Darowane dwa i pół miesiąca

Historia pięcioletniego Jurka Halskiego i jego nadzwyczajnej rodziny

w którym opowiem o moich superrodzicach i moich braciach i siostrach, których jest aż szóstka, ale na początku była czwórka, o najlepszej niespodziance, jaką udało mi się sprawić, i o tym, że kiedy ktoś mówi, że jest książkowo, to nie zawsze trzeba mu ufać

Mam na imię Jurek. Lubię czytać numery rejestracyjne samochodów. I lubię szarlotkę. Właściwie szarlotkę nawet bardziej niż czytanie numerów rejestracyjnych. Skończyłem już cztery lata. Właściwie niedługo skończę nawet pięć, ale jeszcze chwilkę muszę na to poczekać.

Darowane dwa i pół miesiąca

Niektórzy mówią, że moi rodzice są z innej planety. Tak się mówi, kiedy chce się powiedzieć, że ktoś jest niezwykły, to znaczy inni niż wszyscy. Poznali się dawno temu. Jeszcze na studiach. Tata mówi, że Mama była inna niż wszystkie dziewczyny. Miała długie czarne loki. I telefon komórkowy. I była przy tym elegancka. Jeździła samochodem. Wtedy Tata nie wiedział, że to dlatego, że Mama ma niepełnosprawną siostrę. Ciocię Małgosię z zespołem Downa. Potrzebowała samochodu, kiedy ją odbierała z przedszkola. Telefon też się przydawał, bo wiadomo, że jak się coś wydarzy, to dobrze go mieć pod ręką. Inne dziewczyny nie dość, że nie miały telefonu ani samochodu, to podobno ubierały się dużo brzydziej, to znaczy z mniejszą klasą. Tata mówi, że na studiach to tylko dżinsy i goreteks. Co to właściwie jest goreteks? Dżinsy znam. Sam też noszę. Mama goreteksu nie nosiła. Nosiła za to ładny płaszcz.

Wpadł Tacie w oko. Ten płaszcz. I Mama. I tak się spotykali i rozmawiali dużo, aż poszli do kina na film U Pana Boga za piecem. I tak im się spodobało, że od tamtego wieczoru już się nie rozstają. Są parą, tak się mówi. A od piętnastu lat małżeństwem. Strasznie długo to się wydaje. Jak trzy razy ja. To była zima, koniec stycznia. Kiedy poszli na ten film. A u Pana Boga za piecem ciepło musiało być i miło. Cieszę się, że tak się to wszystko poukładało. Potem był ślub i wielka podróż. Wiecie, że mogłem być Australijczykiem? Rodzice wyjechali po ślubie do Australii. To taki kraj za wielkim morzem, bardzo daleko od Warszawy. Pojechali tam z biletem w jedną stronę. W sensie, że planowali tam zostać może i na zawsze. Ale wytrzymali tylko pół roku. Czasami opowiadają o Bożym Narodzeniu na plaży. I o tym, jak jeden pan Jurek im pomógł znaleźć pracę. Jurek jak ja. Mówią, że to była superprzygoda, ale nie chcieli tam wychowywać swoich dzieci, czyli nas. Woleli jednak w Polsce. I dopiero kiedy już wrócili, to Mama zaszła w ciążę i urodziła się Madzia, potem Zuzia, Karol i Tunia. No i ja się urodziłem. Choć to akurat było dla rodziców zaskoczenie. To znaczy, że mnie nie planowali tak od razu po Tuni. Nie musieli. Ktoś inny zaplanował to za nich.

Tata zawsze chciał mieć więcej dzieci. Więcej niż jedno czy dwoje. Mówi, że trójka to jest dopiero na start. Sam miał tylko starszą siostrę. Ciocia Marysia jest siedem lat starsza od Taty. Jest superciocią. Ale chyba rozumiem Tatę. Fajnie jest mieć siostry i braci do zabawy. I żeby mieć się z kim dobrze pokłócić i pogodzić z miłością. Z siostrą starszą o siedem lat walka będzie zawsze nierówna. Jeśli wiecie, o co mi chodzi. U nas jest zawsze wesoło. Jest dobrze. Mama się śmieje, że to moje ulubione powiedzonko: „Jest dobrze”. Kto mnie pyta, jak się czuję, zawsze słyszy, że dobrze. Bo ja się naprawdę dobrze czuję.

A kiedy czułem się rzeczywiście źle, to był ze mną mały kontakt, więc powiedzieć nie mogłem. Babcia Jasia opowiada, że miałem trzy miesiące, kiedy podawali mi już chemię. Kondycję miałem ponoć słabą. I rokowania też takie sobie. Rokowania to znaczy takie przypuszczenia, co się będzie dalej z chorobą działo. W każdym razie przychodziła Pani Doktor na obchód i pytała, dlaczego się nie uśmiecham. Babcię to bardzo denerwowało, zawsze odpowiadała: „A ma powody?”. Bo uważała, że nie miałem wtedy powodów do uśmiechu, więc ją to nie dziwiło, że miałem smutną minę. Pani Doktor była podobno zdziwiona. Teraz nadrabiam ten szpitalny brak uśmiechu. Po pierwszej operacji i po chemii. Bo potem już śmiałem się coraz więcej. Mama mówi, że czasami jak jechaliśmy szybko do szpitala, bo coś się działo z moją głową i traciłem przytomność, to potem, jak już mnie zreperowali, Mama od drzwi słyszała, jak na sali pooperacyjnej śpiewam po swojemu zachwycony, że już nie boli, nie uciska, nie dusi. Że jest dobrze. I prawą nogą z tej radości o materac podobno sobie stukałem. Jak to niewiele człowiekowi do szczęścia trzeba. Mama też była wtedy szczęśliwa.

A skoro o Mamie mowa – tak samo jak Tata chciała mieć dużą rodzinę. Choć nie od razu była mowa o tym, że będzie nas siedmioro. A w ogóle, to było nas ośmioro. Nie wiem, czy wiecie. Tylko że Anastazja umarła jeszcze w brzuchu Mamy. Mama się pochorowała i ona też zachorowała. Szkoda, że nie mogliśmy się poznać. Myślę o niej czasami. Po mnie urodziły się jeszcze bliźniaki: Maurycy Alvaro i Maria Dora. Mama żartuje, że wszyscy byli zaplanowani, oprócz mnie. Bo przy czwartym dziecku, czyli Tuni, zrobił się kryzys. Tata miał kłopoty z pracą, Mama była już strasznie zmęczona. Wcale się nie dziwię. Nawet w mojej naprawdę dużej głowie czasami się nie mieści, ile ona ma na swojej. Czapki z głów. Tak się mówi. Potrzebowała przerwy, żeby trochę odpocząć i zorganizować rodzinę na nowo. Śmieje się, że to był taki bunt na pokładzie. I wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Nawet niezwykłego. Mama z Tatą poszli na Mszę Świętą przed Wielkanocą. Ludzie całą noc się modlą i śpiewają. Podobno jest bardzo radośnie. I Mama mówi, że człowiek od razu inaczej te święta przeżywa. I tam była taka pieśń o Abrahamie. Abrahamowi Pan Bóg dał bardzo trudne zadanie. Żeby oddał mu syna. Okrutne to z Boga strony, przyznacie. Ale Abraham się zgodził. Na szczęście Bóg zmienił zdanie. I syn Abrahama przeżył. Wystarczyło, że Abraham oddał baranka. Baranka też szkoda. Ale najważniejsze, że syn mógł zostać z ojcem. I ta pieśń była o tym, jak Abraham i jego syn ufali Panu Bogu. Ufali na całego. I wtedy, jak ludzie w kościele śpiewali tę pieśń, to Mama mówi, że poczuła, że ja jestem i że się już nie boi. Że znowu ma dużo siły. I że bunt na pokładzie się skończył. Tunia nie miała jeszcze roku. Była całkiem mała. A tu się okazało, że będzie kolejne dziecko. Piąte. Znaczy ja. Bez planu, ale rodzice mówią, że z wielką miłością. Fajnie wiedzieć, że ktoś cię chce nawet wtedy, gdy przychodzisz nie w porę. To jest chyba ta wielka miłość, o której mówią rodzice. Mama w tym kościele, tamtej nocy, przy tej pieśni o Abrahamie miała jeszcze taką myśl, że coś się będzie działo. Dobrego albo złego, tego nie wiedziała, ale czuła, że to będzie niezwykłe. Miałem wtedy kilka dni. Dziś jest pewna, że chodziło o to, co potem przydarzyło się mnie. I nam wszystkim.

I tak mnie sobie Mama na tej Mszy wymyśliła trochę. Choć pewnie wolałaby i Tata by wolał, żebym jeszcze chwilę zaczekał. Aż Tunia trochę podrośnie. A ja nie dość, że już sobie tam w brzuchu miejsce grzałem, to lekarze policzyli, że urodzę się 25 grudnia 2010 roku, czyli w dzień Bożego Narodzenia. To by dopiero było. Duża rzecz urodzić się wtedy kiedy mały Pan Jezus. W każdym razie ja planu nie wypełniłem, bo na finiszu postanowiłem zwolnić. Dobrze mi było u Mamy w brzuchu, dlatego na świat się nie spieszyłem. Tata mówi, że Mama wyglądała pięknie. Mama mówi, że świetnie się czuła. Nawet z czwórką dzieci i ze mną w brzuchu była sama nad morzem. Podobno w spartańskich warunkach. Spartańskie warunki to chyba wtedy, jak nie ma superłóżek oraz telewizora. Woda nie zawsze jest ciepła i takie tam różne. Jak ktoś był na polanie u księdza w Kopalinie, to wie. Dużo rodzin, dużo dzieci, mało łazienek, jedna kuchnia, wszyscy chcą gotować i zjeść po plaży w tym samym czasie. Dzwonnica nad nami rano huśtała dzwonem. Wspólna polana do biegania, długi marsz przez las nad morze, dużo jagód i borówek. Dużo radości w małych pokoikach, mysz pod podłogą. Do tego raczkująca Tunia, no i ja też niemały już wcale w brzuchu Mamy. Mama była dzielna. Zawsze jest dzielna. Mówi, że miała bardzo dużo siły i w ogóle nie była zmęczona. I nic a nic jej nie bolało. Ona w ogóle lubi być w ciąży. Tak mówi. Że to taki superstan. Mówi się, że błogosławiony. To znaczy, że Pan Bóg wtedy szczególnie błogosławi Mamie i jej dziecku. To znaczy mnie. A wiedzieliście, że błogosławiony znaczy szczęśliwy?

Poza różnymi przeczuciami Mamy z tamtej Mszy nic nie zapowiadało, że będą ze mną kłopoty, to znaczy, że będę bardzo chory i tak dalej. Na USG wyglądałem podobno dostojnie i słodko. Byłem dość duży, bo jak rodzice mieli rocznicę ślubu, dziesiątą, to już mnie trochę było widać przez sukienkę Mamy. Brzuszek było widać. A to był czerwiec, więc mogłem mieć najwyżej dwa i pół miesiąca. Mama mówi, że może ta moja głowa już była duża. Tego nie wiemy. Lekarze nic nie mówili. Mama pamięta, że na tej rocznicy ślubu w ogrodzie wujka była ubrana w okropną czerwoną sukienkę. Dziwi się, że mogła coś takiego na siebie włożyć. Śmieszne. Bo mnie się zdaje, że Mama zawsze pięknie wygląda. A Tata mówi, że są takie dziewczyny, że cokolwiek na siebie włożą, to pięknie wyglądają. Kiedy się je kocha zwłaszcza. Jeśli wiecie, co mam na myśli. Jak się kogoś kocha, to nawet jak ma na sobie jakieś brzydkie ubrania, to się widzi, że jest najpiękniejszy na świecie. Ja nie mogłem być przecież jakiś superładny z tą dużą głową, zwłaszcza po operacjach i po chemii. Myślę, że raczej słabo wyglądałem. A wszyscy patrzyli na mnie, jakbym był najpiękniejszym dzieckiem świata. Podobno panie pielęgniarki też były we mnie zakochane.

Wszystkie dzieci w naszym domu rodziły się rano. Ja też. Tylko Zuzia i Karol wieczorem. Mama mówi, że wpisałem się w tradycję rodzinną i urodziłem się rano, o dziewiątej. Niestety, nie w Boże Narodzenie, ale w ostatni dzień roku, w sylwestra. Mama strasznie chciała, żebym zaczekał do Nowego Roku, żebym nie był najmłodszym chłopcem w klasie. Chciała, żebym był styczniowy, najstarszy, silny i w ogóle najlepiej piłkarz. Tata i Karol kochają piłkę nożną. Serio. Kochają piłkę do szaleństwa. Ja już chyba trochę też. Nawet trochę gram, bo już umiem chodzić. Karol jest w tym naprawdę dobry. Tata mówi, że ma talent. Podobno ten poród był dla Mamy najłatwiejszy, może dlatego, że piąty. Nie byłem długi, za to ciężki. Ważyłem 4200 gramów. Może mój guz już ważył swoje? Bo mały przecież nie był. Ale na badaniu USG nic a nic nie było widać. Mama mówi, że jeszcze wieczorem przed porodem robili jej badania i dobrze pamięta, jak na tym monitorze wyglądała moja głowa. Pamięta dwie półkule, normalne, równe. Potem lekarze mówili, że czasami tak się zdarza, że nic nie widać. To znaczy, że trudno się na tym raku poznać. Bo te jego komórki są tak podobne do komórek glejowych mózgu, że na USG można ich nie odróżnić. Ja się nie znam. Ale na pewno było tak, że lekarz, który ostatni badał mnie tym aparatem, powiedział, że wszystko w porządku. Wszyscy przed nim też tak mówili. A do lekarza chodziliśmy regularnie, co miesiąc. Mama uwielbiała te wizyty. Mówi, że były tylko nasze. Rodzinka w domu, a my do Pana Profesora na Madalińskiego. A przy tym okazja na spacer i dobrą sałatkę w parku przy Odyńca. Kawałek dnia tylko dla nas.

W sali, gdzie się rodziłem, było strasznie dużo ludzi. Mama nie wie dlaczego. Tata też nie. Żartują, że może chcieli zobaczyć, jak się rodzi piąty Halski. Halski to ja. Tak mam na nazwisko. W tym szpitalu położne znały Mamę z widzenia, tyle razy tam już była. Tym razem zapowiadała się szybka akcja. Przyjechaliśmy do szpitala właściwie gotowi, Mama mówi, że z dziesięcioma centymetrami. Kto się na tym zna, ten wie, o co chodzi. Ja wiem tyle, że byłem już w blokach startowych. Jak na wyścigu. To jedziemy na górę i rodzimy. Tata był podobno spokojny i uśmiechnięty jak zawsze. Niektórych to denerwuje, że on zawsze taki spokojny i zadowolony. Potem, kiedy już chorowałem, niektórzy lekarze pukali się w głowę. Myśleli, że nie przejmuje się moją chorobą, a on się bardzo przejmował, tylko wierzył, że będzie dobrze. I to się nam – całej reszcie – udzielało. Wjechaliśmy na salę, a tu koniec akcji. To znaczy rozmyśliłem się chyba na chwilę. Proponowali jakąś o-ksy-to-cy-nę. Ale jak ja to usłyszałem, zacząłem się pchać na świat i potem już naprawdę szybko nam poszło. Urodziłem się zdrowiusieńki. Tak mówili.

Pierwszy miesiąc był książkowy. Tak mówi Mama. Tak się podobno mówi, kiedy nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Dziecko ładnie je, śpi oraz rośnie. Ładnie jadłem, spałem oraz rosłem, więc wszyscy byli szczęśliwi. Jurek rozwija się książkowo. I taki jest śliczny – mówili. Siostra Taty, Ciocia Marysia, przyleciała ze Stanów, żeby mnie zobaczyć, i jak już zobaczyła, to od razu wpadła w zachwyt. Może dlatego, że mieliśmy jakąś uroczystość i byłem bardzo, ale to bardzo elegancko ubrany. Miałem miesiąc, a już nosiłem białą koszulę i muszkę. Ciocia Marysia mówiła wtedy, że mam takie wielkie niebieskie oczy. Okrągłe i śliczne. Jak ona. Zresztą podobno Mama zadzwoniła do niej zaraz, jak się urodziłem, i powiedziała: „Urodziłam ci syna”. To dlatego, że Ciocia po urodzeniu wyglądała tak samo jak ja. Ma nawet takie zdjęcie.

Życie w naszym domu miało już swój rytm. I ja go nie zburzyłem. Byłem książkowy, więc grzecznie dołączyłem do rodziny. I było super. Dziewczyny i Karol bardzo się cieszyli, że jestem już z nimi. Tata mówi, że przyjęli mnie tak naturalnie. Kiedy urodziła się Zuzia, to dla Madzi była wielka radość, bo była sama, a teraz miała już siostrę. Karol i Tunia to już normalnie, bez rewolucji. Tak samo ja. Potem podobno był tylko kłopot, bo jak się po mnie urodziły bliźniaki, to nie bardzo wiedziałem, o co chodzi, myślałem, że to lale jakieś. Jak przyjechały ze szpitala, to się ucieszyłem. Wróciła też Mama. Ale pod wieczór nie mogłem zrozumieć, dlaczego one nie wracają tam, skąd przyszły. I płakałem. Jak nie ja, bo przecież raczej się śmieję, niż płaczę. Potrzebowałem chyba czasu, bo za kilka dni było już lepiej. I chciałem się Maurycym i Marią Dorą opiekować. I tak zostało. Oni mają już ponad rok i czasami też opiekują się mną.

Miałem prawie cztery tygodnie, kiedy zachorowałem na zapalenie oskrzeli. Przy czwórce rodzeństwa o wirusa nietrudno. Wcześniej jeszcze moja najstarsza siostra Madzia miała urodziny. Był 18 stycznia. Przyszło dużo gości. Cała klasa do Madzi przyszła. Wesoło się zrobiło. I Madzia była taka szczęśliwa. Mama mówi, że nikomu wtedy nie przyszło do głowy, żeby odwoływać urodziny, bo Jurek jest mały. Zaprzyjaźniona lekarka, która przyszła po swoją córkę, powiedziała Mamie, że byłem za mały, żeby taki ruch robić w domu. Pod koniec stycznia miałem pierwszą infekcję. Może powinienem był wtedy trafić do szpitala, tam dostawać antybiotyk i szybko zdrowieć? Ale znajomy pediatra, który leczył jeszcze Tatę, powiedział wtedy, że mogę antybiotyk dostawać w domu. I tak było. W domu zdrowiałem. Potem, jak się już okazało, że jestem bardzo chory, Mama sobie wyrzucała, że gdybym wcześniej z tym zapaleniem oskrzeli trafił do szpitala, to może by się na mojej chorobie wcześniej poznali, znaleźliby co trzeba i wcześniej by mnie zaczęli leczyć, a tak jeszcze chwilę to trwało. Podobno człowiek tak ma, że zawsze się zastanawia: a dlaczego ja, a dlaczego teraz, a może gdybym wtedy pojechała do szpitala, a może, a może, a może... Ja się nie zastanawiałem, bo jeszcze nie umiałem. Ale przecież skoro miałem zapalenie oskrzeli, to pewnie głowy nikt by mi i tak nie prześwietlał, raczej płuca. Bo oskrzela to chyba nie są w głowie, tylko gdzieś niżej. Tak myślę. Choć nigdy nie wiadomo na pewno, co by było i jak. I tak mijały nam dni i tygodnie. Było zimno. Padał śnieg.

Chorowałem trochę, Tunia miała zapalenie oskrzeli. I gdyby Mama się ze mną położyła w szpitalu, to Tunia by Mamy nie miała, a też przecież była malutka. Nie mogłem myśleć tylko o sobie. I z powodu tych chorób nie mogłem być zaszczepiony. Skończyło się tak, że pierwszą wizytę w przychodni miałem dopiero w dziesiątym tygodniu życia. I wtedy ta Pani Doktor Pediatra powiedziała, że na nic mnie nie zaszczepi, bo mam za duże ciemię. Ciemię to bardzo miękkie miejsce na głowie. Dotykać go za mocno nie wolno. Bo pod spodem jest mózg.

Kości się jeszcze tam nie zrosły, więc trzeba uważać. Kazała zrobić USG głowy. Takie badanie, dzięki któremu widać, co się dzieje w środku. W sensie pod ciemieniem. Dała nam skierowanie. Nikt się specjalnie tym nie przejmował. Mama też nie. Bo wszyscy znajomi lekarze mówili, żeby się nie przejmować. Że każde dziecko rozwija się w swoim tempie. Że z badaniami spieszyć się nie trzeba. Że może ja za mało piję i dlatego to ciemię jest takie większe, bardziej napięte. Jedna koleżanka Mamy mówiła, że wszystkie jej dzieci są kierowane na USG, bo mają duże głowy, i zawsze jest dobrze, więc u mnie też na pewno tak będzie. Mama pamięta, jak jeden znajomy lekarz mówił nawet, że studenci medycyny mogliby się na mnie uczyć, bo takie duże to ciemię i takie kształtne. Poza tym nic się nie działo. Miałem się dobrze.

Darowane dwa i pół miesiąca
Fragment książki:

Brygida Grysiak

Kochają mnie do szaleństwa
Prawdziwa historia Jureczka

ISBN: 978-83-240-4049-0
wyd.: Wydawnictwo Znak 2015

Poszliśmy na kolejną wizytę, jeszcze bez USG, bo ze skierowaniem się czeka, a Pani Doktor znowu, że to ciemię za duże i że trzeba zbadać. Mama zaczęła się trochę martwić, bo w tym samym czasie moja głowa zaczęła rosnąć. Mówi, że miałem taką niebieską czapeczkę po Karolu. Ubrała mnie w nią na spacer. Za dwa dni chciała ubrać znowu, a głowa już się nie mieści. Miałem prawie dwa miesiące. Leżałem na kanapie ubrany w kombinezon, a czapka nie chciała wejść na głowę. Mama powiedziała wtedy: „Ojejku, jak ten Jurek szybko nam rośnie”. Potem Tata pojechał z Madzią, Zuzią i Karolem na narty, a my z Mamą i Tunią zostaliśmy w domu. Tunia miała półtora roku. I wtedy Mama zaczęła mi się jeszcze uważniej przyglądać. Podobno nie patrzyłem na nią wcale ani się nie uśmiechałem. Może już wtedy nie miałem powodu. Może coś mnie bolało. Tylko nie płakałem. Mama zaczęła myśleć, że inne dzieci w moim wieku są jakieś bardziej kontaktowe, choć zwykle tak nie myśli, bo uważa, że dzieci nie wolno porównywać. Każde jest wyjątkowe. Jedne umieją rzeczy, których inne jeszcze nie potrafią. Ale te inne być może mają zalety, których te jedne nie mają. Każdy jest jakiś. Wyjątkowy. Ja też byłem. Też jestem. A potem moja głowa zrobiła się już naprawdę ciężka i nie mogłem jej udźwignąć. Ale nawet wtedy różni lekarze mówili, żeby nie panikować, bo każdy w swoim własnym tempie się rozwija. Każdy inaczej. Nie przyspieszaliśmy więc tego USG, tylko cierpliwie czekaliśmy. Termin mieliśmy na poniedziałek 15 marca. 11 marca pojechałem z Mamą na rekolekcje do Dworku. Mama miała dla mnie dużo czasu i jak tak na mnie patrzyła, to mówi, że widziała coraz wyraźniej, że ze mną nie jest dobrze. I zaczęła bać się tego USG, co miało być po powrocie.

Dwa miesiące wcześniej, 16 stycznia 2011, miałem chrzest. Moim tatą chrzestnym został zaprzyjaźniony chirurg ortopeda, Wujek Michał. Ortopeda to taki lekarz, co się kośćmi i stawami zajmuje. I ogólnie tym wszystkim, co się wiąże z tym, że człowiek chodzi. Mamą chrzestną została Ciocia Dorota. Syn Cioci Doroty – Antek – umarł na raka. Nikt nie umie wytłumaczyć, dlaczego akurat ona została moją mamą chrzestną. Mogła być mamą chrzestną każdej z moich sióstr albo Karola. A rodzice wymyślili ją właśnie dla mnie. Tata mówi, że w życiu nie ma przypadków. I opowiada, jak przy chrzcie ksiądz powiedział, żeby nie bać się mnie całkowicie ofiarować Panu Bogu. Wtedy Tata w ogóle nie zwrócił na to uwagi. Tyle słów było. Tyle się działo. Ale potem, kiedy już byłem w hospicjum, właśnie to zdanie przypomniał Tacie Wujek Michał.

Mama mówi, że te dwa i pół miesiąca zostały nam darowane. Taki spokój. I tyle szczęścia.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama