"Listy Do Przyjaciela"- fragmenty
Antoni Gołubiew Listy Do Przyjaciela |
|
Jak się modlić? Katechizm powiada o modlitwie, że jest ona rozmową z Bogiem. Jest to oczywiście określenie obrazowe. Modlić się znaczy: być z Bo giem. Pamiętasz, spytałeś mię, czy można się mod lić, patrząc na piękny krajobraz: falowały wtedy przed nami połogie wzgorza, czarny grzebień świer kow biegł kapryśnym zygzakiem nad jaskrawą zielonością łąk, niebo było ciche i srebrne. Patrzyłeś na wycinek świata w czarnym obramieniu okna i dotknąłeś jakiegoś zasadniczego pytania, odwiecz nej rozterki naszych serc: czy piękno i wspaniałość świata, nasze umiłowanie życia, każdego źdźbła, pierwiosnka wychylającego się z mchu, obłoku przepływającego nad polem, naszej pracy i naszej tworczości, książki, ktorą piszemy, i mostu, ktorym spinamy brzegi rzeki, a ktorym będą pędziły auta i będą chodzili ludzie — czy wszystko to może być modlitwą? Odpowiedziałem wtedy bez wahania: tak. Bo w zasadzie modlitwą powinno być całe nasze życie. Co znaczy ten łatwy frazes, oklepany tysiąc razy z ambon, wytarty w tysiącach pobożnych czytanek? Jaka jest jego treść najbardziej istotna, nie metaforyczna, nie obrazowa? Znaczy właśnie to jedno: całe życie być z Bogiem. Żeby zrozumieć to zdanie, trzeba je wziąć zupełnie dosłownie („być z kimś”), a dotyczy ono n a s z e g o stosunku do Boga. Bo Bog jest stale z nami, obok nas i w nas samych (oczywiście nie należy tych słow brać w sensie obecności fi zycznej: znaczyłoby to zmaterializowanie Boskiej Osoby). Bog jest z nami, ale my nie zawsze jesteśmy z Bogiem. Być z Bogiem to znaczy być wobec Boga otwartym w miłości i ufności, w pragnieniu dobra i piękna, w prawdzie naszej osoby. Być otwartym i ufnym — to wszystko; resztę On sam wypełni. A taki stan „otwarcia” siebie i ufności jest zawsze obcowaniem — niekoniecznie słowną rozmową — i jest modlitwą. Dwoch przyja cioł niekoniecznie musi bez przerwy sypać do siebie słowami, niekoniecznie każdą rzecz przegadać. My ślę, że ludzie, ktorzy nie potrafi ą milczeć ze sobą, nie są prawdziwymi przyjaciołmi. A rozmowa między nimi — między dwiema zgranymi osobowościami — jakże bywa lakoniczna; jeden ruch ręki, jedno słowo „patrz” — i to wszystko. Pamiętasz, jak w jakiejś ważnej chwili spytałem Ciebie: „Co myś lisz?”, a Ty mi odpowiedziałeś: „Myślę” — i to wystarczyło. Tak w życiu bywa. Znają dobrze ten stan wzajemnego zgrania się, gdy wielosłowność jest zbędna, koledzy w pracy lub towarzysze w wal ce: ich myśli i serca grają wspolnym rytmem wypeł niania swej funkcji życiowej, ktorej cele są jasne, sposoby realizacji sprawdzone długoletnim wspoł działaniem — oni rzadko potrzebują długiej gadani ny do wzajemnego zrozumienia się i zespolenia.
Lecz porozumienie między ludźmi do dna, do rdzenia ich istoty jest niemożliwe — chociaż chcąc je uzyskać nieraz nadużywamy słow. Być może — wtedy, gdy spytałeś: „Jak się modlisz?”, trzeba Ci było odpowiedzieć najkrocej: „Modlę się” — i może by to wystarczyło. Może to słowo byłoby bogatsze w treść niż długie wywody, ktorymi Cię wtedy obdarzyłem. Lecz to są chwile wyjątkowe i wyjąt kowe sytuacje. Bo jakże rzadko taka lapidarna odpowiedź wystarcza, jakże często musimy sobie każdą sprawę obszernie tłumaczyć, uzasadniać i rozwijać, by przebić ścianę otaczającej nas samot ności; ten długi list jest najlepszym na to przykła dem. W rozmowie z Bogiem nie trzeba mieć takiej obawy: Bog przenika do głębi naszej duszy. Jakoś potrafi nam powiedzieć wszystko, co jest nam po trzebne i co będziemy mogli w sobie pomieścić. Sztuka rozmowy polega w znacznie większej mie rze na słuchaniu niż na mowieniu — wiedzą o tym ci, ktorzy umieją przerzucać mosty do innych ludzi, ktorzy posiadają talent przebijania skorup otaczają cych nasze serca.
Obcować z Bogiem. To jasne jest dla nas w chwi lach wzniosłych i pięknych, w chwilach uniesienia całej naszej istoty, w porywie miłości i tęsknoty; lecz takie momenty są wyjątkowe, nasze życie nie składa się z samych uniesień. Codzienna tkanka naszych dni to nie jest nawet zachwyt nad falujący mi wzgorzami czy kontemplacja płynących po niebie obłokow — to szara, nieciekawa, jakże często małostkowa i niedoskonała przędza drobnych kło potow (i zniechęceń), potknięć się i zabiegow, nieraz pokus i zabłąkania, nieraz odrazy wobec zła, ktore dostrzegamy dookoła nas i w sobie samych, czasem buntu i zniecierpliwienia. Bog się wtedy wydaje daleki, Jego pełnia nas przeraża, odsuwamy się odeń w poczuciu swej niegodności, nie chcemy o Nim myśleć, czasem po prostu wydaje się, że On przeszkadza nam w naszych kłopotach i probach ich przezwyciężenia — a długotrwały stan tego rodzaju prowadzić może do zerwania wszelkiej łączności, do „zamknięcia się” i w końcu utraty wiary. Jakże często proces ten tak właśnie przebie ga. Obcować z Bogiem, gdy serce nasze jest puste i miłość nasza milczy? Ależ byłoby to zakłamanie, wewnętrzny fałsz i fi kcja! Odczuwamy to jako coś niegodnego, niemal jako bluźnierstwo lub jako puste powiedzenie, nieodpowiedzialne plaśnięcie językiem, płynące z „pobożnych” intencji. Lecz coż by to był za przyjaciel, ktory by nas obdarzał przyjaźnią w chwilach wyjątkowych z na szej strony i wzniosłych — doskonałość takiej przy jaźni stałaby pod wielkim znakiem zapytania. I za przeczamy doskonałości Bożej, gdy myślimy, że stać Go na przyjaźń do nas tylko wowczas, gdy wszystko w nas płonie wyjątkowym porywem. Wtedy, gdy jesteśmy szarzy i bezbarwni, nudni i nic niewarci, wtedy właśnie powinniśmy być „otwar ci”: nie my Jemu mamy coś dać, lecz od Niego oczekiwać daru. Powiedzenie o zawsze czekającej na odzew Bożej przyjaźni do człowieka jest albo nic nie znaczącym frazesem, albo dosłowną prawdą o Bożej naturze i Bożej miłości, realnie istniejącym faktem. Gdy jednak jest faktem, że Bog j e s t naszym Przyjacielem, z faktu tego można i trzeba wyciągnąć konsekwencje. Jeśli Przyjaciel — to niech ma nas w każdej fazie: i wtedy, gdy wydajemy się sobie ciekawi i barwni, i w momentach szarzyz ny i nudy, i nawet wtedy, gdy buntujemy się i błądzimy. Tak — nawet w buncie: gdyż bunt nasz płynie z niewidzenia — nikt nie będzie buntował się przeciw dobru. Nawet w buncie bądźmy „otwarci” i bądźmy wierni, jak nasz Przyjaciel jest wierny.
Być z Bogiem zawsze. To znaczy nie tylko w okaz jach szczegolnie uroczystych, w miejscach do tego przeznaczonych, w kościele czy klęcząc przed krzy żem, w skupieniu i uciszeniu duszy. To znaczy także w chwili tworczości i pracy, w każdym szukaniu prawdy — wszelkiej prawdy, i w każdym czynieniu dobra — wszelkiego dobra. To znaczy nie tylko w obliczu falujących gor i srebrnego blasku nieba, lecz rownież w gwarze codziennych naszych dni, w warsztacie, fabryce, biurze, szkole czy teatrze, w jazgocie ulicy i zgrzycie tramwajow, w nerwowej atmosferze pośpiechu, wśrod grających głośnikow i w wirze ludzkiego mrowia. To znaczy także — w chwilach odprężenia i rozrywki, na wycieczce i na dansingu, w czasie lektury błahej książki do podu szki czy kładzenia pasjansa, wtedy, gdy się śmieje my, gramy w piłkę lub układamy się do snu; „niech Cię nawet sen nasz chwali” — śpiewamy w wieczo rnej modlitwie. Tak — nawet sen.
Czy znaczy to, że powinniśmy mieć nieustanną świadomość obecności Bożej, że bez przerwy mamy myśleć o Bogu — nie o świecie, o pracy, o zabawie, o ludziach, książkach czy kwiatach? Ależ bynajmniej! Myślmy właśnie o ludziach, książkach i kwia tach, o polityce, fi lozofi i czy sztuce, o węglu, teatrze czy bilecie kolejowym. Po prostu myśląc o tym wszystkim, o całej wspaniałości i bogactwie życia, o naszej funkcji życiowej i zadaniach, ktore mamy do spełnienia, jesteśmy jednocześnie z Nim. Chodzi jedynie o to, byśmy biorąc do ręki książkę, zabiera jąc się do pracy czy zabawy, nie zrywali kontaktu, nie „zamykali się” z obawy czy nieufności, byśmy nie wyrzucili Go za drzwi naszego mieszkania, czy nie usuwali Go z ulicy, byśmy z a w s z e umieli być „otwarci” i gotowi, ufni i spokojni. Byśmy Jemu pozwolili być z nami — tylko to i aż to!
Nie, żadnego przymusu, żadnej sztuczności — czy miłość może być sztuczna? Czyż będąc razem z przyjacielem — bliskim i zgranym z nami, z ktorym przyzwyczailiśmy się razem pracować i żyć — uświadamiamy sobie ustawicznie, że oto razem je dziemy tramwajem, oto kopiemy ziemię, oto patrzymy na teatralne przedstawienie? Tak się nie dzieje — my po prostu j e s t e ś m y razem, przeby wamy razem, pracujemy czy radujemy się — i to jest wszystko. Tylko czasem, w chwili potrzeby lub porywu serca, odwracamy głowę, prosimy o radę czy pomoc, albo dzielimy się zachwytem, bolem czy radością — na tym polega prawdziwa wspolnota. Mowiąc paradoksalnie i przesadnie: w pełni obco wania z Bogiem można już o tym obcowaniu nie pamiętać, nie myśleć — cały proces odbywa się na dnie duszy, w ukryciu, w znacznej mierze pod powierzchnią świadomości; na powierzchnię tę wy pływa to tylko, co jest potrzebne. Patrząc na krajob raz, niekoniecznie musimy każdorazowo uświada miać sobie dzieło stworzenia i fakt, że piękno, ktorym się zachwycamy, jest odblaskiem piękna myśli Bożej. Tak jest — i wystarczy, żeśmy uznali to raz na zawsze: nie każdorazowe formułowanie myś lowe jest ważne, nie nazwa i sąd — rzecz sama jest ważna. Patrzymy i radujemy się strzępiastą linią świerkow i srebrnym blaskiem nieba — tym tylko; lecz robmy to, nie zrywając z Nim łączności, a wow czas, patrząc na krajobraz i radując się jego pięk nem, będziemy się t a k ż e modlili — nawet nie wiedząc o tym. Wtedy wszystko w nas będzie modlitwą, niejako my sami będziemy modlitwą — żyjąc pełnią swojej osobowości, działając i two rząc, będziemy żyli i istnieli w jedności i głębokim porozumieniu z najgłębszą racją istnienia, z samym rdzeniem rzeczywistości. To jakby Przyjaciel wy ciągnął dłoń i powiedział do nas: „Patrz”, a myśmy — bez słowa — złączyli się z Nim w kontemplacji piękna, ktore nam oddał we wspaniałym darze swej miłości.
opr. aw/aw