W Biblii granica, mur, ogrodzenie nie są symbolami zła, lecz znakiem ładu, ochrony i świętości. Otwartość bez granicy nie jest cnotą – jest głupotą albo manipulacją. „Kościół otwarty” miał oznaczać po prostu Kościół głęboko soborowy. Jednak po upadku PRL-u, od lat 90., „katolicyzm otwarty” zaczął się degenerować – pisze ks. prof. Dariusz Kowalczyk SJ.
Swego czasu na pewnej ekumenicznej konferencji katolicki teolog, mając zapewne jak najlepsze intencje, użył sformułowania: „nasi bracia odłączeni”. Na co pewien metodysta wstał oburzony i zawołał: „Odłączeni? Od czego odłączeni? Chyba od grzechu odłączeni!”. Ta historia przypomina mi się czasem, kiedy liberalno-lewicowe media perorują, jak to jakiś biskup jest otwarty, a inny z kolei miałby być zamknięty, albo że w ogóle trzeba Kościół otworzyć, by wyszedł z grajdołka, w którym ponoć tkwi. Chciałbym wtedy krzyknąć: Zamknięty? Na co zamknięty? Chyba na grzech zamknięty! Albo: Otwarty? Na co otwarty? Chyba na tyleż głupie, co szkodliwe ideologie otwarty!
Kościół jest otwarty, bo jest katolicki, czyli powszechny, i jako taki jest posłany przez Chrystusa do całego rodzaju ludzkiego: „Idźcie i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego” (Mt 27,19). Z tego wynika, że do Kościoła wszyscy są zaproszeni, ale nie wynika, że można wejść do Kościoła na własnych warunkach.
Nie! Katolikiem można się stać na warunkach Kościoła, którymi są wiara i sakrament chrztu. Tymczasem dzisiaj rozprawianie o otwartości Kościoła, to najczęściej pustosłowie. Nierzadko obłudne pustosłowie. Wszak ci, którym „otwartość” nie schodzi z ust, bardzo często są pyszałkowato zamknięci na inaczej myślących, niż oni.
Chronić to, co w środku
W Biblii granica, mur, ogrodzenie nie są symbolami zła, lecz znakiem ładu, ochrony i świętości. Otwartość bez granicy nie jest cnotą – jest głupotą albo manipulacją. Już w Księdze Rodzaju Bóg „oddziela” światło od ciemności, wody od ziemi, dzień od nocy – ustanawia granice, które dają światu strukturę i bezpieczeństwo. Kiedy Jezus mówi o bramie ciasnej i wąskiej drodze, nie mówi: „Otwórzcie wszystko dla wszystkich”. Mówi: „Wchodźcie przez ciasną bramę; bo szeroka jest brama i przestronna droga, która wiedzie na zatracenie” (Mt 7,13). To jest obraz granicy, rozróżnienia, wymagającego wyboru. Brama jest ciasna nie dlatego, że Bóg jest małostkowy, ale dlatego, że prawda i życie mają swoją strukturę, swoje wymagania, swoje granice. Nie można wejść na wąską drogę z bagażem fałszu, grzechu, kompromisu.
Gdy wyjeżdżamy, zamykamy drzwi, by chronić to, co w środku. Nie robimy tego z nienawiści do świata, ale z troski o własność, bezpieczeństwo, pamiątki rodzinne. Kto zostawia drzwi otwarte i mówi: „Ja jestem otwarty, niech wchodzą wszyscy” – nie jest „otwarty”, tylko głupi albo prowokuje złodzieja.
Tak samo Kościół: depozyt wiary, sakramenty, nauka, moralność – to skarby, które trzeba chronić. Nie przed ludźmi (Kościół jest otwarty na wszystkich ludzi), ale przed błędem, relatywizmem, profanacją, ideologią. Granice nie są wymierzone przeciwko człowiekowi, ale przeciwko temu, co niszczy człowieka i wspólnotę.
Degeneracja
„Zabobon otwartości” polega na tym, że słowo „otwarty” staje się zaklęciem, które ma automatycznie legitymizować każdą zmianę, każdy kompromis, każde rozmycie granic. To jest manipulacja językowa: przenosi się wymiar moralny i prawdziwościowy na wymiar fasadowy („otwarty” = dobry, „zamknięty” = zły). Tymczasem w Biblii zarówno otwieranie, jak i zamykanie mają swoje miejsce. Chrześcijaństwo nie jest religią „otwartości”. Jest religią prawdy, która nas wyzwala; religią miłości, która ma granice; religią nadziei, która wymaga wyboru. Otwartość, która nie wie, co chronić, nie jest cnotą – jest głupotą, która naraża na zniszczenie to, co najcenniejsze.
W Polsce termin „Kościół otwarty” ma bardzo konkretne zaplecze środowiskowe, które uformowało się po II wojnie światowej: „Znak”, Kluby Inteligencji Katolickiej, „Tygodnik Powszechny”, „Więź”. Po Soborze Watykańskim II idea „otwartości” odwołuje się do soborowego aggiornamento: otwarcia Kościoła na świat, dialogu ekumenicznego i międzyreligijnego, większego udziału świeckich, czytania „znaków czasu”. W tym sensie „Kościół otwarty” miał oznaczać po prostu Kościół głęboko soborowy.
Jednak po upadku PRL-u, od lat 90., „katolicyzm otwarty” zaczął się degenerować. Zresztą pewne niepokojące symptomy „otwartości” było widać już dużo wcześniej, kiedy to na przykład „otwarci” donosili na Prymasa Tysiąclecia, Stefana Wyszyńskiego, że taki „zamknięty”.
Reformator i deformator
„Katolicyzm otwarty” bezkrytycznie przyjmuje język lewicowo-liberalnej demokracji, wchodzi z tego rodzaju środowiskami w moralno-polityczną jedność. Z tego powodu idei „otwartości Kościoła” w Polsce nie tyle grozi relatywizm, co partyjniactwo i zideologizowanie, sojusz ołtarza z lewicowo-liberalnym tronem. „Otwartość” staje się listkiem figowym dla faktycznej sekularyzacji: Kościół ma przede wszystkim legitymizować określone wybory polityczne, obyczajowe czy kulturowe, byle były „nowoczesne” i „europejskie”. W konsekwencji zaczyna się traktować z góry tych, którzy chcą wyraźnej tożsamości i silnej doktryny – jako „integrystów”, „zamkniętych”, „ludzi przeszłości”. Tymczasem – by odwołać się do Chestertona – reformator, który zachowuje nazwę „Kościół”, ale chce zmienić to, czym Kościół jest, tak, aby „go własna Matka nie poznała”, to w gruncie rzeczy deformator.
Dziś trzeba na różne sposoby podkreślać, że autentyczna ewangeliczna otwartość jest wymagająca, a nie letnia; jest zakorzeniona, a nie rozmyta; i dlatego nie jest ideologią, ale formą wierności Chrystusowi i prawdziwemu duchowi Soboru Watykańskiego II.
Dziękujemy za przeczytanie artykułu. Jeśli chcesz wesprzeć naszą działalność, możesz to zrobić tutaj.