Wtedy jeszcze nie walczyliśmy o wolną Polskę, tylko o chleb [N]

Początki walki o prawa człowieka i wolność w PRL

Ich dojrzewanie polityczne nastąpiło dopiero na ulicy. Kiedy czerwcowego czwartku 1956 r. wychodzili z zakładów na manifestację, dokuczała im tylko bieda i niewolnicze warunki pracy. Nie widzieli więc nic złego w tym, że idą upomnieć się o swoje. Nie sądzili, że partia robotnicza będzie strzelać do robotników. Tego czwartkowego dnia zginęło ponad pięćdziesiąt ludzi. W tym kilkanaścioro dzieci

Mirosław Bielawski i Jan Farbotnik byli młodymi robotnikami. Nie przekroczyli jeszcze dwudziestu lat. Tadeusz Zgorzelski skończył trzydziestkę. Ryszard Biniak był uczniem szkoły zasadniczej. Połączył ich udział w manifestacji i aresztowanie. Wszyscy wspominają, że już niemal od roku pracownicy podczas przerw śniadaniowych głośno narzekali na swoją sytuację bytową. Wielu z nich miało na śniadanie tylko kawę zbożową i suche kromki. Krytykowali, w gronie zaprzyjaźnionych pracowników, nieudolność gospodarczą PZPR.

Mirosław Bielawski pracował jako kierowca w „Mostostalu”. Jeździł na tzw. bombaju, czyli odkrytym ciągniku. — W lecie dawało się jeszcze wytrzymać podczas upałów — mówi — ale w zimie, w temperaturze sięgającej minus dwudziestu kilku stopni, odmrażałem sobie palce rąk i stóp. Nie miałem kożucha. Jedynie kufajkę. Przełożeni dopuszczali w czasie pracy, jako formę „dogrzewania się”, setkę wódki...

Jan Farbotnik zaczynał swoją pracę w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym jako konduktor. Jego zarobki ledwie starczały na życie. Mimo iż pracował dwanaście, a czasem czternaście godzin dziennie. W zimie ręce mu zamarzały przy sprzedawaniu biletów. By poprawić sobie egzystencję, skończył kurs motorniczych. — U nas w domu była wielka bieda. Mimo że pracował również ojciec — mówi Jan Farbotnik. — Mama zajmowała się domem. A tylko dwójka młodszego rodzeństwa była na utrzymaniu. Kiedy szedłem na pierwszą zmianę o czwartej rano, przed pracą jeszcze biegłem do pobliskiej masarni po „kiszczonkę”, czyli wodę po gotowaniu salcesonów, kiełbas. Przyrządzaliśmy na tym zupę. Gdy pracowałem jako motorniczy, zarabiałem ok. 600 zł, mimo że pracowało się niemal codziennie po dwanaście godzin. Bywało, wcale nierzadko, że wracałem z pracy około pierwszej w nocy, a o czwartej pięćdziesiąt rozpoczynałem pierwszą zmianę. W zimie, z oszczędności, nie było wolno włączać grzejników. Szyba była zamarznięta. Mieliśmy sól w szmacianym woreczku i nią wycieraliśmy szybę. To był koszmar, bo ciągle było nam zimno. Jesienny płaszcz, który miałem na sobie, dawał niewiele ciepła. Upominanie się o kożuch groziło zwolnieniem z pracy.

Tadeusz Zgorzelski pracował w kuźni w Zakładach Cegielskiego — wówczas Zakładach im. Stalina — i wykonywał niemal niewolniczą pracę. Przy temperaturze ponad sześćdziesiąt stopni miał przydział dwóch butelek wody sodowej na kilkugodzinną zmianę. Zarobki również ledwie starczały mu na życie, mimo że był kawalerem i miał na utrzymaniu tylko siebie. Był już po trzydziestce i chciał założyć rodzinę, jednak bał się, że może jej nie utrzymać. Bardzo bolała go ta niemal niewolnicza praca i pomiatanie ludźmi. Również niesprawiedliwość, jaka go spotkała. Nie dostał przydziału na służbową kawalerkę, bo nie chciał zapisać się do PZPR. — Najbardziej bolało mnie jednak pomiatanie tymi starymi, przedwojennymi jeszcze fachowcami i ich niskie wynagrodzenia. Oni dla mnie byli autorytetami. Miałem jakąś wewnętrzną potrzebę, żeby ich bronić. Poza tym, denerwująca była komunistyczna propaganda. Bo tam na co dzień był fałsz. To też bolało. Mówiono, jak znakomicie zaopatrzone są sklepy, a myśmy wiedzieli, jak wielkie było to kłamstwo.

— Nie było co jeść. A z drugiej strony mówiono, że PZPR zniosła biedę — podkreśla Jan Farbotnik. — To wierutne kłamstwo było jak codzienne uderzenie w twarz. I dlatego również młodzi ludzie, wychowani na propagandzie komunistycznej, zamanifestowali przeciwko niemu. Nie dlatego, że było tak głodno, ale że było ciągłe zakłamanie.

Ryszard Biniak miał wówczas siedemnaście lat i jako uczeń szkoły zawodowej pracował cztery dni w zakładach „Spomasz”. Wiódł równie nędzne życie jak jego koledzy. Codziennym wyżywieniem była kromka chleba polana wodą i posypana cukrem. Na obiad musiała mu starczyć nieokraszona zupa. Wczesnym rankiem w czwartek 28 czerwca byli w zakładach. Kilka minut po dziewiątej maszerowali już ulicami miasta, skandując: „Chcemy chleba!”, „Chcemy wolności!”.

Stukot drewniaków o bruk

— Na W-3 była masówka, na której przemawiał Matyja, będący w delegacji do rozmów z rządem. Głośno mówił, że rząd nas oszukał — wspomina Tadeusz Zgorzelski pracujący w kuźni. — Chyba po godzinie wyszliśmy na ulicę. W roboczych ubraniach i drewnianych butach. Szło nas kilkanaście tysięcy osób. Niektórzy płakali z radości, ze szczęścia, że coś się stało. Śpiewaliśmy najpierw hymn i „Międzynarodówkę”. Dopiero jakiś czas później pieśni religijne. Szczególnie utkwiło mi „Boże, coś Polskę”, bo po raz pierwszy słyszałem słowa tej pieśni poza kościołem. Skandowaliśmy też: „My chcemy Boga!”. Nie mówiło się o wolności, niepodległości Polski. Tylko o tym, aby było lepiej ekonomicznie. Każdy chciał, żeby ta manifestacja się udała. Żeby się to dobrze skończyło. Byliśmy spięci. Podskórnie czuło się obawę, że władza może zacząć strzelać. Nie zapomnę do dziś tego stukotu drewniaków o bruk. I serii z karabinu maszynowego.

Motorniczy Jan Farbotnik, jak zwykle, tego dnia rozpoczął pracę przed piątą, wioząc „trzynastką” robotników do miejscowych zakładów, rozpoczynających pracę o szóstej. Zdołał dojechać do placu Mickiewicza, wtedy Stalina. Już przed szóstą jego tramwaj zatrzymała manifestacja. — Ludzie zaczęli wchodzić na dach. Jakiś czas później przyjechał samochód radiowy z nagłośnieniem. Ktoś przemawiał, ale nie słyszałem, co mówi — wspomina Farbotnik. — Po jakimś czasie tłum zaczął skandować: „Idziemy uwolnić delegację z Cegielskiego, idziemy do więzienia na Młyńską!”. Poszedłem i ja. Więzienie było już rozbite. Akta wylatywały z okien. Jacyś ludzie podpalali budynek. Stamtąd tłumem poszliśmy pod UB na Kochanowskiego. Z boku zauważyłem tramwajarki idące ze sztandarem na czele pochodu. I za chwilę usłyszałem serię z karabinu maszynowego ustawionego w oknach gmachu UB. Wszyscy się rozpierzchli, bo mocno strzelali. W jakiejś bramie skryło się nas kilku. Spojrzeliśmy po sobie, ktoś krzyknął, że trzeba szukać broni, bo nas wystrzelają jak kaczki. Ruszyliśmy do studium wojskowego na Akademii Medycznej. Tam zdobyliśmy broń, ale bez amunicji. Tymczasem naokoło była strzelanina. Strzelali do ludzi przy rozlewni piwa na Dąbrowskiego. Strzelano do nas ze Słowackiego, gdzie był posterunek milicji. Również ze szkolnej wieżyczki. W pewnym momencie podeszła do mnie kobieta, pytając, dlaczego się nie bronimy. Odpowiedziałem, że nie mamy amunicji. Minął kwadrans, może więcej, kiedy przyniosła nam setki naboi w kieszeniach fartucha. Miałem trochę pojęcia o strzelaniu, bo uczono nas tego w hufcach „Służba Polsce”.

„Nierealni” zabici

— Kiedy doszliśmy do placu Stalina, samochodem ciężarowym przyjechała grupa milicjantów — opowiada Mirosław Bielawski. — Zeszli z samochodu, deklarując, że są milicją obywatelską, a więc są z obywatelami. I oddali nam samochód. Po czyichś okrzykach: „Po broń! Po broń!” pojechaliśmy rozbrajać studium wojskowe na Politechnice. A że tylko ja potrafiłem prowadzić samochód, więc usiadłem za kierownicą. Bez problemu wynieśliśmy broń, bo nikt tam nie stawił oporu. Można właściwie powiedzieć, że te karabiny były jakby przygotowane dla nas. Zorientowaliśmy się, że na Kochanowskiego ubowcy strzelają do manifestantów. Pojechaliśmy tam.

— Na terenie Targów dowiedziałem się, że ubowcy strzelają do ludzi. Zagotowało się we mnie — wspomina Tadeusz Zgorzelski. — Pomyślałem sobie: jak to, robotnicy słusznie walczą o chleb, a władza robotnicza do nich strzela? Pobiegłem z grupą manifestantów na Kochanowskiego. Ludzie obrzucali już gmach UB butelkami z benzyną. Dołączyłem do nich. Ubowcy z okien strzelali seriami z karabinów maszynowych. Kula trafiła w moją butelkę i zaczęła mi się palić ręka. Co jakiś czas ktoś z nas padał. Ktoś był ranny, ktoś zabity. Biegały sanitariuszki i ściągały rannych. Opatrywały gdzieś po bramach.

— Wbiegłem „niesiony tłumem” w podwórko UB na Kochanowskiego, gdzie były garaże. Nie wiem, chyba było około godz. 12. Tam się dowiedziałem, że jakiś ubek zastrzelił tu chłopca. Może miał dwanaście, może więcej lat. Ale jeszcze nie było wiadomo, że to Romek Strzałkowski ze szkoły muzycznej — opowiada Ryszard Biniak. — W jakiejś bramie, może na ulicy, ktoś mi wręczył kbks, ale go odrzuciłem, bo był niekompletny. Niemniej jednak, kiedy go wziąłem do ręki, to tak podniósł mi się poziom adrenaliny, że gotów byłem ten karabin jeść z radości. Pamiętam swoją rozpacz, kiedy okazało się, że nie mam amunicji. Chcieliśmy przewrócić tramwaj, żeby zbudować barykadę, bo już się pojawiły czołgi. Zaczęto do nas strzelać z karabinów maszynowych umieszczonych na wieżyczkach czołgów. Trzech albo czterech przy tym tramwaju padło. Jeden mężczyzna dostał pod brzuch. Zaraz koło niego znalazły się pielęgniarki, które tam krążyły. Załadowaliśmy kilkunastu rannych na skrzynię samochodu i ktoś zawiózł ich do szpitala. Widziałem kilku zabitych. Byli jacyś tacy „nierealni”. Do dziś prześladuje mnie ten obraz.

Aresztowania

— Już nie pamiętam dobrze, która była godzina, ale gdzieś pod wieczór. Wojsko zaczęło robić na nas obławę. Pacyfikowano całe miasto. Przetrząsano każdą ulicę, każde podwórko. I, można powiedzieć, strzelano z broni maszynowej do wszystkiego, co się rusza — zaznacza Jan Farbotnik. — Byliśmy z grupą rówieśników w okolicy MPK. Pomyśleliśmy, że trzeba uciekać do domów, bo nas zabiją. Chcieliśmy gdzieś schować broń, z której tak naprawdę niewiele udało nam się postrzelać. Już mieliśmy przeskakiwać mur MPK, kiedy pojawił się oddział wojska. Padł okrzyk: „Stać, bo będziemy strzelać!”. Zamurowało nas. Żaden nie próbował ucieczki. Wieźli nas w kierunku ulicy Bukowskiej, a tam była strzelnica wojskowa. Byłem przerażony, bo sądziłem, że wiozą nas na rozstrzelanie.

Mirosław Bielawski został aresztowany następnego dnia na ulicy, nieopodal miejsca wydarzeń. Rozpoznano go jako kierowcę „zarekwirowanego” na placu Stalina milicyjnego samochodu. Tadeusz Zgorzelski wyciągnięty został z domu wraz z pistoletem, który ukrył w bucie. Podczas strzelaniny nigdy go nie użył, bo nie miał naboi. Traktował tę broń jako „bitewne trofeum”. Ktoś go zadenuncjował.

Zgorzelski, Bielawski i Farbotnik byli kilkakrotnie przesłuchiwani. Katowani do utraty przytomności na komisariatach milicji i w siedzibie UB, trafili wreszcie na lotnisko Ławica, gdzie do hangarów zwożono wszystkich aresztowanych. Siedemnastolatek Ryszard Biniak został aresztowany kolejnej nocy. — Zrobili rewizję w domu — wspomina. — Jeden z ubeków chciał włożyć pistolet TT pod bieliznę w szafie, inny ostro spojrzał na niego i delikatnie go kopnął. Ten cofnął pistolet i włożył za pas. Ojciec próbował protestować. Mama zemdlała. Skuli mnie rękoma do tyłu i wsadzili do samochodu. Przeraziłem się, bo zamiast jechać do śródmieścia, jechali w kierunku lasu. Pomyślałem, że jadę na rozwałkę... W rezultacie zawieźli mnie na Kochanowskiego. Postawili przy ścianie i kilku z nich uderzało moją głową o tę ścianę. Następnego dnia zaprowadzili mnie do wielkiej sali, w której na stołach leżały zdjęcia. Kazali rozpoznawać ludzi. Mówiłem, że nie poznaję nikogo. Zawieźli mnie na Ławicę. Tam mnie przesłuchiwano, dostałem kilka razy po twarzy, ale nie katowano mnie. Znów trafiłem na Kochanowskiego. W końcu jednak zostałem zwolniony 21 lipca — miałem odpowiadać z wolnej stopy.

Trzej pozostali — Mirosław Bielawski, Tadeusz Zgorzelski i Jan Farbotnik przesiedzieli w więzieniach do października 1956 r. Nie stanęli jednak przed sądem. Objęła ich amnestia. Mimo to przez kilka następnych lat byli inwigilowani i prześladowani przez policję polityczną PRL. Dziś cała czwórka należy do Związku Powstańców Poznańskiego Czerwca 1956 — „NIEPOKONANI”.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama