Wyobraźmy sobie sytuację, że nasze np. 12-letnie dziecko ma zajęcia na temat seksu z nauczycielką o dość liberalnych (frywolnych) obyczajowo poglądach...
"Idziemy" nr 16/2009
Niektóre media, jak np. znane z promowania wszelakich środowisk gejowsko-lesbijskich Radio TOK FM, orędują za obowiązkową edukacją seksualną w szkołach. Oficjalnie chodzi o uczenie dziatwy odpowiedzialności i tolerancji w sprawach dotyczących seksu. A także o przestrzeganie przed niebezpieczeństwami, w tym przed chorobami przenoszonymi droga płciową i przed pedofilami. „Odpowiedzialność” i „tolerancja” to piękne słowa. Problem polega na tym, że w tym przypadku niejednokrotnie przykrywają one chęć indoktrynowania dzieci w „jedynie słusznym” kierunku, który dla wielu rodziców oznacza po prostu demoralizację.
Początków idei wprowadzenia tzw. edukacji seksualnej do szkół można upatrywać w założonej w 1928 roku w Berlinie Światowej Lidze Reformy Seksualnej. Skupiała ona liberalnych seksuologów, którzy dążyli do rozpowszechnienia antykoncepcji, zalegalizowania aborcji i prostytucji, propagowania rozwodów i zasadniczego rozdzielenia seksualności od moralności. Cele te były realizowane w następnych dziesięcioleciach przez wiele środowisk i grup. Obecnie najbardziej aktywną organizacją w tego rodzaju działalności jest Międzynarodowa Federacja Planowanego Rodzicielstwa (co za przewrotna nazwa!).
Ciekawym przykładem „osiągnięć” liberalnej edukacji seksualnej jest to, co dzieje się w Anglii. Od lat rząd w tym kraju wydaje ogromne sumy na wszelkiego rodzaju uświadamianie seksualne. A jakie są skutki? Ano takie, że Wielka Brytania ma najwyższy wskaźnik ciąż nastolatek w Europie. A liczba aborcji przeprowadzanych przez dziewczyny poniżej 16 lat wzrosła w ubiegłym roku o 10 procent. Ostatnio głośno było o pewnym 13-latku w Anglii, który spłodził dziecko po przygodnym stosunku seksualnym ze swoją 15-letnią koleżanką. Co więcej, kiedy okazało się, że całą historię można drogo sprzedać żądnym skandali mediom, objawiło się dwóch innych nieletnich chłopców, którzy stwierdzili, że to oni są ojcami dziecka. Okazało się, że edukowana seksualnie 15-latka miała wielu partnerów.
Problem polega na tym, że osławiona edukacja seksualna polega głównie na domaganiu się powszechnej, dotowanej przez państwo, dostępności środków antykoncepcyjnych. Małolaty, pouczane o dobrodziejstwie antykoncepcji, dochodzą dość szybko do wniosku, że seks jest fajnym sposobem na spędzenie czasu po stresujących zajęciach w szkole. Żałosne jest to, że twórcy tej degrengolady nie chcą przyznać się do pomyłki, ale ratunek widzą w jeszcze większej dawce edukacji seksualnej. Niektórzy seksuolodzy-maniacy chcieliby zaczynać ową edukację już w przedszkolu.
Wyobraźmy sobie sytuację, że nasze np. 12-letnie dziecko ma zajęcia na temat seksu z nauczycielką o dość liberalnych (frywolnych) obyczajowo poglądach. Owa wychowawczyni będzie z zapałem sprowadzała odpowiedzialność nieletnich do umiejętności zabezpieczenia się przez chorobą płciową lub niechcianą ciążą. Na lekcję zaprosi parę homoseksualną lub lesbijską, która będzie przekonywać, że nie ma żadnej różnicy między tym, czy ktoś ma mamusię i tatusia, czy też dwóch tatusiów. Ba! dwaj tatusiowie mogą być nawet lepszymi rodzicami, gdyż wiadomo, że w tradycyjnych rodzinach dzieci są bite. Obraz dość horrendalny. Przynajmniej dla większości rodziców.
To, co mają na myśli ideolodzy edukacji seksualnej, jest w gruncie rzeczy zakamuflowanym narzędziem walki z małżeństwem i rodziną. Ich wizja jest następująca: dzieci z luźnych, hetero- i homoseksualnych związków, będą obowiązkowo indoktrynowane wedle jednej, jedynej ideologii. Tymczasem w takich sprawach jak seksualność trzeba szanować światopogląd rodziców. Trzeba pomagać rodzicom, aby umieli wychowywać swe dzieci, a nie zastępować ich w delikatnych kwestiach poprzez obowiązkową, narzuconą z góry edukację seksualną. Szkoła powinna wspierać rodziców, a nie indoktrynować ich dzieci.
opr. aś/aś