Najmniejszy kawałek chleba

Jak wielki może być głód...

Najmniejszy kawałek chleba

Autor zdjęcia: Barbara Gruszka-Zych

Gdy rozpoczął się głód, Jadwiga Szymańska zobaczyła, że za szafką leży skóra ich kota. — Myśmy wszystko zrozumieli, ale nic nie mówiliśmy — pamięta. — Mama ugotowała go na „burżujce” — piecyku z kominem wychodzącym przez okno.

Kiedy w 1941r. zaczęła się w Rosji wojna, Jadwiga Szymańska miała 13 lat. Niby mało, ale dużo, żeby wiedzieć, co jest dla niej ważne. A ważne było to, że choć mieszkała w Leningradzie, była Polką, tak jak mama Justyna i tata Antoni. Razem z siostrą Weroniką, bratem Romkiem i bratankiem ojca — Ignacem uczyli się polskiego na Litanii do Wszystkich Świętych. Bo innych polskich książek nie mieli. Tacie bardzo zależało, żeby dzieci znały ojczysty język. Dla ćwiczenia kazał im pisać listy do jego braci i sióstr zesłanych na Syberię. — W jednym z listów napisałam: „Rak wasze zdrowie?”. To był błąd — zamiast „jak” napisałam „rak”. Jak tata przeczytał, bardzo się rozgniewał — wspomina Jadwiga.

Kola był ostatni

— Jak się żyło podczas oblężenia Leningradu? — pytam.

— Nie żyło się, ale umierało — patrzy na mnie spokojnie, bez uśmiechu. I zaczyna opowiadać. — Jeszcze jesienią jeździliśmy na pola zbierać liście, co zostały po kapuście. Takie czarne, zakiszone, trzymaliśmy w słojach. W sklepach staliśmy w długich ogonkach, żeby kupić resztki jarzyn. Wcześniej, we wrześniu, dostawaliśmy takie wytłoczyny dla bydła. Te od słonecznika dobre były, ale od musztardy obrzydliwe. Na początku nie chcieliśmy ich jeść, a potem, jak nam się zachciało, już ich nie było. W końcu zostaliśmy tylko z kawałkiem chleba — 12,5 grama dziennie na jednego człowieka. To taka kromeczka. Zupełnie nic, pani. Ludzie padali jak muchy. Najpierw mężczyźni, może dlatego, że potrzebowali więcej jedzenia. Po drugie palili, pili i ten swój chleb wymieniali na wódkę i papierosy. Już jesienią 1941 ich ciała leżały pokotem na ulicach. Na początku to się ich jeszcze chowało, ale potem w domach leżeli niepogrzebani. Zima rozpoczęła się już w listopadzie, zamarzła Ładoga, mrozy trzymały do wiosny. Nie było trumien, kto mógł, trupa zawiniętego w prześcieradło ciągnął na cmentarz. Ale wielu brakowało sił, żeby chodzić, a co dopiero trupy chować. Człowiek sam ulicą idzie, osunie się, nikt mu ręki nie poda. Za chwilę go śniegiem zaniesie. Raz musiałam pójść do zarządu domu za jakimś papierem, ale już nie było elektryczności. Szłam po ciemku długim korytarzem i nagle się potknęłam. Wyczułam, że pode mną leży zmarły.

— Przeraziła się pani?

— Nie, zupełnie! Śmierć już była czymś tak zwykłym, że zupełnie zobojętnieliśmy. Tylko wracając, pamiętałam, że muszę na zwłoki uważać. Człowiek przyzwyczai się, że w jego domu w każdym pokoju ktoś martwy leży. W naszym korytarzu 6 rodzin mieszkało. Wszyscy poumierali. Został tylko Kola, mój rówieśnik, do 4 klasy chodziliśmy. Ale on też potem zmarł.

Klej za papierosy

— Mieszkaliśmy — kontynuuje opowieść pani Jadwiga — na Wtaroj Sowietskoj, na wprost Dworca Moskiewskiego. Mama pracowała w fabryce dzianiny, robiła swetry dla wojska. Razem z siostrą chodziły do roboty, bo na robocze kartki dostawały podwójnie więcej chleba, a i pieniądze były potrzebne, żeby ten chleb wybrać. Ojciec stracił nogę po I wojnie, teraz należał do spółdzielni inwalidzkiej i sprzedawał w kiosku papierosy. W komodzie zebrał ich cały zapas. Ojciec zmarł z głodu 5 stycznia 1942. Po jego śmierci mama brała po dwie paczki papierosów i z siostrą u wojskowych wymieniały je na coś do jedzenia. Czasem zdarzył się klej stolarski, a jakże, z niego gotowaliśmy galaretę i to było całkiem dobre jedzenie. A jednego razu mama nawet puszkę amerykańskich konserw przyniosła. Żeby kupić te 12,5 grama chleba, należało wstać bardzo wcześnie. W nocy chodzić nie można było, bo obowiązywała godzina komendancka i wojsko mogło zabrać człowieka. Dlatego wszyscy chowali się w bramie, blisko sklepu, żeby rano ustawić się w kolejce jako pierwsi. Mama w domu dzieliła te kromeczki jeszcze na trzy części, żeby starczyło na cały dzień, a myśmy patrzyli jej na ręce. Kiedy kładła przed nami ten chleb, to każdemu wydawało się, że ten jego kawałeczek jest mniejszy niż brata czy siostry. Ot, patrzę, i mnie się wydaje, że mój najmniejszy i łzy się toczą z oczu. Biedna mama, ona starała się dzielić sprawiedliwie, ale zawsze komuś łzy leciały.

Książka kucharska jak bajka

— Jeszcze jak ojciec żył, to naszego kota zarżnął. To był taki przybłęda ulubiony. W naszej kuchni mieszkał i każdy mu coś rzucił. Mama ugotowała go na „burżujce”, takim żelaznym piecyku z kominem wychodzącym przez okno na ulicę. Paliliśmy w nim drzazgi różne, a potem meble, kawałki podłogi, bo ludzie już niczego nie żałowali. Dzięki temu piecykowi zawsze mieliśmy podgrzaną wodę z Newy albo ze śniegu. Kiedy mama wracała z pracy, wszyscy zbieraliśmy się przy nim, żeby się ogrzać. Był taki malusieńki, a nas wiele. Stale wyciągaliśmy dłonie, żeby choć trochę ciepła wybrać. Kanalizacja nie działała, a kiedy szyby powylatywały z okien, to zasłanialiśmy je kołdrami. Byliśmy tak wycieńczeni, że brakowało sił wstać od stołu. Całymi dniami ja i brat leżeliśmy w łóżkach pod pierzynami, bo nie było sił chodzić. Pamiętam, jak bratu zaczął się szkorbut. Miał takie rany w ustach, że już nawet nie mógł kawałeczka chleba zjeść. Zaczęłam się wtedy razem z nim uczyć na pamięć wierszy Puszkina. Taki jeden o żniwach nam się spodobał. Brałam też przedwojenną książkę kucharską. Czytałam, ile trzeba wziąć jaj, ile masła, ile tam Bóg wie czego, i czułam się, jakbym jadła... Mój brat słuchał tego jakby jakiej bajki. Nigdy takiej przyjemności przy czytaniu nie miałam.

Dwie szprotki na wigilię

— Przed Nowym Rokiem 1942 my, dzieci, dostaliśmy zaproszenie od szkoły na choinkę, bo miasto chciało dla nas coś zrobić. W dużej sali ustawili choinkę pod sufit i zamierzali nas zebrać wokół niej. A nikt nie chciał, bo wszyscy czekali, aż będzie poczęstunek. Wreszcie nas zawołano, już nie wiem, co tam było na talerzu. Ale zapamiętałam, że jeden chłopczyk stracił swój talon i tak płakał, że go nie puszczono do tej jadalni. Nie wiem, czy on co dostał, bo odchodziliśmy od stołu, a on jeszcze tam ryczał. Ile to dziecko miało? 10, 12 lat? Dla niego największym szczęściem było dostać coś do jedzenia.

— Jak dziś patrzy pani na chleb? — pytam.

— Zupełnie spokojnie, leży i go nie jem, bo jestem syta. Ale pamiętam Boże Narodzenie 1941, kiedy ojciec koniecznie chciał nam kupić choinkę, ale jej nie dostał. Zamiast tego nam się zapamiętało, że mama przechowała po kawałeczku chleba i taką niziutką puszkę szprotek. Każdy z nas dostał po dwie szprotki na chleb i to była taka niespodzianka, taka radość jak nigdy. Póki siostra Weronika żyła, to zawsze na wigilię szprotki mieliśmy na stole, jako wspomnienie tamtego Bożego Narodzenia.

Testament ojca

— Czy w czasie blokady myślała Pani o Bogu?

— Kiedy już się leżało w łóżku i nie było siły nawet ręki do głowy podnieść, to człowiek o niczym nie myślał — pada odpowiedź. — Tylko pamiętam, kiedy ojciec umierał, to mama nas rozbudziła w środku nocy: „Chodźcie, tatuś umiera”. Podeszliśmy do jego łóżka zupełnie zmarznięci, a on poprosił o obrazek Matki Bożej Częstochowskiej i powiedział: „Ja was błogosławię w imię Ojca i Syna, i Ducha świętego”. To były jego ostatnie słowa. Chociaż jeszcze nie umarł, mama pozwoliła nam wrócić do łóżka, pobiegliśmy szybko, żeby pod pierzynę schować się. Bo człowiek głodny szybciej marznie niż syty. Nad ranem obudził mnie głośny płacz mamy. Krzyczała, że niech już teraz wszyscy zginą — i ona, i my. Bo dla niej ze śmiercią ojca życie było skończone, sama została z trójką dzieci. Ja wówczas tylko myślałam, że jeżeli mama taka sprawiedliwa, to czemu chce, żeby wszystko zginęło. Nie wiedziałam, że to taka rozpacz. I pocieszałam się, że jeżeli mama umrze, to przecież jest jeszcze Matka Boża, Ta, którą ojciec nam błogosławił.

W sierpniu 1944 r. w wyniku rozporządzenia władz miasta Jadwiga z mamą i rodzeństwem w towarowych wagonach wyjechali na Syberię. W skrajnych warunkach przeżyli tam 4,5 roku. Do Leningradu wrócili też w pociągu towarowym. Przez lata reżimu Jadwiga animowała życie kościelne. Była w grupie inicjatywnej pierwszego na terenie Rosji stowarzyszenia „Polonia”. W 1984 w kościele pw. Matki Bożej z Lourdes jako pierwsza katechetka po kilkudziesięciu latach przerwy przygotowywała dzieci do I Komunii. Dziś jest związana z kościołem św. Katarzyny, przy Newskim Prospekcie. Tu brali ślub jej rodzice, tu została ochrzczona. Poprzedni proboszcz o. Ludwik zwykł mówić, że bez pani Jadwigi byłby jak bez rąk. Do dziś pani Jadwiga pełni tam dyżury, sprzedaje książki i oprowadza po odnowionej krypcie, gdzie pochowano króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. To jej ukochany władca, choć, jak zaznacza, życie miał bardzo tragiczne. Jak wielu Polaków, których los rzucił do Sankt Petersburga.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama