Pojęcie hierarchii wartości zagościło na dobre we współczesnej etyce głównie za sprawą Maxa Schelera. Wartości to jednak nie tylko pewien system etyczny, ale ścieżka wiodąca ku Bogu, gdy z poziomu deklaracji światopoglądowej zejdą na poziom naszego serca.
Nauka o wartościach czyli aksjologia przekracza granice filozofii moralnej. Jej użyteczność dostrzegają także inne nauki humanistyczne, takie jak pedagogika czy psychologia, każda na swój sposób – interpretując wskazania etyczne jako postulaty wychowawcze czy przekładając je na język ludzkich potrzeb. Nic więc dziwnego, że aksjologia znajduje także wspólny język z teologią pastoralną czy teologią duchowości.
Niemiecki filozof-fenomenolog Max Scheler (1874-1928) uznawał, że wartości nie są tylko rodzajem subiektywnego odczucia czy tworem ludzkiego umysłu, ale są czymś obiektywnym – bytem idealnym istniejącym poza czasem i przestrzenią. Same w sobie są niezmienne, jednak ludzie mogą je odczytywać w bardziej lub mniej trafny sposób. Zarysowana przez niego hierarchia wartości składała się z czterech poziomów:
1. Najwyższe są wartości religijne (świętość).
2. Drugi poziom to wartości duchowe, do których zaliczał sferę estetyczną (piękno-brzydota), porządku prawnego (słuszność-niesłuszność) oraz poznawcze (prawda-fałsz).
3. Trzeci poziom to wartości witalne lub inaczej utylitarne, obejmujące to, co jest konieczne do życia lub użyteczne w życiu.
4. Najniższy poziom to wartości hedonistyczne, czyli przyjemność.
Nie jest to jedyne możliwe ujęcie hierarchii wartości. Co więcej, można dostrzec, że prezentując taką „drabinkę” wartości Scheler niejako przewartościował klasyczną, arystotelesowską etykę, w której przyjemność nie była postrzegana jako wartość sama w sobie, a raczej jako coś, co towarzyszy wypełnianiu dobra. Gdy postępujemy dobrze, odczuwamy przyjemność czy też satysfakcję z tego co robimy – i to odczucie jest niejako potwierdzeniem słuszności naszego postępowania. Co więcej, przyjemność/satysfakcja może być różnego rodzaju: inna jest przyjemność towarzysząca zaspokajaniu potrzeb biologicznych, inna jest ta wypływająca z realizacji potrzeb społecznych czy duchowych, jeszcze inna, znacznie głębsza – biorąca się z obcowania z rzeczywistością nadprzyrodzoną.
Schelerowską hierarchię wartości można by więc zmodyfikować, tak aby obejmowała trzy poziomy: biologiczny (odnoszący się do ciała), psychologiczno-społeczny (dusza) oraz duchowo-religijny (duch). Wtedy niejako synchronizuje się ona z chrześcijańską antropologią, którą odnajdujemy m.in. u św. Pawła. W takim ujęciu wartości hedonistyczne nie tyle „wypadają” z drabiny, co przestają być wartościami samoistnymi, jakimś odrębnym poziomem. Nie oznacza to negacji tych wartości, ale ich właściwe ustawienie jako współtowarzyszy wartości na odpowiednich poziomach, zgodnie z klasyczną etyką.
Zastanawiając się nad hierarchią wartości nie można jednak potraktować jej jako pewnego intelektualnego ćwiczenia czy czysto teoretycznego ujęcia etyki. Niewielki byłby z tego pożytek. Zasadniczym celem etyki nie jest stworzenie pięknego i spójnego systemu, ale przede wszystkim – dobre życie. Dobre – to znaczy takie, które z jednej strony zgodne jest z pewnymi zasadami (ujęcie deontonomiczne), a z drugiej – przynosi szczęście, satysfakcję, spełnienie (ujęcie eudajmonistyczne). W centrum etyki stoi zawsze osoba, a nie jakiś zestaw reguł (ujęcie personalistyczne).
Błędem, który, jak można powiedzieć bez żadnej przesady, popełnia większość z nas, jest rozdzielenie zasad moralnych (postrzeganych jako pewien ideał, bardzo trudny lub wręcz niemożliwy do zrealizowania) od własnego życia, wraz z jego codziennymi potrzebami. Odczuwając napięcie między tym ideałem a codziennością skłonni jesteśmy wpadać w swoistą dychotomię, czy wręcz hipokryzję: z jednej strony uznajemy pewne zasady za słuszne, głosimy pewne ideały, z drugiej jednak – nasze życie nie potwierdza naszych deklaracji. Już św. Paweł dostrzegł to napięcie, pisząc w Liście do Rzymian: „Jestem bowiem świadom, że we mnie, to jest w moim ciele, nie mieszka dobro, bo łatwo przychodzi mi chcieć tego, co dobre, ale wykonać – nie. Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię właśnie zło, którego nie chcę” (Rz 7,18-19).
Ten rozziew między deklarowanymi wartościami a głębokimi motywacjami (i wynikającym z nich faktycznym postępowaniem) potwierdzają też badania socjologiczne i psychologiczne. Warto przytoczyć tu zwłaszcza badania Luigiego Marii Rulli SJ, zebrane w jego obszernych publikacjach „Psychologia głębi i powołanie (1971) i „Antropologia powołania chrześcijańskiego” (1985), który wykazał, że w przeważającej większości przypadków chrześcijańska formacja prowadzi do zbudowania właściwego systemu wartościowania (tzw. „pierwszy wymiar”), ale niestety nie przynosi rzeczywistego wzrostu duchowo-psychicznego (tzw. „drugi wymiar”). Problemem jest przede wszystkim nieświadomość własnych potrzeb i motywacji, w oparciu o które podejmujemy życiowe decyzje. A problem ten nie jest banalny – występował u 60 do 80 procent duchownych badanych przez włoskiego jezuitę.
Pozorna spójność między teoretycznymi modelami ludzkich potrzeb a deklarowaną hierarchią wartości rozbija się więc o naszą własną nieświadomość tego, co naprawdę dzieje się w naszym wnętrzu. Nieuświadomione potrzeby, pragnienia i motywacje stają się przeszkodą na drodze realizacji tego, co uznajemy intelektualnie za dobre i właściwe. Czy istnieje jakieś rozwiązanie tej patowej sytuacji? Św. Paweł uważa, że tak, podając jednak formułę tak skrótową, że dla wielu wręcz trudną do odszyfrowania: „Któż mnie wyzwoli z ciała, co wiedzie ku tej śmierci? Dzięki niech będą Bogu przez Jezusa Chrystusa, Pana naszego” (Rz 7,24-25). Jest tu oczywisty skrót myślowy – ale klucz do jego zrozumienia znajdujemy nieco dalej w Liście do Rzymian, w słowach: „proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu miłą, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej. Nie bierzcie więc wzoru z tego świata, lecz przemieniajcie się przez odnawianie umysłu, abyście umieli rozpoznać, jaka jest wola Boża: co jest dobre, co Bogu miłe i co doskonałe” (Rz 12,1-2).
Od kilku dni w internecie krąży dowcip o trzech wybitnych dwudziestowiecznych teologach, którzy dostali się do nieba i musieli zdać u św. Pawła egzamin z teologii. Pierwszy z nich - Rahner – wychodzi po godzinie zlany potem i mówi: „ale było ciężko, ledwo się wybroniłem”. Drugi – Hans Urs von Balthasar – też wychodzi ledwo żywy z egzaminu i mówi: „już myślałem, że obleję, ale w końcu udało mi się wziąć Pawła na miłosierdzie Boże”. Wchodzi Ratzinger. Po trzech godzinach wychodzi św. Paweł i słabym głosem oznajmia: „to jednak będę musiał sporo poprawić w tym moim Liście do Rzymian”.
A jednak Paweł nic nie musi poprawiać. To, co napisał, jest prawdą, która dotyczy i życia pierwszego pokolenia chrześcijan, i nas – uczniów Chrystusa z XXI wieku. Kluczem do wyzwolenia od tego chiazmu, rozziewu między „ciałem” a „duchem”, między wartościami deklarowanymi a naszym codziennym życiem, jest rozpoznanie, jaka jest wola Boża i co jest dobre. Innymi słowy – praktyka rozeznawania duchowego. Na jej temat napisano wiele książek, a najbardziej bodaj przystępna jest wydana przed kilku laty publikacja Timothy’ego Gallaghera OMV „Rozeznawanie woli Bożej. Św. Ignacy uczy, jak podejmować lepsze decyzje”. Rozeznawanie duchowe to niejako uzgadnianie świata własnego wnętrza, wraz z jego emocjonalnymi fluktuacjami, nieuświadomionymi pragnieniami i motywacjami z obiektywną wolą Bożą dla naszego życia.
Tym, co wielu odstręcza od tej praktyki, jest jej pozorny trud oraz nieumiejętność przyglądania się z pewnego dystansu swoim własnym odczuciom. Ale na tym właśnie polega „rozumna służba Boża”, aby nie żyć pod dyktando nieuświadomionych pragnień (a często także i zranień), ale aby uzyskać wewnętrzną wolność. To jest bowiem prawdziwa droga do szczęścia. Bóg naprawdę nie chce nas zniewolić, pozbawić tego, co dobre i potrzebne. Wręcz przeciwnie – „gdzie jest Duch Pański - tam wolność” (2Kor 3,17). Wolność ta nie ma służyć usprawiedliwianiu zła (por. 1P 2,16), nie jest to bowiem zwykła swoboda („robię to, na co mam ochotę”), ale wyższa, rozumna wolność („robię to, co rozpoznaję jako dobre”).
Przekładając to na konkretne przykłady: być może w danej chwili mam ochotę objeść się słodyczami, ale wiem, że to nie jest dla mnie dobre – w najlepszym przypadku grozi niestrawnością, próchnicą i bólem brzucha, w najgorszym, gdy będzie się to powtarzać – poważnymi chorobami metabolicznymi, takimi jak cukrzyca i przewlekłe stany zapalne. A może mam ochotę wcisnąć mocno gaz w moim samochodzie, nie dbając o przepisy ruchu drogowego. Chwilowy przypływ adrenaliny to być może przyjemne odczucie, jednak rozum mówi mi (a w każdym razie: powinien), że ceną za tę chwilę przyjemności może być wypadek, trwałe kalectwo, straty finansowe, a nawet śmierć. Pytam więc Boga i samego siebie: czy warto? A jeśli zapomnę zadać to pytanie, mogę skończyć jak trzech nastolatków z Lublina, którzy tuż przed 6 stycznia pędzili swoim Audi przez środek miasta z prędkością ponad