Recenzja: Henryk Krzeczkowski, PROSTE PRAWDY. SZKICE WYBRANE. O HENRYKU KRZECZKOWSKIM, Wydawnictwo Ararat, Warszawa 1996
Twórczość jednego z duchowych ojców polskiej prawicy Henryka Krzeczkowskiego, nazywanego "polskim Disraelim", "jednym z intelektualnych filarów opozycji", "intelektualistą europejskiego formatu", jest dziś znana chyba tylko najwytrwalszym badaczom ostatniego półwiecza. Wzniosłe komplementy pod adresem zmarłego w 1986 roku eseisty i tłumacza pojawiają się na stronach Festschriftu, jednak na co dzień jego myśl spoczywa na półce z zasłużonymi starociami. Dzieło Krzeczkowskiego nie jest bowiem łatwe do przyswojenia; nie dlatego, iżby pisał hermetycznie, wręcz przeciwnie - był mistrzem stylu, ale jego myśli były rzucane niejako na marginesie recenzji czy felietonów. Mit Krzeczkowskiego w kręgach młodych "konserwatystów warszawskich" z "Frondy" czy "Debaty" świadczy, że ziarno rzucone ukradkiem przyniosło owoc, ale z recenzją i felietonem trudno wieść pryncypialny spór i Krzeczkowski pozostał raczej elementem, jak pisze Marcin Król "tradycji kultury ustnej" (s. 418) opozycyjnej Warszawy lat 70. i 80. Bogaty wybór z kilkuset artykułów, recenzji i esejów, jakie zostawił po sobie Krzeczkowski, poszerzony o wspomnienia o autorze pióra m.in. Pawła Hertza, Stefana Kisielewskiego, Aleksandra Halla, Marka Jurka i Tomasza Wołka, może przywrócić twórcę Po namyśle polskiemu życiu intelektualnemu.
Krzeczkowski nie był autorem oryginalnym, jeśli rozumieć przez to chęć zaskoczenia czytelnika umysłową nowalijką. "Wszystkie nowe myśli już dawno zostały wymyślone", pisał, jednak "największy banał wzbogacony moim doświadczeniem i znajomością doświadczeń innych ludzi jest ciekawszy od najnowszego pomysłu" (s. 62). Doświadczenie było dla Krzeczkowskiego centralną kategorią poznania, ale podobnie jak dla Oakeshotta nie było to doświadczenie empirycysty, a raczej proces, dzięki któremu to, co już wiemy - banały, których nauczono nas w szkole - widzimy w nowym świetle. Polskie doświadczenie Krzeczkowskiego sprawiło, że jego pisanie nie było wprawką z konserwatywnej dogmatyki, ale żywą myślą polityczną, pozwalającą zrozumieć i przyswoić prawdy Burkea, Krasińskiego, de Maistrea Polsce lat 70. i 80.
Zasadniczym doświadczeniem, wokół którego skupia się cała twórczość autora Polskich zmartwień, jest doświadczenie troski o przetrwanie narodu, ta "obsesja" polskiej literatury. Nie da się przed nią uciec, sam język jest spontanicznym nosicielem mitu narodowego, jest nie tylko formą, ale i treścią specyficznie rozumianego świata, pełnego stereotypów i przesądów, które tworzą naszą tożsamość. Próba ucieczki od niego była w naszej przeszłości poszukiwaniem racjonalistycznej czy słowianofilskiej utopii, w której procesy dziejowe kończą historię Polski raz na zawsze, tworząc jedną niepodzielną Słowiańszczyznę, siedemnastą republikę sowiecką, czy - dziś Krzeczkowski dodałby pewnie - region federalnej Europy. Istotą tożsamości narodu jest bowiem jego misja dziejowa. Na sceptyczne uśmieszki, jakie dziś musi budzić to pojęcie, Krzeczkowski odpowiada, że nie może być ono pojmowane w kategoriach empirycznej prawdy, której można dowieść rozumowo; to raczej prawda o charakterze egzystencjalnym, której dowodzi się życiową postawą, a tej Polakom od XVII wieku nie sposób odmówić.
Nie przez przypadek Krzeczkowski za swój najistotniejszy tekst uznawał Religijność Krasińskiego, referat przedstawiony na seminarium zorganizowanym w 1974 roku pod patronatem kardynała Wojtyły. Krasiński (a za nim Krzeczkowski) wpisuje historię człowieka w historię świętą: Boże zamysły wobec ludzkości są realizowane przy pomocy narodów, z których każdy otrzymał własne powołanie. Naród jest tą więzią, "która umożliwia człowiekowi realizację jego celów nadprzyrodzonych" (choć człowiek wystrzegać się powinien absolutyzowania narodu "jako celu ostatecznego dziejów człowieka indywidualnego i społecznego", s. 18). Historia zatem jest odkrywaniem przez człowieka jego miejsca i sensu w planie Stworzenia. Decydujące znaczenie ma ciągłość przekazu, umiejętność rozliczenia się z własną przeszłością bez zrywania z nią. Jako przykład podaje tu Krzeczkowski odrodzenie polskiej myśli politycznej po regresie, który nastąpił po powstaniu styczniowym. Zarówno Dmowski, jak i Piłsudski rozumieli, że naród od czasu rozbiorów uległ nieodwracalnym przeobrażeniom, które wymagają nowych form, nie naruszających jednak materii narodowej, i dzięki temu wspólnym wysiłkiem stworzyli nowoczesnego Polaka. Pytanie, jak powtórzyć ten sukces w czasach PRL-u, powraca w kolejnych artykułach, najczęściej jednak bez odpowiedzi, za to z postulatem odrodzenia polskiej myśli politycznej.
Ponieważ wolna wola pozwala nam odrzucić otrzymane powołanie, historia jest też zapisem konsekwencji złych wyborów. Właśnie dlatego u Krasińskiego Szatan chce odebrać człowiekowi świadomość historii jako misji i oferuje w zamian historię jako samospełnienie zaślepionego pychą rozumu. Naród wyzbywa się wtedy swej wolności wyboru i oddaje się we władanie - racjonalnej jakoby - konieczności. Gdy królują procesy, nie ma już przykrych wspomnień, nie ma pamięci, nie ma tożsamości. Krzeczkowski, prezentując "staroświecką powieść" Angusa Wilsona Późne wstawanie, przedstawiającą obraz degrengolady wywołanej postawą ahistoryczną, pisze: "W czasach przemian, kiedy obumierają stare pojęcia, a nowe jeszcze nie powstały (...) jedynym ratunkiem przed wykolejeniem jest trzeźwa ocena własnej postawy w relacji historycznej. Kiedy wszystko się chwieje, tylko historia pozostaje niezachwiana. Oczywiście, zwracając się ku niej po oparcie, dokonujemy wyboru jej rozumienia, ale każdy taki wybór jest lepszy od złudzenia, że się istnieje poza czasem lub też że czas na nowo od nas będzie się liczyć" (s. 156-157).
Pycha rozumu wyzwolonego z więzów transcendentnego powołania ma też swoje odbicie na płaszczyźnie moralnych wyborów jednostki. Ludzki rozum przekonany o swojej sile staje się twórcą kryteriów moralnych, czego konsekwencją jest ich całkowita relatywizacja. Krzeczkowski nie wierzy w oświeceniowy projekt racjonalnej moralności autonomicznej jednostki i wskazuje na jego konsekwencje, z których najbardziej jaskrawą jest kolaboracja intelektualistów z reżimami totalitarnymi. Ponieważ zadbały one o swe "naukowe" uzasadnienie, intelektualiści mogli żywić przekonanie, że nie zdradzają rozumu, a tylko występują przeciw nieracjonalnej rzeczywistości.
Zmieniło się samo rozumienie powołania intelektualisty. Zawsze był on tym, który dzięki pewnemu dystansowi do życia politycznego, jaki dawała mu jego zawodowa niezależność i wiedza, potrafił widzieć rzeczywistość w perspektywie historycznej. Był z jednej strony strażnikiem pamięci zbiorowej, chroniącym ją przed uroszczeniami polityków, z drugiej zaś rzecznikiem społeczeństwa jako całości przeciw różnym grupom interesu. Jest w Krzeczkowskiego wizji intelektualisty coś z nostalgii, z jaką jego ulubiony powieściopisarz Evelyn Waugh opisuje angielskie elity początku naszego wieku: przywilej ekonomicznej niezależności i społecznego prestiżu, ale w zamian - służba wspólnocie, "ciężki obowiązek chronienia i przekazywania wartości stanowiących o sensie ludzkiego istnienia na ziemi".1 Całkiem inaczej jest z dwudziestowiecznym intelektualistą. Wciąż ma on dobre samopoczucie rzecznika ogółu, z którym jednak nie łączy go już nic, tudzież mentora polityków, który zatracił jednak swą niezależność. Wierząc tylko we własne kryteria, ma własne interesy do zrealizowania na politycznym rynku i najczęściej zaprzedaje się politykom, którzy szybko zorientowali się, jak łatwym do zdobycia, a użytecznym w opanowaniu społeczeństwa narzędziem jest zaangażowany intelektualista.
Krzeczkowski nie szczędzi słów krytyki polskim intelektualistom czasu komunistycznej próby. Z głęboko zakorzenionej w liberalnym i racjonalistycznym myśleniu pogardy dla historii i tradycji, pychy i żądzy władzy wyrastały bezpłodne kompromisy i jawne apostazje nie tylko w stosunku do powołania intelektualisty, ale przede wszystkim narodu czy wreszcie elementarnego zdrowego rozsądku. W swym zaślepieniu intelektualiści nie chcieli uznać faktu oczywistego dla większości Polaków, iż grzechem pierworodnym systemu była jego duchowa obcość, narzucony charakter, sprzeczność z celami narodu. Zamiast tego remedium na stalinizm miała być rewizjonistyczna utopia, a efektem było haniebne milczenie w Grudniu 1970 roku.
Mimo iż Krzeczkowski potrafił, jak widać, wybuchać oburzeniem, w jego konserwatyzmie nie było nic z ideologicznego zaślepienia. Nie wystrzegał się słowa ideologia, twierdząc, że życie publiczne musi kierować się "pierwiastkiem idealnym", ale jego zachowawczość była raczej dyspozycją, skłonnością, by użyć określenia Oakeshotta, do poszanowania tego porządku, który istnieje. Była ona reakcją na rzeczywistość, która obrażała poczucie ładu, usilną próbą wskazania na ład, który jednak istnieje, nawet jeżeli go nie zauważamy na powierzchni zdarzeń. Stąd przypominanie o powołaniu narodu, które prowadziło i prowadzi go przez dzieje, stąd wielkie przywiązanie do Kościoła, jedynego strażnika tego powołania w czasach PRL-u, stąd wreszcie "staroświecki" pogląd o służebnej roli literatury. Cała twórczość Krzeczkowskiego pragnie jakby zaprzeczyć zdaniu Oakeshotta, że w rzeczywistości nie proponującej zbyt wielu elementów, do których można być przywiązanym i darzyć je szacunkiem, konserwatywna skłonność jest słaba bądź wręcz nie może istnieć.2
Jacek Bartyzel napisał, że Krzeczkowski mógł być polskim Disraelim, gdyby za jego życia była możliwa prawdziwa polityka polska (s. 428). Myślę, że jest zupełnie inaczej. Jeśli za jeden biegun postawy konserwatywnej uznać Disraeliego - pisarza, filozofa i polityka w jednej osobie, to na drugim biegunie można by umieścić konserwatywnego intelektualistę takiego jak Oakeshott; i jeśli takie żywoty paralelne mają jakiś sens, to Krzeczkowski był polskim Oakeshottem. Zawsze ubolewał nad tym, że polska myśli polityczna istnieje na marginesie polityki, że nie stać jej na perspektywę przekraczającą bieżącą chwilę, że z pomieszania porządku teoretycznego z praktycznym nic dobrego nie wynika. Dla siebie widział miejsce po stronie teorii, ale takiej, która szanuje rzeczywistość i od której polityka mogłaby się czegoś nauczyć - takie jest bowiem powołanie intelektualisty.
ARTUR WOŁEK, politolog, doktorant w Szkole Nauk Społecznych IFiS PAN, publikował w "Tygodniku Powszechnym", "Universitasie" i "Znaku".
Przypisy: