O ekologicznym gospodarstwie rolno-hodowlanym w Bogdanowicach
Pierwsze witają nas psy: dostojna bernardynka, sznaucer i wielorasowiec; dopiero po chwili pojawia się gospodarz. Zaprasza nas do środka, do salonu. Psy usiłują wejść razem z nami, ale tylko wielorasowiec dostępuje tego przywileju i po chwili zapoznawania się z nieznanymi goścmi zajmuje dogodne miejsce przed palącym się kominkiem.
— Kawa, herbata, coś zimnego? — pyta pan Witold Stodoła. Razem z kawą na stole pojawia się taca z ciastem wypieku pani domu. Najpierw zachwycamy się jego wyglądem, a potem milkniemy w niemym zachwycie, delektując się smakiem kremówek rozpływających się w ustach. — To zasługa świeżych produktów, śmietany i masła, a nie moja — mówi skromnie gospodyni Barbara Stodoła.
W Bogdańczowicach koło Kluczborka zamieszkali przed ośmioma laty. A stało się to za przyczyną kozy, a raczej koziego mleka. Gdy urodziła się Natalia, obecnie gimnazjalistka, lekarz stwierdził, że tylko mleko kozie może uzdrowić ją z uciążliwej alergii. W Kluczborku nikt nie miał kozy, a w sklepach takiego mleka nie sprzedawano. Kupili kozę i umieścili ją u zaprzyjaźnionych gospodarzy. Kontakty ze wsią sprawiały im coraz większą przyjemność. Po dwu latach przyglądania się wiejskiemu życiu w Bogdańczowicach podjęli decyzję o kupnie starej, przeznaczonej do rozbiórki, chałupy. — Wokół niej rozciągała się bardzo ładna i niemała działka, pięknie ukształtowana, tylko okropnie zapuszczona — wspomina pan Witold. — Szczerze mówiąc, to do tego domu przymierzaliśmy się już pietnaście lat temu — mówi Barbara — tylko że wówczas nie można było go kupić. — A o zamieszkaniu na wsi marzyliśmy już wcześniej, jeszcze w Technikum Ogrodniczym w Prószkowie, które obydwoje ukończyliśmy — uzupełnia wypowiedź żony gospodarz.
Nowych mieszkańców, Barbarę i Witolda Stodołów, ich syna Krzysztofa — tegorocznego maturzystę — i Natalię wieś przyjęła bardzo przyjaźnie. Do tego stopnia obdarzono ich zaufaniem, że jeszcze w tym samym roku Witold został sołtysem i jest nim nadal. Żeby nie zawieść swoich sąsiadów, małżonkowie równolegle z remontem domu i zabudowań gospodarczych pracowali przy zakładaniu wodociągów, budowie drogi, zabiegali o telefonizację wsi. To, że Witold zasiada w gminnej radzie, a Barbara w powiatowej, nie jest bez znaczenia dla Bogdańczowic.
Potrzeby są duże, bo trzeba wykarmić stado koni zarodowych. Kilka klaczy wydaje na świat źrebaki zasilające najlepsze ujeżdżalnie, niektóre z nich dają radość na co dzień wielbicielom jazdy konnej. Najbardziej zadowolona z tej hodowli jest Natalia, zwłaszcza gdy dosiada najdorodniejszych koni, aby uatrakcyjnić wojewódzkie dożynki czy paradę miejską w którymś ze śląskich miast. Chce opanować do perfekcji ujeżdżanie, dlatego też nie marnuje czasu: nauka, jazda, pomoc w gospodarstwie i jeszcze trzeba przecież znaleźć czas dla swoich pupili, alaskanów malamutów, sznaucerów średnich i bernardynów długowłosych. Nadmiar zajęć nie przeszkodził jej w napisaniu końcowego gimanzjalnego testu na 4,9. Patrząc na Natalię, piękną, wysoką dziewczynę, trudno uwierzyć w jej nie tak dawne kłopoty ze zdrowiem. Do tej pory wspomagał ją w domowych zajęciach brat; teraz na maturzystę i zapalonego piłkarza doskonalącego swoje umiejętności w drużynie „Jaworzno Szczakowa” liczyć nie może.
Przy zwierzętach pracuje pan Jacek, zatrudniony na całym etacie, i dziadek Natalii. — Zajęć w gospodarstwie nie brakuje, można pracować od świtu do nocy — mówi senior rodziny Grzegorz Maliszewski. — Trzeba przecież nakarmić, napoić, wyczyścić, opatrzyć, wyprowadzić.
Jest ich kilkanaście, najpiękniejsze są te malutkie, białe i brązowosiwe. Tulą się do gospodyni, są szczęśliwe, wesołe, rozbrykane. — Cała wieś zaraziła się naszą miłością do kóz! Jedni hodują je tylko dla siebie, inni, podobnie jak my, sprzedają mleko stałym odbiorcom — objaśnia Barbara. W oborze obok przeżuwają siano „Jerseyki”, krowy rasy duńskiej. — Są niewymagające, odporne na choroby, ich mleko o dużych walorach odżywczych polecane jest chorym dzieciom — mówi gospodarz.
Największym problemem jest utrzymanie stałej podaży nabiału. Pierwszeństwo w kupnie mają stali odbiorcy przyjeżdżający do gospodarstwa po śmietanę, masło, maślankę i mleko. Maleńki cielaczek z niepokojem przygląda się intruzom nachodzącym oborę. Ma zaledwie miesiąc i nie odchodzi od swojej mamy na krok. Jej bliskość i nieustanna gotowość do karmienia służy młodemu byczkowi, który, zdaniem gospodarzy, rozwija się doskonale. Wszystkie zabiegi, sposób karmienia, przebywanie cieląt przez dwa miesiące z matką, realizowane są zgodnie z zaleceniami ekologicznego chowu zwierząt.
— Przyszłością polskiego rolnictwa może się stać produkcja ekologicznej żywności, ale czy nasi negocjatorzy potrafią dogadać się w tej sprawie z Unią Europejską? Czy nasi politycy ustalający priorytety i kierunki w rolnictwie zdają sobie sprawę z wagi tego problemu? Nie wiem. Za to zachodni konsumenci wiedzą dużo o naszej żywności, o braku pestycydów, o naturalnym nawożeniu ziemi. Dlatego my stawiamy na ekologię, na czystą, zdrową żywność. Sami sprawdziliśmy, ratując zdrowie naszym dzieciom, jak ważną rolę odgrywa odpowiednia dieta — mówi Witold Stodoła.
Trzeci rok przestawiają gospodarstwo z tradycyjnego na ekologiczne pod nadzorem Stowarzyszenia EKOLAND w Toruniu. Wiąże się to ze ścisłym przestrzeganiem zasad naturalnego nawożenia gleby, co w przypadku posiadania tak dużej i urozmaiconej gatunkowo hodowli nie nastręcza żadnego problemu. — Jest za to dużo więcej zajęć — stwierdza gospodarz — bo nie może zmarnować się żadne źdźbło trawy, najmniejsza ilość obornika, plew, słomy. Wszystko trzeba gromadzić, kompostować, pilnować terminów, kiedy i jakim kompostem można użyźnić kolejny kawałek ziemi, jakie rośliny na niej zasiać. Co jakiś czas, bez zapowiedzi, komisja z Torunia przeprowadza badania gleby. Po otrzymaniu ostatecznego certyfikatu nasze gospodarstwo stanie się gospodarstwem ekologicznym. Ale nadal będziemy sprawdzani przez specjalistów EKOLANDU.
Powiększany przez państwa Stodołów areał ziemi okazuje się niewystarczający do wyprodukowania żywności dla wszystkich zwierząt. Samej słomy potrzebują ponad 20 ton rocznie, także dużo siana i pasz zielonych. Nie mogą kupować karmy u przypadkowych producentów, a tylko u sprawdzonych, preferujących naturalny system nawożenia gleby. Ich marzeniem jest osiągnięcie takiego stanu gospodarstwa, w którym nastąpi pełna równowaga w hodowli, produkowaniu ekologicznej karmy dla zwierząt, prowadzeniu stałej podaży nabiału i ekologicznych warzyw. Tymczasem dochód ze sprzedaży obcych warzyw w dwu sklepach prowadzonych w Kluczborku zasila rozwijające się ekologiczne gospodarstwo. Ich prowadzeniem zajmuje się głównie pani Barbara. Mimo że zatrudnia sprzedawczynie, cała odpowiedzialność za funkcjonowanie handlu spada na nią, a ambicją współwłaścicielki warzywniaków jest zaopatrywanie swoich klientów w dobrej jakości produkt, jeżeli nie w pełni czysty ekologicznie, którego, niestety, brakuje, to przynajmniej zbliżony do takiego stanu. Nie sprzedaje warzyw sprowadzanych z zagranicy, w jej sklepie są warzywa stałych, sprawdzonych ogrodników, ogórki kiszone są według domowych receptur, a kapusta z beczki cieszy się największym uznaniem w mieście. — Po otrzymaniu certyfikatu ekologicznego gospodarstwa w naszych sklepach znajdą się własne, ekologiczne truskawki, marchewka i buraczki — zapewnia gospodyni.
Ogród państwa Stodołów jest pełen krzewów, drzew i kwiatów. Pergola otoczona leszczyną, obok jaśminy, bzy, karłowate brzozy, wierzby, zawilce, narcyzy... Trzy stawy, wysepki, mostki, altanki, spływająca kaskadą woda i górujący na szczycie ogrodu gołębnik. Po drugiej stronie domu, za drogą, na turystów czeka ogromny staw, już obsadzony roślinnością, z rybami i błękitną wodą. Przed rokiem małżonkowie postanowili zainwestować w działkę, na której odkryli bijące źródełko. Spływająca z niego woda jeszcze do czasu założenia wodociągów we wsi wykorzystywana była zarówno do picia, jak i do prania najbielszych obrusów. Czeka ich jeszcze jedna inwestycja: zaplanowali budowę domków kempingowych. O swoich zamiarach opowiadają sąsiadom, zachęcają do współpracy, dzielą się pomysłami. Mają sprzymierzeńców w rodzinie państwa Ślicznych, od kilku lat prowadzących po sąsiedzku ekologiczne gospodarstwo, oraz w mieszkającym naprzeciwko małżeństwie Danuty i Lucjana Matusiaków. Pan Lucjan jest znanym na Śląsku architektem zieleni. Znaleźli więc przyjaciół i sprawdzonych doradców.
— Zjednoczyliśmy się w Kluczborskiej Lokalnej Organizacji Turystycznej — mówi Barbara Stodoła. Łatwiej jest coś zorganizować, wyjechać na studyjną wycieczkę, stworzyć bazę turystyczną, prowadzić promocję, zachęcać turystów do przyjazdu na ziemię kluczborską. Organizację wspiera kluczborskie starostwo. — Dogadaliśmy się też z dyrekcją Zespołu Szkół Rolniczych w Bogdańczowicach, która udostępnia nam na wakacje część pomieszczeń internatu i wszystkie sale rekreacyjne włącznie z dużą salą sportową na zorganizowanie kolonii letnich dla dzieci. Warunki są świetne: powietrze, las, basen w pobliskim Bąkowie, leśne ścieżki doskonale nadające się do jazdy na rowerze. Wspólnie z Iwoną Śliczną dopinamy wszystkie sprawy do końca, przecież wakacje tuż, tuż... Chcemy, żeby z naszej oazy spokoju i świeżego powietrza korzystało możliwie dużo osób.
opr. mg/mg