Mieliśmy jeszcze chwilę [N]

Stefan Kisielewski - pisarz, publicysta, muzyk, polityk - jak pamięta go najmłodszy syn?

Stefan Kisielewski. Niezwykła postać w polskiej kulturze. Pisarz, publicysta, krytyk muzyczny, felietonista, kompozytor, muzyk, polityk. W marcu tego roku minie setna rocznica urodzin artysty

W latach trzydziestych XX wieku — student Uniwersytetu Warszawskiego, wydziałów filozofii i polonistyki. Absolwent Konserwatorium Muzycznego w klasach kompozycji i fortepianu. W końcu lat trzydziestych — student kompozycji w Paryżu u wybitnej pianistki i kompozytorki Nadii Boulanger. Kompozytor kilkudziesięciu utworów muzycznych, m.in. symfonii, suit, rapsodii, kwartetów, koncertów, a także muzyki filmowej. Autor opowiadań i powieści. Katolicki poseł w „poodwilżowym” Sejmie PRL-u lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Zapamiętany jednak przede wszystkim jako twórca ponad dwóch tysięcy felietonów w krakowskim „Tygodniku Powszechnym” (pseudonim literacki „Kisiel”). I choć może nie stworzył dzieł wybitnych, to mimo że zmarł przed dwudziestu laty — żyje do dziś w świadomości narodu. Felietonami. Muzyką. Powieściami i opowiadaniami. Żyje we wspomnieniach znajomych, dalszych i bliższych, jako nieszablonowa postać. W pamięci przyjaciół, rodziny. Ma swoje ulice. Jego imieniem nazywane są szkoły.

Stefan Kisielewski przed II wojną światową mieszkał w Warszawie. Potem przeniósł się do Krakowa, widząc tam większe szanse na rozwój swojej działalności literackiej i muzycznej. Zamieszkał z żoną Lidią i synem Wacławem, później wybitnym pianistą, w Domu Literatów na Krupniczej. Miał jeszcze wtedy nadzieję, że Polska może nie będzie taka jak przed wojną, ale — jak mawiał wielokrotnie — będzie „Polską mikołajczykowską”. W swoich wspomnieniach lubił często odnosić się do tych trzech powojennych lat. Również w twórczości. Większość życia przeżył jednak w Polsce peerelowskiej. Krótko w Rzeczypospolitej — Trzeciej.

Ojciec

W czasie wojny urodził się pierwszy syn — Wacek. Dwa lata po wojnie przyszła na świat córka Krysia. Cztery lata po niej — Jerzyk, który przez długi czas, nawet jako dorosły, miał wrażenie, że jest dzieckiem niechcianym. — Kiedyś to nawet powiedziałem ojcu przy jakiejś kolacji. Bardzo go to męczyło — opowiada Jerzy Kisielewski. — Zadzwonił do mnie następnego dnia i zapytał: „Kto ci nagadał, że byłeś niechcianym dzieckiem? To absolutna nieprawda”. Być może Jerzyk, jak sam podkreśla dziś Jerzy Kisielewski, odnosił takie wrażenie, gdyż ojciec nie pozwalał mówić do siebie „tato”, ale właśnie „ojciec”. A i też nie rozpieszczał dzieci. Traktował je jak najbardziej poważnie i dorośle. Choć z drugiej strony — nie tolerował, kiedy ktoś uciszał dzieci i wymagał od nich, by zachowywały się równie poprawnie jak dorośli. Powiadał, że dzieci nie muszą być grzeczne, ale mają być inteligentne, żywe i tę żywiołowość okazywać. Poza tym ojciec wychodził z założenia, że nie jest ważne, ile poświęcamy swoim dzieciom czasu, lecz na ile intensywnie. — Ojciec był niemal zawsze obecny w domu, ale nie miał dla nas czasu — wspomina Jerzy. — Kiedy słyszałem fortepian, to znaczyło, że nie należy mu przeszkadzać, bo... komponuje. Z kolei kiedy był „dzień felietonowy”, to znaczyło, że w domu musiała być absolutna cisza, bo... ojciec pisze felieton. Kisielewscy do Warszawy przeprowadzili się w 1961 r. Jerzy, choć przemieszkał w Krakowie tylko dziesięć pierwszych lat, bardzo wiele pamięta z tamtego czasu. I lubi wspominać każdą chwilę spędzoną z ojcem. Tę bardziej i tę mniej radosną. Gdy ojciec odebrał Jerzykowi i wyrzucił lizaka, którego mu przed chwilą kupił. Była to kara za to, że syn nie posłuchał ojca, że nie powinien jeść słodyczy przed obiadem. — Uwielbiałem chodzić z ojcem na kopiec Kościuszki — wspomina Jerzy Kisielewski. — Nasz dom był bardzo „ludnym” domem. Ktoś co chwilę wpadał do rodziców. A to Anna Świrszczyńska, a to Jan Bolesław Ożóg czy Gałczyński, który czasem zjadał w kuchni zupę i porywał mamę do tańca, kiedy tato zagrał tango. W każdym razie wyciągnięcie ojca na spacer to był nie lada wyczyn. Choć sam uwielbiał chodzić i był znakomitym piechurem. Moja ulubiona wówczas trasa wiodła przez Krupniczą, Garncarską, gdzie zatrzymywaliśmy się pod oknem Haliny Czerny-Stefańskiej, by posłuchać, jak gra ze swoim ojcem. Później szliśmy przez kolejne ulice, wychodząc przez błonia na zdziczałe sady. I właśnie kiedy wracaliśmy, ojciec zawsze kupował mi lizaki... Duże, okrągłe, czerwone.

Często wyjeżdżaliśmy do Poronina, ale też i nad morze do Kuźnicy na Helu. Wiąże się z tym zabawna sytuacja. Mieszkaliśmy u pewnych przemiłych gospodarzy i kiedy pan domu dowiedział się, że ojciec jest kompozytorem, to uparł się do ojca mówić: „panie kombinatorze”. Nigdy też nie zapomnę, jak pewnego razu ojciec wrócił z jakiegoś przyjęcia i grał tanga. Siedziałem przy nim i grałem basy na jego fortepianie. Trwało to może z pół godziny. Ojciec chwalił mnie wówczas, mówiąc: „O, nieźle sobie radzisz”. Byłem z tego bardzo dumny. Z innych krakowskich wspomnień do dziś żywo pamiętam, tuż przed wyprowadzką do Warszawy, kiedy ojciec pisał muzykę do bardzo ważnego dla niego filmu „Dziś w nocy umrze miasto” Jana Rybkowskiego. Poprosił, czy mógłbym mu zmierzyć czas. Nie było w domu stopera, więc brałem ojca zegarek z sekundnikiem i mierzyłem. Czułem się niezwykle dumny.
Rodzina Kisielewskich na niedzielną Mszę św. chodziła zwykle do św. Floriana na Kleparzu. Dzieci na ogół z mamą albo babcią. Rzadko kiedy wybierał się z nimi ojciec. Nie było też celebrowania rodzinnych niedzielnych obiadów. — Ojciec miał bowiem zwyczaj czytania podczas jedzenia. Wielkim świętem natomiast było Boże Narodzenie — wspomina Jerzy Kisielewski. — Na palcach jednej ręki mogę policzyć święta, kiedy nie byliśmy razem. Raz chyba, kiedy Wacek był za granicą, nie byliśmy w komplecie. Ale z zasady Wigilia i pierwszy dzień świąt były dla rodziny, a drugi dla przyjaciół. Zawsze. Nigdy sobie nie wyobrażałem, że Boże Narodzenie można spędzać poza domem. Pamiętam, jak ojciec siadał i grał kolędy. Śpiewaliśmy. Ale bardzo szybko przechodził na „Pierwszą Brygadę”, pieśni patriotyczne, a później na tanga, które uwielbiał grać.

Maksymy ojca

Kisielewscy przeprowadzili się do Warszawy, kiedy najstarsze z dzieci — Wacek rozpoczął studia w Konserwatorium Muzycznym. A ojciec tymczasem rozpoczął drugą kadencję poselską. — Ojciec w sprawach szkoły interesował się o tyle, o ile miałem jakieś pytania. Żadnych jednak „dorosłych rozmów” ze mną nie prowadził — mówi Jerzy. — Owszem, jeśli chciałem się w czymś poradzić, to tak. Można by powiedzieć, tak w skrócie, że nie budując swojego prestiżu, wzbudzał respekt. Natomiast nie wygłaszał prawd, nie zobowiązywał mnie do niczego, ale w sposób intrygujący wciągał mnie w myślenie. Nie było w ojcu nic z takiego uporządkowanego wychowawcy. Choć sam był szalenie pedantyczny. Miał porządek na biurku. Przy fortepianie stało ze trzydzieści ołówków. Bardzo precyzyjnie i różnorodnie zatemperowanych, o różnej twardości. Bo całe życie pisał ręcznie. Nigdy na maszynie. Kiedyś dostał w prezencie wieczne pióro. Modne były wtedy zabudowane stalówki. Widzę pewnego dnia, że ojciec macza to pióro w kałamarzu, więc mówię nieśmiało: „Wiesz co, ojciec, w tym piórze jest gumka i można nabrać atramentu”. On na to: „Że też wy, dzieci, zawsze musicie się mądrzyć. Przecież nie jestem idiotą, wiem o tym, ale kiedyś atrament nie chciał lecieć, nacisnąłem gumkę i zalałem sobie pół felietonu. Musiałem pisać od nowa. Więc nie będę ryzykował...”. Od tego czasu pamiętałem przysłowie, które ojciec wtedy powiedział: „Pamiętaj, lepsze jest wrogiem dobrego”. Albo lubił powtarzać inną maksymę: „Pamiętaj, jest jedna zasada, która rządzi twoim życiem — «Każdemu to, na czym mu mniej zależy». Nie masz pieniędzy, to masz czas. Ale jak już masz trochę pieniędzy, to nie masz czasu. A jak masz już jedno i drugie, to już to wszystko, na co byś miał ochotę, straciło na aktualności”.

Przez lata dowiadywałem się, jaki jest

Jerzy Kisielewski opowiada, że tak naprawdę dopiero kiedy już był dorosły, dowiadywał się, kim tak naprawdę jest jego ojciec. Jaką rolę odgrywał w narodzie. Nawet on sam był serdecznie traktowany przez nieznajomych tylko dlatego, że jest synem „tego” Kisielewskiego. Ludzie mówili półgłosem: „Proszę pozdrowić ojca” albo „Pozdrów ojca”. — Owszem, ojciec był przez lata prześladowany przez komunistów, ale ja nigdy tego nie odczułem. Nawet w marcu 1968 r. — opowiada Jerzy. — Ludzie odnosili się wobec mnie z serdecznością. Doświadczyłem też wiele wyrazów sympatii po śmierci ojca. To był i jest niezasłużony splendor, że ktoś przenosi na mnie sympatię, której nie miał okazji przekazać ojcu. Kiedyś sympatyczna młoda dziewczyna powiedziała: „Odnoszę wrażenie, że pan żył w cieniu”. Odpowiedziałem: „Tak, ale w jak wygodnym cieniu”. Bo kiedy miałem podjąć jakąś ważną decyzję związaną z moją drogą życiową, to wiedziałem, że ojciec ją zweryfikuje. To był dla mnie szalenie wygodny cień. I dziękuję Panu Bogu do dziś, że dane mi było być przy śmierci ojca. Stefan Kisielewski zmarł w końcu września 1991 r. W trzy miesiące po śmierci żony. Wcześniej, w 1986 r., bardzo ciężko przeżył śmierć Wacka. Po śmierci żony, z którą przeżył pół wieku, powiedział kiedyś, że „to bez sensu jest być wdowcem”. Nie umiał pogodzić się z jej odejściem. Z początkiem III Rzeczypospolitej odbył się benefis Kisielewskiego. Również prawykonanie jego „Koncertu fortepianowego”, na które tak bardzo czekał. Zachorował na nowotwór węzłów chłonnych. Po kolejnej chemii lekarze dawali mu jeszcze kilka lat życia. Jednemu z nich zwierzył się, że potrzeba mu tylko pół roku na skończenie powieści. Nie zdążył. Urwał w pół zdania. — Byłem poprzedniego dnia u ojca w szpitalu. Oglądaliśmy w telewizji koncert ojca i poświęcony mu długi program — wspomina Jerzy Kisielewski. — Następnego dnia miałem też przyjść po pracy, o szesnastej. Pracowałem wówczas we włoskiej agencji ANSA. Byłem sam na dyżurze. Czekałem na kogoś, kto by mnie na chwilę zastąpił, bo miałem wrażenie, że powinienem być u ojca. W pewnym momencie powiedziałem sobie: co, ja mam być tu uwiązany? Odwiedzę go choćby na pół godziny. Może nie spadną samoloty, świat się nie zawali. Pojechałem do szpitala. Przyjeżdżam, rozmawiam z ojcem. Czuje się dobrze. Odwiedzają go dwaj dziennikarze. Jest pora obiadowa, wychodzą. Po obiedzie ojcu nagle zrobiło się bardzo zimno. Przykrywam go kocem. W chwilę później robi mu się bardzo gorąco. Wzywam lekarza. Powiada, że coś jest niedobrze. Przewożą ojca biegiem do innej sali. Trzymam ojca za rękę. Widzę w jego oczach lęk. Taki fizyczny. Reanimują go. Kilka minut później ojciec już nie żył. I nagle pomyślałem sobie, że gdybym był w redakcji, to bym go nie potrzymał za rękę i nie byłbym z nim w tym momencie lęku. A tak... to chociaż mieliśmy jeszcze tę chwilę, żeby potrzymać się za ręce.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama