielokrotnie ponawiały to zaproszenie. W ciągu osiemnastu miesięcy od naszego przyjazdu, mieliśmy okazję przynajmniej raz dzielić się Ewangelią ze wszystkimi naszymi sąsiadami, a Bóg potwierdzał prawdziwość swojego Słowa w życiu każdego z nich. Sposób, w jaki otwierał przed nami drzwi, był naprawdę niezwykły. A wszystko zaczęło się dość niespodziewanie od całkiem zwykłego wydarzenia. Właśnie się sprowadziliśmy i nie zdążyliśmy jeszcze poznać naszych sąsiadów, gdyż najpierw potrzebowaliśmy trochę czasu na przystosowanie się do panujących tu warunków. Nie było kanalizacji, dlatego co pięć czy sześć dni przyjeżdżała cysterna i napełniała wodą zbiornik znajdujący się na dachu. Każdego ranka filtrowaliśmy wodę do picia, po czym wstawialiśmy ją do chłodni. Lodówka nie działała zbyt dobrze w pustynnym upale, dlatego kupowaliśmy niewielkie ilości jedzenia, żeby nic się nie zepsuło. Podczas tych pierwszych tygodni wydawało się, że nic nie działa tu jak trzeba, a przynajmniej nie tak, jak do tego przywykliśmy. Piekarnik pozbawiony był mechanizmu regulującego wysokość temperatury — był tylko przycisk „on” i „off ” (włącz i wyłącz) — przez co przygotowywanie potraw stało się dodatkowo utrudnione. Pierwsza partia prania została porwana przez pralkę na strzępy, co jeszcze bardziej ograniczyło naszą już i tak skromną garderobę. Przez dwa dni nie mogliśmy spuszczać wody w toalecie, a odpływy podłogowe w kuchni i łazienkach były pozatykane jakimiś śmieciami, zabawkami i szmatami, pozostawionymi przez poprzednich właścicieli. Wiedząc, że gościnność to niezwykle ważny element kultury arabskiej, uznaliśmy, że nie ma sensu zapraszać do siebie sąsiadów, dopóki nie będziemy mieli przyzwoitego miejsca, w którym moglibyśmy ich należycie ugościć. Po wstępnych powitaniach i luźnych rozmowach towarzyskich wypada powiedzieć: Tali bajti (przyjdź do nas), dlatego chcieliśmy być gotowi na taką wizytę. Jednak był jeszcze inny powód, dla którego wciąż nie zawarliśmy bliższej znajomości z naszymi sąsiadami. Powód, który mieliśmy poznać nieco później.
Okazało się, że mutawwa ostrzegli przed nami miejscowych ludzi. Jako nauczyciele religijni, prowadzący i wspierający wiernych na ścieżce duchowego rozwoju, wmawiali im, że obcokrajowcy osiedlający się na Półwyspie Arabskim to chrześcijańscy misjonarze, którzy przyjechali tutaj po to, żeby zwodzić wyznawców islamu, łamać zasady moralne, rozbijać muzułmańskie rodziny, niszczyć kraj, a także deprawować muzułmańskie społeczeństwo jako całość. Oczywiście to prawda, że byliśmy (i nadal jesteśmy) chrześcijańskimi misjonarzami, ale motywy naszego przyjazdu nie mogły być bardziej mylne od powyższych. To błędne założenie miało stać się pierwszą przeszkodą, którą Bóg pomógł nam pokonać.
Zanim przybyliśmy z Mike’iem do Little Town, musieliśmy sprostać specjalnym wymaganiom naszej rady misyjnej oraz przejść szkolenie biblijne, aby dobrze przygotować się do pracy w świecie islamskim. Przeczytaliśmy wiele książek na temat islamu i problematyki międzykulturowej; Mike zdobył zaś nieco doświadczenia, nawiązując kontakty z muzułmanami w Stanach Zjednoczonych. Ogólne podsumowania z dotychczasowej pracy misyjnej w środowiskach muzułmańskich nie brzmiały wtedy zachęcająco. Chrześcijańscy misjonarze wiele już poświęcili: latami ciężko pracowali, ofiarując nieraz całe życie, a wciąż nie widzieli efektów swojego działania. W tych trudnych czasach Kościół protestancki miał jeszcze niewielką wiedzę na temat świata islamskiego. Chętnych do wyjazdu było jak na lekarstwo, a wsparcie modlitewne prawie nie istniało.
Już w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, dzięki rosnącemu zainteresowaniu „Oknem 10/40” oraz szumem medialnym wokół Operacji Pustynna Burza, cała ta sytuacja zaczęła się zmieniać. Uwaga Kościoła została skierowana na rzesze istnień ludzkich pozostawione samym sobie, żyjące zgodnie z islamskim prawem. Chrześcijanie z całego świata uklękli do modlitwy i coś zaczęło się dziać. Wyznawcy Chrystusa znajdowali różne sposoby, aby wyjechać na stałe do krajów muzułmańskich, gdzie działalność misyjna jest zabroniona i stanowi czyn karalny. Bóg zaczął otwierać drzwi, które do tej pory były szczelnie zamknięte. Jesteśmy przekonani, że nasze doświadczenia zebrane na Półwyspie Arabskim są wynikiem silnego natężenia modlitwy wstawienniczej za muzułmanów i pracujących wśród nich misjonarzy, zanoszonej przez Kościół z całego świata. Natomiast drzwi do naszego sąsiedztwa zaczęły się przed nami otwierać w niespodziewany i prosty sposób, a mianowicie za sprawą samochodu, który nie chciał odpalić.
Pewnego ranka zajmowałam się naszym trzyletnim synem Timem. Nagle usłyszeliśmy z Mike’iem, że gdzieś w pobliżu ktoś bezskutecznie próbuje uruchomić samochód. Mike zawsze interesował się motoryzacją, dlatego od razu poszedł sprawdzić, co się stało.
Wychodząc za próg naszego betonowego domu, znalazł się na zalanym słońcem podwórzu. Po kilku krokach był już za metalową bramą, stanowiącą wejście na naszą posesję, ogrodzoną ponad dwumetrowym murem. Wszystkie domy w sąsiedztwie były podobnie ogrodzone, co zapewniało prywatność kobietom wychodzącym na zewnątrz, by powiesić pranie czy dostać się do kuchni, przeważnie niepołączonej z resztą domu.
Zapachy kuchenne uważane są za nieprzyjemne, dlatego w każdym pomieszczeniu palą się kadzidła wydzielające przyjemny aromat. Mike czuł go w powietrzu, gdy wyszedł na zakurzoną drogę.
Wszędzie wokół stały domy, ustawione bez żadnego wyraźnego porządku czy planu zagospodarowania przestrzeni. Niektóre drogi były tak wąskie, że ledwo dało się nimi przejechać; inne mogły pomieścić aż pięć samochodów zaparkowanych w poprzek drogi jeden obok drugiego. I rzeczywiście, nieraz było tak, że gdy do kogoś zjeżdżali się goście, parkowali właśnie w ten sposób, całkowicie blokując przejazd.
Jednak w zwykły poranek, taki jak ten, droga była niemal pusta. Dzieci zostały już zawiezione do szkoły, a mężczyźni pojechali do pracy. W pobliżu, pod rozgałęzionym drzewem, stał tylko jeden samochód z podniesioną maską. Obok zebrała się niewielka grupka mężczyzn. Ubrani w świeżo wyprasowane galabije i tradycyjne nakrycia głowy, stali ze skrzyżowanymi z tyłu rękoma i starali się ocenić sytuację, pochylając się nad silnikiem. Było oczywiste, że żaden z nich nie wie co robić, jednak chcieli wesprzeć swojego sąsiada, będąc z nim w jego kłopocie. Zbliżając się do nich, Mike krzyknął z uśmiechem słowa powitania:
— Salam alejkum!
Mężczyźni podnieśli głowy i odpowiedzieli niepewnie:
— Alejkum as-salam.
Mike wkroczył pomiędzy nich, aby zobaczyć, co się stało. Sprawa okazała się prosta: wystarczyło przeczyścić i odpowiednio ustawić styki. Kilka minut później polecił właścicielowi auta, żeby odpalił silnik. Udało się za pierwszym razem. Mężczyźni spojrzeli na Mike’a z pełnym podziwem i wdzięcznością, unosząc kciuki w tradycyjnym geście aprobaty, doskonale rozpoznawalnym przez każdego człowieka z Zachodu. Jeden z nich, znający odrobinę angielskiego, poklepał go po plecach, powtarzając radośnie:
— Numer jeden! Numer jeden!
Zanim Mike się obejrzał, od kilku osób otrzymał zaproszenie na kawę. Mężczyźni chcieli w ten sposób podziękować za przysługę. Potem dowiedział się, że takie postępowanie nie jest wstępem do przyjaźni, ale tradycyjnym sposobem na spłacenie długu wdzięczności. Tak czy inaczej, zyskaliśmy okazję do poznania naszych sąsiadów.
W każdym odwiedzanym domu mój mąż był zapraszany do przeznaczonego dla mężczyzn majlis (specjalnego pokoju do przyjmowania gości). Kobiety i dzieci prowadzono do oddzielnych pomieszczeń, żeby już po chwili każdy z nas pławił się w szczodrej, arabskiej gościnności. Najpierw podawano nam zimną wodę i soki, potem daktyle i kawę, następnie różne rodzaje przepysznych potraw przygotowanych przez zamieszkujące w domu kobiety. Czuliśmy się przywitani po królewsku! W każdym razie, dla naszych gospodarzy już wkrótce stało się jasne, że coś jest z nami nie tak. Najwyraźniej nie potrafiliśmy „normalnie” jeść.
Przede wszystkim, mieliśmy pewne problemy z usadowieniem się na podłodze, gdzie podawano jedzenie. W każdym z tych domów byliśmy po raz pierwszy, dlatego dokładaliśmy wszelkich starań, aby postępować zgodnie ze wszystkimi zwyczajami kulturowymi, o jakich się uczyliśmy. Kiedy się schylasz, pamiętaj, by nikt nie znajdował się za twoimi plecami. Trudno to wykonać, gdy chcesz usiąść na podłodze w pomieszczeniu pełnym ludzi. Nikogo nie proś, by cię obsłużył przez podanie ci jedzenia, i jedz tylko prawą ręką. W porządku, trzeba tylko usiąść tak, żeby taca z jedzeniem znajdowała się w zasięgu twojej prawej ręki, po czym uważać, aby nie trącać ani nie popychać żadnej z pozostałych ośmiu osób, które razem z tobą usiadły na podłodze, skupiając się ciasno wokół fualla. Nikomu nie pokazuj podeszwy swojej stopy. Siedząc na podłodze bez butów, w otoczeniu innych osób, miałam wrażenie, że nie istnieje żadna możliwa pozycja, jaką mogłabym przyjąć, nie łamiąc jednocześnie jakiejś zasady. Albo którejś części ciała. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego nasze misjonarskie szkolenie nie uwzględniało ćwiczenia jogi. Wykonywane przez nas „wygibasy”, delikatnie mówiąc, były bardziej niż pozbawione gracji. Gdy już zdołaliśmy przyjąć odpowiednią pozycję, usiłując zignorować ból w pozbawionych krążenia nogach, skupiliśmy się na kolejnym zadaniu, czyli na samym jedzeniu. Nasi gospodarze siedzący na podłodze z łatwością jedli wszystko bez używania talerzy, widelców czy łyżek, łącznie z ryżem i wyślizgującym się makaronem. Nawet kobiety z zakrytymi twarzami bez problemu radziły sobie z posiłkiem, nie upuszczając na ubranie ani odrobiny pokarmu. My natomiast sprawialiśmy wrażenie, jakbyśmy nigdy w życiu nie jedli. Musieliśmy wyglądać żałośnie, ze śladami pożywienia na całym przodzie ubrania oraz na kolanach. Chyba ubrudziłam też siedzącą obok kobietę. Zastanawiam się, jak nasi muzułmańscy sąsiedzi mieliby wysłuchać przesłania Ewangelii od kogoś, kto nawet nie potrafi się samodzielnie pożywić.
Moja rodzina to dowód na to, że Bóg może posłużyć się każdym. Nowa społeczność uznała nas za ludzi „ciemnych”; to pozbawiło ją lęku przed nami. Nasza nieudolność okazała się kluczem, który łagodnie otworzył drzwi do serc tych ludzi. Staliśmy się czymś w rodzaju sąsiedzkiego zadania: ktoś musi pomóc tej bezradnej, amerykańskiej rodzinie. A co do ostrzeżeń nauczycieli duchowych — jeśli to wszystko, co chrześcijanie mogą przysłać dla zniszczenia islamskiego społeczeństwa, to z pewnością nie ma się czego obawiać.
Sąsiedzi wzięli nas pod swoje skrzydła i zaczęli uczyć, nie tylko techniki jedzenia, ale także innych przydatnych umiejętności. Pokazali mi, jak właściwie przygotowywać kawę i gotować tradycyjne potrawy. Na pewno chcieli nam w ten sposób pomóc, choć przypuszczam, że zrobili to również ze względu na siebie — żeby mogli cieszyć się „przyzwoitym posiłkiem” podczas częstych wizyt w naszym domu. Mężczyźni wyjaśnili Mike’owi, na czym polegają zasady targowania się, aby nie przepłacał, robiąc zakupy. Jako biały człowiek z Zachodu i tak będzie płacił więcej niż tutejsi mieszkańcy, ale już nie tyle, ile nieświadomy, biały człowiek z Zachodu. Kobiety pokazały mi, jak należy upinać nakrycie głowy, żeby nie spadało. Sąsiedzi wytłumaczyli nam także, jak trzeba postępować w różnych sytuacjach społecznych, odpowiedzieli na nasze liczne pytania oraz udzielili mnóstwa cennych rad. My zaproponowaliśmy im to, co mogliśmy. Mike pomagał mężczyznom przy naprawie samochodów i drobnych usterek w domu (miejscowym mechanikiem nie został tylko dlatego, że swoje narzędzia zostawił w Ameryce). Poprzycinał drzewa tak, by wszyscy mogli pod nimi parkować, z dala od palącego słońca. Razem pomagaliśmy również dzieciom, które przychodziły do nas z pytaniami dotyczącymi prac domowych z języka angielskiego. Tim, nasz syn, był przeszczęśliwy, zyskując wielu nowych kolegów, z którymi dzielił się swoimi zabawkami oraz szalał na huśtawce. Jako jedyna kobieta w sąsiedztwie posiadałam prawo jazdy, dlatego zawoziłam pozostałe panie na suk (targ), do szpitala czy w odwiedziny do przyjaciółek, które mieszkały za daleko, by dojść do nich o własnych siłach. Krótko mówiąc: zaprzyjaźniliśmy się z pozostałymi mieszkańcami.
Przyjaźń z arabskimi sąsiadami oznacza wzajemne odwiedziny.
Oni odwiedzają ciebie, ty odwiedzasz ich. Jeśli nie możesz przyjść, wtedy dzwonisz i składasz „wizytę telefoniczną”.
Są nawet ustalone pory dnia na spotkania poszczególnych osób. W Little Town kobiety odwiedzają się rano, w wyznaczonym czasie, między wykonywaniem prac domowych a gotowaniem głównego południowego posiłku. Spotkania mężczyzn i całych rodzin odbywają się wieczorem między dwoma ostatnimi wezwaniami do modlitwy. Odwiedzić kogoś to inaczej uhonorować go i okazać mu szacunek, gdyż wymaga to od gościa włożenia wysiłku w pokonanie dzielącego dystansu. Z drugiej strony, osoba odwiedzana także okazuje szacunek, gdy proponuje gościnę. Wzajemne spotkania stały się podstawą naszej służby. Bo, co właściwie poza jedzeniem robi się podczas odwiedzin? Siedzi się i słucha. Poznaje ludzi. Rozmawia! Na rozmowie z sąsiadami najbardziej nam zależało, a teraz mieliśmy to robić regularnie. Bóg otworzył nam szeroko drzwi do świata arabskiego; wystarczyło tylko przez nie wejść.
Pośród wszystkich tych rozmów o szkole, ślubach, gotowaniu, inflacji, polityce i opiece zdrowotnej, odbyliśmy też niezliczone dyskusje na tematy duchowe. Mieliśmy przywilej bycia pierwszymi poznanymi (przez większość naszych arabskich sąsiadów) chrześcijanami i chcieliśmy ten fakt wykorzystać. Dlatego też, podczas wizyt staraliśmy się dowiedzieć jak najwięcej o tym, w co nasi nowi przyjaciele wierzą i z jakiego powodu. Oni z kolei chcieli wiedzieć, w co my wierzymy. Przy każdej możliwej okazji dzieliliśmy się Ewangelią, a było ich naprawdę wiele. Nasi słuchacze opowiadali potem innym muzułmanom o naszej wierze. Pewna kobieta wzięła od nas kopię filmu Jezus i zaprosiła do siebie grupę przyjaciółek na wspólne oglądanie. Inna pożyczyła serię kaset z nagranym tekstem Pisma Świętego i słuchała ich z odwiedzającymi ją rano sąsiadkami. Nawet nie marzyliśmy o tym, że sytuacja rozwinie się w ten sposób. Pewnego razu, znajomy chrześcijanin dał nam krążącą po internecie arabską broszurę zatytułowaną Co Koran mówi o Biblii i Jezusie. Miała ona wzbudzać u muzułmanów zainteresowanie Biblią. Język arabski wciąż był dla nas nowością, dlatego wręczyliśmy tekst naszej przyjaciółce Habibie, aby nam powiedziała, czy jest w nim coś interesującego, i czy zawarte twierdzenia są prawdziwe. Widocznie odpowiedź na oba pytania była twierdząca, gdyż kobieta zaniosła tekst miejscowemu nauczycielowi duchowemu z prośbą o wyjaśnienie.
Habiba wzięła swój egzemplarz Koranu i przeczytała w surze Al-Anam [6:114-115], że Biblia jest Księgą, która „została zesłana od Pana w całej prawdzie”; że nie należy w nią wątpić ani jej zmieniać. A jednak każdemu muzułmaninowi wpajane jest przekonanie, że treść Biblii została zmieniona i zawiera przekłamania. Dlaczego? Cóż, z naszego punktu widzenia sam Mahomet głosił, iż jego nauka jest zgodna z Pismem Świętym. A przynajmniej z tym, co o nim słyszał, jako że sam był analfabetą.
A ilu spośród jego wiernych z VI wieku posiadało Biblię, by porównać jej spójność z doktryną Mahometa? Dopiero wtedy, gdy dość duża grupa ludzi zyskała dostęp do książek i mogła je samodzielnie czytać, zauważono, że między tekstem Pisma Świętego i Koranu istnieją różnice, które wymagają wyjaśnienia. Stąd szerzenie głoszonego wśród muzułmanów poglądu, że w jakimś momencie historii Biblia została zafałszowana — choć takie twierdzenie przeczy nauce samego Koranu.
Nieścisłości wynikają głównie z powodu braku wiedzy. To prawda, bo gdybyśmy sami przyjrzeli się odpowiednim wersom Koranu, prawdopodobnie nie moglibyśmy przeczytać w nich tego, co zawierała wersja oryginalna. Dlaczego? Bo większość przekładów tej księgi została zmieniona, aby wykluczyć wątpliwości, jakie owe wersy wzbudzają. Habiba była jednak Arabką i posługiwała się tekstem w języku ojczystym; widziała więc wszystko wyraźnie. Tyle razy czytała Koran. Czemu wcześniej tego nie dostrzegła? Broszura zwracała uwagę również na inne kwestie problematyczne, dlatego kobieta postanowiła pójść do miejscowego meczetu i poprosić o radę. Musiało istnieć jakieś wytłumaczenie.
Habiba, pobożna muzułmanka, była chlubą swojej rodziny, którą powszechnie szanowano. Była również dumna ze swojego dziedzictwa. Wierzyła w to, że nauczyciel duchowy udzieli jej odpowiedzi na pytania. Lecz zamiast tego, nauczyciel mocno się zdenerwował. Podarł przyniesiony przez nią tekst, po czym powiedział, żeby wracała do domu i zapomniała o wszystkim, co tam wyczytała.
— Dobrzy muzułmanie nie czytają podobnych bzdur! — oznajmił.
Habiba była wstrząśnięta jego zachowaniem i tym, w jaki sposób ją potraktował. Z pewnością była dobrą muzułmanką. To właśnie jej gorliwa wiara w islam przywiodła ją po pomoc. Nie była też głupia i zrozumiała, że jego przesadna reakcja oznacza brak rozwiązania dla jej problemu. Cała ta sytuacja mocno ją poruszyła.
Kiedy potem wspominała o tym wydarzeniu, z całą stanowczością stwierdziła:
— Nigdy nie zapomnę, co było napisane w tej broszurze!
Jej zainteresowanie sprawą nie przygasło, wręcz przeciwnie — jeszcze bardziej zapragnęła utwierdzić swoją wiarę w islam. Habiba i jej dwie siostry stały się moimi najlepszymi przyjaciółkami. To właśnie one zaczęły dzwonić do mnie późnym wieczorem z prośbą, bym „przyniosła książki”. I choć motywem ich działania nie była chęć poznania chrześcijaństwa, lecz wyjaśnienia i potwierdzenia wiary w islam, to równie chętnie słuchały mnie, jak i same opowiadały.
W swych wysiłkach, aby dowieść słuszności wyznawanej przez siebie religii, moje przyjaciółki nieświadomie zgłębiały tajniki osobistej wiary. W co wierzą muzułmanie? I właściwie, dlaczego w to wierzą? Czy po prostu podążają utartą ścieżką tradycji rodzinnych i społecznych, czy może za islamem stoją jakieś istotne przesłanki? Ilekroć chciałam komuś przedstawić fragment z Pisma Świętego, prosiłam, żeby dana osoba sama głośno go przeczytała z arabskiego wydania. W ten sposób nie tylko oszczędzałam czas i unikałam błędów podczas czytania, ale pozwalałam też moim rozmówcom na samodzielne przyjrzenie się Słowu Bożemu. Samo nauczanie urozmaicałam przykładami płynącymi z własnego doświadczenia o tym, jak Bóg i Jego Słowo działają w moim życiu, a także w życiu moich bliskich i przyjaciół. Chęć dzielenia się była niesamowita. Praktycznie wszyscy nasi sąsiedzi w jakimś stopniu byli otwarci na pogłębioną rozmowę dotyczącą spraw duchowych.
Ta stworzona przez Boga otwartość nie ograniczała się jedynie do naszego sąsiedztwa. Udałam się kiedyś do niewielkiego sklepu, prowadzonego przez muzułmanina z Iranu, żeby kupić kilka rzeczy do kuchni. Mężczyzna szybko podał mi potrzebne przedmioty, po czym nieco nerwowo zapytał:
— Czy jest pani chrześcijanką?
Ledwo zdążyłam odpowiedzieć, gdy wyrzucił z siebie resztę pytania:
— Może mi pani przynieść Biblię?
Gdy pewnego dnia Mike wsiadł do taksówki, kierowca zapytał:
— Jest pan chrześcijaninem?
Nie tak rozpoczyna się większość rozmów w świecie muzułmańskim! Okazało się, że ów kierowca to Arab urodzony w Jerozolimie. W młodości przeszedł na judaizm. Po pewnym czasie doszedł jednak do wniosku, że religia żydowska nie odpowiada mu i przyłączył się do Kościoła prawosławnego. Później odrzucił chrześcijaństwo i został muzułmaninem. W końcu, rozczarowany wszystkimi religiami, postanowił je ominąć i „przyjść do Boga bezpośrednio”. Ale jak? Kiedy taksówkarz zajechał pod wskazany adres, Mike został w samochodzie jeszcze przez czterdzieści pięć minut, żeby dokładnie mu wyjaśnić, co oznacza „przyjść do Boga bezpośrednio”. Wtedy mężczyzna powiedział:
— Jeśli tak właśnie jest, to cudownie! Dziękuję, że otworzył mi pan oczy!
Nieco późniejsza historia także pokazuje, jak Bóg działa dzisiaj w sercach muzułmanów. Właśnie robiłam bożonarodzeniowe zakupy w jednym z licznych tanich centrów handlowych w pobliskim mieście Big Town. Kiedy płaciłam, młody muzułmański kasjer pomylił się i policzył mniej, niż się należało. Sumienie nie pozwoliło mi przejść nad tym do porządku dziennego, więc zwróciłam mu na to uwagę. W pierwszej chwili chłopak uśmiechnął się, jakby chciał powiedzieć: „Co pani, zgłupiała?”. Po chwili jego twarz złagodniała, pojawił się na niej wyraz zrozumienia i podziękował mi.
— Drobiazg! — odpowiedziałam pogodnie, nie próbując nawet składać jakiegoś świadectwa czy dzielić się z nim fragmentem z Pisma Świętego w obecności pozostałych muzułmańskich pracowników. Moja biała nietutejsza twarz mówiła im, że jestem chrześcijanką — już nie wspominając o tym, że właśnie kupiłam kilka rolek taniego, chińskiego papieru do pakowania świątecznych prezentów. Kiedy chwilę później wkładałam torby z zakupami do samochodu, stwierdziłam że chce mi się pić, i postanowiłam wstąpić jeszcze do BigMarta po wodę. Ale Duch Święty najwyraźniej miał inne plany: wróć i kup ją tutaj. Natychmiast pomyślałam: Dlaczego? Co jest nie tak z BigMartem? Mimo to zamknęłam samochód i wróciłam po wodę.
Kiedy podeszłam do kasy z butelką wody w ręku, dwóch muzułmanów w kufi jach (wskazujących na ich pobożność), stanęło tuż przede mną, ładując na podajnik całe naręcze towarów. Ja miałam tylko jedną rzecz! Moja amerykańska natura chciała krzyknąć: Hej! Urodziłam się jako wolny człowiek! Nie możecie się tak przede mnie wpychać! Lecz wtedy chrześcijańska natura pomyślała: Jak mogę wykorzystać tę sytuację dla pokazania Bożej miłości? Wiedząc, że nikt nie może mi niczego odebrać, jeśli sama mu tego nie dam, podkreśliłam swoje prawa wesołym tfaddalu — co oznacza uprzejme zaproponowanie komuś, że go przepuszczę. Miłość nie unosi się pychą... miłość jest cierpliwa... miłość nie szuka swego — przypomniałam sobie. Mężczyźni zareagowali drwiącym spojrzeniem, wyrażającym: Kochanie, i tak wejdziemy przed tobą, czy powiesz te swoje tfaddalu, czy też nie. Choć moje zachowanie nie zrobiło na nich najmniejszego wrażenia, Bóg miał w tym wszystkim swój cel. Czekanie, aż oni zapłacą, oznaczało dla mnie konieczność dłuższego pozostania w sklepie — akurat tyle, aby młody muzułmański kasjer, u którego płaciłam chwilę wcześniej, zdążył poprosić o przerwę, wyjść na zewnątrz i przejść się kawałek ulicą. Kiedy w końcu zapłaciłam za wodę, wsiadłam do samochodu i zaczęłam odjeżdżać. Kasjer już na mnie czekał. Ponieważ był w bezpiecznej odległości od ciekawskich spojrzeń swoich muzułmańskich kolegów, pokazał mi, żebym się zatrzymała. Zjechałam więc na bok i opuściłam szybę:
— Mogę w czymś pomóc? — zapytałam.
Jego odpowiedź całkowicie mnie zaskoczyła.
— Tak, proszę pani. Jestem wyznawcą islamu, ale chciałbym zostać chrześcijaninem. Proszę mi powiedzieć, jak mogę to zrobić.
Kiedy jakiś czas później przedstawiłam go Mike’owi, Ahmad wyjaśnił, co kryło się wówczas w jego sercu.
— Jestem muzułmaninem i wiem, że my, muzułmanie, nie jesteśmy ludźmi prawymi, jesteśmy zepsuci. Natomiast, wszyscy chrześcijanie, których znam, są tacy jak pańska żona. Wszyscy są porządni. Dlatego chcę zostać chrześcijaninem.
Wszystkie przytoczone historie, tak jak i setki innych, świadczą o tym, że ziemia arabska nie jest już jałowym granitem, jakim była do tej pory. Bóg wkroczył na leżące odłogiem pole i przygotował je pod uprawę. Modlitwy rozsianego po całym świecie Kościoła zaorały je i spulchniły. Pot i łzy całych pokoleń wiernych świadków nawodniły je. Wspólne wysiłki Chrystusowego Ciała, podejmowane na całej ziemi na przestrzeni wieków, stały się zasianym w tej glebie ziarnem. Wojownicy modlitwy, misjonarze, tłumacze, producenci materiałów ewangelizacyjnych, nadawcy audycji chrześcijańskich, a także ci, którzy rozprzestrzeniają światło prawdy za pośrednictwem swoich firm, stron internetowych, chat roomów, wydarzeń sportowych i wielu innych sposobów — wszyscy ci ludzie mają swój udział w tym dojrzewającym żniwie. Wszyscy są częścią obrazu zbyt ogromnego, by móc go zobaczyć tylko z jednej perspektywy. I tak też powinno być, ponieważ cała chwała ze zbiorów należy się tylko Jemu.
opr. aś/aś