Historie, obyczaje, anegdoty - spis treści i wstęp
ISBN: 978-83-7505-157-5
wyd.: WAM 2008
Spis treści | |
Zielony Pierścień — granica krakowskich światów | 7 |
Dookoła Krakowa | 11 |
Spacery po Plantacyach | 49 |
Mniej wytworne towarzystwo | 73 |
Dwie redakcje | 93 |
Zamiast murów, baszt i bram | 106 |
Wiewiórki i kasztany | 125 |
Utrzymanie porządku na Plantacyach | 130 |
Dramaty na Plantach | 140 |
Inne Planty | 159 |
Bibliografia | 165 |
Jeżeli na Zwierzyńcu, na Dębnikach, na Grzegórzkach, ktoś mówił „Idę do miasta”, oznaczało to tylko jedno — wyprawę za Zielony Pierścień Plant. Na Wiślną, św. Anny, Szewską, Szczepańską, Sławkowską, św. Jana, Floriańską, Grodzką, Bracką... Bo chociaż Kraków rozrósł się daleko poza linię niegdysiejszych murów obronnych, chociaż na początku XX wieku pochłonął okoliczne gminy, miastem ciągle zwano Rynek i zbiegające się w nim ulice, to wszystko, co mieściło się w obrębie Plant, czyli w obrębie historycznego, średniowiecznego Krakowa.
Zygmunt Nowakowski, wychowany w samym sercu miasta, nawet chyba trochę demonizował Kraków przedmiejski: Kraków mego dzieciństwa to Rynek, śródmieście i Planty, Planty, Planty. Poza pierścieniem Plant są partie prawie nie skolonizowane, dzikie i nawet groźne. Ich nazwy brzmią złowieszczo, tajemniczo, np. takie Grzegórzki! Albo Krowodrza! Te nazwy są onomatopeiczne, ciemne, nawet trochę krwawe. One wydają taki dźwięk jak nóż-majcher w ręku Antka, Kantka czy Felka. (...) Przedmieścia to było morze ciemności. Nie docierali tam nocni stróże, ci stróże ubrani w dziwne opończe, chyba średniowieczne, stróże z halabardami w rękach.
Poza Plantami był mrok. Wybierał się wieczorem w tamte strony tylko człek odważny albo awanturnik, i to z bronią, głównie z kastetem (po krakowsku inaczej nazywał się ten instrument, ale już nie pomnę) czy nawet ze sztyletem ukrytym w lasce. Sporo było tych lasek w użyciu. Policja nie ryzykowała wypraw na przedmieście, chyba w świetle dnia, i to nie w pojedynkę.
Tak, według Nowakowskiego, było na początku XX stulecia. Prawda to czy jeszcze jedna krakowska legenda? Tuż po ostatniej wojnie światowej, w czasach mojego dzieciństwa, na Zwierzyńcu, uchodzącym za knajacki, złą sławą cieszyło się Podgórze, czyli Podgórz, i Kazimierz, zwany Kaźmirzem. Według bywalców, ludzi doświadczonych, przekraczając Wisłę lub zapuszczając się poza Dietlowskie Planty, mieszkaniec Półwsia narażony był na straszliwe niebezpieczeństwa. Natomiast wyprawa do miasta była bezpieczna niczym spacer po własnym podwórku. Ot, należało tylko przejść kawałek ulicy Kościuszki, Zwierzyniecką, aby zobaczyć zielony pas Plant.
Tuż po wejściu na Planty, u zbiegu ulic Franciszkańskiej i Wiślnej, wtedy przejezdnej na całej długości, w kiosku z kolumienkami kupowało się znaczki pocztowe. Starsi jeszcze nazywali je markami. Urok kupna koperty pełnej marek polegał na tym, że jej zawartość była nieznana: albo trafiło się same ponure gęby Hitlera w różnych kolorach, często z czarnym, polskim stemplem, unicestwiającym Generalne Gubernatorstwo, albo — na kolorowe, kolonialne drobiazgi. Jeszcze wtedy w Azji, w Afryce istniały kolonie, a dla nas po trosze żył świat Stasia i Nel, dobrych murzyńskich służących i angielskich sahibów w korkowych hełmach.
Przy ulicy Szczepańskiej działał fotoplastykon. Siadało się na drewnianym, skrzypiącym krześle i przykładało oczy do dwóch otworów. Tajemnicza maszyneria przesuwała zdjęcia, które — cud nad cudami! — wydawały się trójwymiarowe. W zapachu kurzu, w rytmicznym potrzaskiwaniu mechanizmu można było oglądać wielbłądy, malutkie na tle piramid niczym mrówki. Beduinów na arabskich koniach o suchych pyskach i cienkich pęcinach. Uzbrojonych w dzidy Murzynów wpatrzonych w obiektyw z odrobiną lęku i odrobiną agresji. Obrazki były stare, przedwojenne i już niezbyt prawdziwe, ale jakże ekscytujące. Przecież każdy z nas, smarkaczy, marzył o wyprawie na Czarny Ląd albo o tajemniczym świecie Indian: preriach falujących trawą i dudniących od racic stada bizonów. Zaczytywaliśmy się w przedwojennych powieściach, telewizji nie było, prasa chętniej pisała o Kujbyszewie i Krasnojarsku niż o Mombasie lub Kalkucie. Pozostawały nam stare powieści, znaczki pocztowe i fotoplastykon.
Aby zdobyć lub obejrzeć te cudowności, należało przekroczyć zieloną linię Plant.
Książki można było wyszperać na Szpitalnej, ulicy, która nadal żyła resztkami starych, antykwarycznych tradycji. Prawdopodobnie już w czasach Wolnego Miasta krakowscy Żydzi — wyrzuceni z Rynku, gdzie nieopodal kościoła św. Wojciecha handlowali książkami — jak pisał Ambroży Grabowski:
...urządzili antykwarstwo na wielką skalę. Kilku Żydów wynajęło izby na ulicy Szpitalnej i rozstawili stragany na placu św. Krzyża; tam rozkładają mnóstwo książek, które Bóg wie, skąd nabywają. Jeszcze w czasach mojego dzieciństwa i wczesnej młodości przy Szpitalnej, na rogu św. Tomasza, prowadził swój antykwariat Szaja Taffet, potomek słynnych krakowskich księgarzy. Nosaty, wiecznie niezadowolony, królował w ciasnym wnętrzu wypełnionym po sufit książkami. Nas, smarkaczy, tytułował „kawalerami”, ale traktował jak zło konieczne...
Za Plantami, czyli w mieście, było cudownie. „Delikatesy” w Pałacu Spiskim rozsiewały woń czekolady, pod arkadami Sukiennic wieczorem syczały gazowe lampy, „Noworol”, czyli dawna kawiarnia Noworolskiego, oficjalnie nosząca inną nazwę, pachniał kawą. Gruchały łakome gołębie, pod świętym Wojciechem drzemali dorożkarze. W obrębie Plant było przede wszystkim bardziej krakowsko, bo — jak napisał Marian Turski:
Właściwy nurt życia Krakowa płynął w obrębie Plant. Extra muros można było ostatecznie mieszkać, jakkolwiek ta okoliczność dyskwalifikowała czystość rasy krakowianina. Poza zielonym pierścieniem Plant było miasto nowe, niepiękne i bez charakteru, na które urodzony krakowianin patrzył niechętnie i bodaj pogardliwie. Była to dlań prowincja, z którą wprawdzie trzeba było współżyć, jednak bez równorzędnych — z centrum miasta — praw.
opr. aw/aw