O współczesnym Szanghaju i jego kulturze
Szanghaj. Widok z Bundu na Pudong, dzielnicę nowoczesnych biurowców. foto: Romek Koszowski
Droga z Xi'anu do Szanghaju. Dobrze ponad tysiąc kilometrów, w Chinach nic nadzwyczajnego. To droga, która łączy dwa, zupełnie nieprzystające do siebie światy. Prawie niemożliwe, że istnieją w jednym czasie.
Szeroka autostrada w kierunku Luoyang — w Państwie Środka podróżuje się szybko i wygodnie. Co roku powstaje tu około tysiąca kilometrów autostrad. Ostatnie spojrzenie na prowincję Shaanxi. Docieramy do Henanu, prowincji, której nazwę tłumaczy się „na południe od Żółtej Rzeki”, bo jej granicę wyznacza właśnie Huang He. Na powierzchni równej połowie Polski mieszka tu blisko sto milionów ludzi. Znaleźliśmy się w kolebce chińskiej cywilizacji z dawną stolicą — Luoyang, jednym z najstarszych miast w Chinach. Znaleźliśmy się też w miejscu, które galopujące w rozwoju ekonomicznym wybrzeże kraju pozostawiło daleko za sobą. Chociaż w dużej części tamten sukces zbudowany został rękami rolników z Henanu i Syczuanu — prowincji, którą ostatnio nawiedziło straszne w skutkach trzęsienie ziemi.
Ziemia ma kolor ochry. To właśnie jej wody Huang He zawdzięczają swoją żółtą barwę. Mijamy zbocza pocięte tarasami, które układają się w wąskie paski pól. Na ich obrzeżach stoją kapliczki pomalowane na biało, przy każdej usypany niewielki kopiec. Tak wyglądają wiejskie cmentarze, groby zmarłych są tam, gdzie przez całe życie mieszkali i pracowali. Wiatr sypie w oczy lessowym pyłem. Przedpołudniowe słońce ogrzewa świeżo zaoraną ziemię. Woły ciągnące pługi, najprostsze narzędzia. Nie zobaczymy tu żadnych większych maszyn, żadnej specjalizacji... Postęp zatrzymał się w pół drogi do bogatego wybrzeża kraju.
Właśnie stąd, z Henanu i jemu podobnych regionów Chin, ruszyła wielka fala migracji. Przypuszcza się, że około 150 mln mieszkańców wsi wyjechało szukać zarobku w miastach. Tania siła robocza, której efekty pracy Made in China kupuje cały świat. Bywa, że swoje rodziny na wsi odwiedzają tylko na przełomie stycznia i lutego, kiedy obchodzony jest Nowy Rok. Chiny w ciągu ostatnich lat stały się najbardziej dynamicznie rozwijającym się regionem. Wysokość PKB stawia je na czwartym miejscu na świecie. W tło tego sukcesu wpisują się gdzieś migranci ze wsi, w miastach obywatele drugiej kategorii, bez zameldowania. Nawet małżeństwo w mieście gwarantuje im meldunek dopiero po 15 latach.
Dla mieszkańców rolniczych prowincji wyjazd do miasta oznacza poprawę sytuacji materialnej. Dochody są tu trzykrotnie większe niż na wsi. Przeciętny zarobek to 1500—2000 juanów, w stolicy 3000—4000, w Szanghaju zdecydowanie więcej. Nawet jeśli bogacą się również najbiedniejsi, to dysproporcja między nimi a najbogatszymi mieszkańcami kraju stale się powiększa.
— Tak wyglądają Chiny? — pytają ludzie z Zachodu, patrząc na Szanghaj. Nasz kraj bardzo szybko rozwija się ekonomicznie, ale nie wszyscy mogą z tego korzystać. Kontrasty są bardzo duże. Dziś problem Chin to ludzie na wsiach, gdzie nie dociera ani dobrobyt, ani edukacja. Jestem szczęśliwy, że mieszkam tutaj, bo to bogata część kraju — mówi Wang. Pijemy kawę na nabrzeżu przy Wielkim Kanale. Cappuccino, caffè latte, espresso, wszystkie w tej samej cenie i wszystkie o tym samym smaku. W Chinach trudno trafić na dobrą kawę.
Wang ma 38 lat, mieszka w średniej wielkości mieście, oddalonym od wybrzeża o sto kilometrów. Tak właśnie może się nazywać, bo to najpopularniejsze nazwisko. Nosi je ponad 90 milionów Chińczyków. Naprawdę nie poda własnego ani nawet miejscowości, z której pochodzi. Za to powie wprost: — Pod względem ekonomicznym mamy kapitalizm, lecz politycznie to ciągle komunizm. Demokracja rośnie, ale bardzo powoli. Jednak coś się zmienia, przecież dawniej w ogóle nie rozmawialibyśmy. Na 60 procent miałbym problemy. Dziś też wolę być ostrożny, nawet jeżeli ryzyko to tylko 1 procent. Wierzę, że zachodnia idea demokracji przyjdzie do Chin — mówi i dodaje, że wielu młodych myśli podobnie. — Ale kiedy? — Nie wiem, może za 10, za 50 lat, a może dopiero za 100. To są Chiny — stwierdza, jakby to wyjaśniało wszystko.
W strefie ekonomicznej na wschodzie kraju umiejscowionych jest najwięcej inwestycji zagranicznych. Chiny to ogromny rynek, więc — niezależnie od tego, że często kontakty biznesowe są niełatwe dla Europejczyków — każdy chce tu inwestować. Chris Ruther pracuje w szwajcarsko-chińskiej spółce, która ma swoje przedstawicielstwo w prowincji Shandong na wybrzeżu. Dwa razy do roku, na wiosnę i jesień, przyjeżdża na dłuższy czas do Chin. — Wielu ostrzegało mnie przed tą współpracą. I rzeczywiście spotkałem się tu z zupełnie inną mentalnością, ale przekonałem się też, że Chińczycy są bardzo dobrymi pracownikami. Sumiennymi, pracowitymi, nie miałem dotąd złych doświadczeń.
Wjazd do Szanghaju oznacza od razu włączenie się w uliczne korki. Nie ma dobrej pory na poruszanie się po tym mieście. Dostajemy się na wielopoziomowe skrzyżowania, które windują nas na wysokość czwartego piętra stojących obok wieżowców. W całej aglomeracji mieszka około 17 mln ludzi, w samym mieście około 10 mln, na jednym kilometrze kwadratowym — 3 tysiące. Cztery gotowe już linie metra, cztery zbudowane częściowo, reszta w budowie. Dwa lotniska. Do jednego z nich pasażerów dowozi maglev, nowoczesna kolej magnetyczna o długości 30 km. Pociąg poruszający się z prędkością 430 km/h pokonuje wahadłowo trasę w siedem minut. Jesteśmy dziesięć kilometrów od lotniska, zanim dotrzemy na miejsce, przemknie obok nas dwukrotnie. Mignie nam przed oczami, aparaty fotograficzne przystawione do szyby okazują się bezradne. Do 2020 roku linia zostanie przedłużona o prawie 200 km i połączy Szanghaj z Hangzhou. Za dwa lata, na zaplanowane tu Expo 2010, powstanie też szybkie połączenie kolejowe z Pekinem, które ma skrócić czas podróży z 14 do 5 godzin.
Szanghaj, leżący u ujścia Jangcy, rywalizuje z Hongkongiem i broni się przed chińskim obliczem. Tak naprawdę Wschód miesza się tu z Zachodem i na pierwszy rzut oka bliżej mu do tego drugiego. Szanghaj, dosłownie „miasto na morzu, na wodzie”, nazywany jest Paryżem Wschodu, ale też jako XIX-wiecznemu centrum handlu opium pozostał mu przydomek oazy gangsterów czy miasta opium i hazardu. Położony jest na dwóch brzegach rzeki Pu — dzielącej go na zachodnią część Puxi i wschodnią Pudong. W Puxi można zaczerpnąć ducha starego Szanghaju z angielskimi i francuskimi rezydencjami. W konsekwencji wojen opiumowych i ustaleń traktatów pokojowych w porcie mieszały się międzynarodowe wpływy, pewne części miasta zostały wydzielone spod chińskiej jurysdykcji. Dzisiaj stanowią o bogactwie jego architektury.
Nanjing Road pełna ekskluzywnych sklepów prowadzi nas wprost na nabrzeże, przy którym stoją eleganckie hotele i banki. Mijamy Cartiera, prawdziwego Giorgia Armaniego, którego tutaj nie udaje, jak w innych miastach, Anmani czy Giorzio. Bund, czyli szanghajski bulwar, pełny jest turystów. Za plecami mamy Hotel Pokój z dziewięcioma apartamentami, każdy w stylu innej narodowości, dawny Hotel Tung Feng z najdłuższym 32-metrowym barem i całą szanghajską Wall Street. Przed sobą, na drugim brzegu — Pudong ze szkła i stali. Las drapaczy chmur, który powstał w ciągu ostatnich 15 lat. 4 tysiące ponad 30-piętrowych budynków. Do 2010 roku ma ich być o tysiąc więcej. Trudno w to nie wierzyć, kiedy patrzy się z góry na tę dzielnicę. Jest jak wielki plac budowy, na którym między wieżowcami pojawiają się fundamenty pod kolejne drapacze chmur. To widok z Perły Orientu, 468-metrowej wysokości wieży telewizyjnej. Na wprost niej najwyższy w Chinach i trzeci na świecie, 88-piętrowy budynek Jin Mao. Tuż przy nim, jeszcze wykańczany, World Financial Center, który będzie miał 101 pięter i ma być gotowy już w sierpniu, kiedy w Pekinie rozpocznie się olimpiada.
Stary Szanghaj ginie w natłoku wieżowców. Kilkupiętrowe kamienice na początku ubiegłego wieku były okazałymi rezydencjami, dziś stały się prawie niewidoczne. Docieramy do szanghajskiego Starego Miasta i zanurzamy się w labirynt wąskich uliczek. Przy nich sklepy z herbatą o tysiącach smaków i właściwości. Odważaną starannie przez sprzedawców, którzy częstują naparem z małych glinianych kubeczków. Stragany, zaułki, turyści mijający się w ciasnych przejściach. Pośrodku stawu zbudowana na wodzie prawdziwa chińska herbaciarnia. Stare, ciemne drewno, stoliki przy otwartych oknach zachęcają, żeby wejść. Lekko trzeszczące schody prowadzą prosto na piętro. Delikatny zapach jaśminowej herbaty.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że prawdziwy Szanghaj jest właśnie tutaj. Przy stoliku, gdzie mężczyzna w okularach w czarnej oprawie czyta książkę nad filiżanką herbaty. Chce się w to wierzyć. Ale przecież wiadomo, że to tylko część prawdy o tym mieście. I w dodatku część, która ginie w jego nachalnej nowoczesności.
opr. mg/mg