Kolejna rocznica wybuchu II wojny światowej warto postawić pytanie, co się dzieje z naszą pamięcią historyczną i z naszą tożsamością. Czy nie rozmywa się, rozcieńczana propagandą kosmopolitycznych mediów?
Czy możemy się jeszcze czegoś dowiedzieć o Wrześniu 1939 r., o genezie II wojny światowej, o naszej historii sprzed 75 lat? Może raczej powinniśmy dowiedzieć się czegoś o sobie, o tym, kim jesteśmy, kiedy spojrzymy na naszą pamięć o Wrześniu '39. Naszą? A ilu z dzisiejszych mieszkańców Polski przyjmuje historię polskiego bohaterstwa w obronie Ojczyzny jako własną historię, taką, w której czuje się zadomowiony i przez to poczucie zadomowienia zobowiązany: do jej obrony, do wierności, do pamięci?
Zastanówmy się więc, jak zmieniała się ta nasza zbiorowa, kształtowana przez politykę pamięć. Najdalej wstecz potrafię w tej sferze sięgnąć do roku 1969. Uroczysty apel z okazji 30. rocznicy wybuchu II wojny światowej. Obchodzimy go na szkolnym korytarzu, w Szkole Podstawowej nr 7 w Krakowie. Wszyscy nauczyciele, wszyscy nasi rodzice pamiętają wojnę z własnych doświadczeń. Nie dadzą sobie wmówić za wiele. Owszem, słyszymy o „sanacyjnej elicie”, która nie umiała Polski do wojny przygotować, ale nikt nie kwestionuje bohaterstwa polskiego żołnierza ani sensu tej walki. Nic na szkolnej akademii, to jasne, nie mówi się o pakcie Ribbentrop-Mołotow ani o najeździe sowieckim 17 września. A jednak zasadniczy przekaz jest prawdziwy: Niemcy (nie żadni tam „naziści”) napadają zdradziecko na Polskę, popełniając przy tym mnóstwo zbrodni. Polacy bronią się dzielnie, walczą w bezdyskusyjnie słusznej sprawie: w obronie Ojczyzny. My, dzieci, mamy swoją „pop-historię” w postaci seriali „Stawka większa niż życie” i „Czterej pancerni i pies”. Nie rozumiemy ich sprytnego, propagandowego załgania, mającego służyć „przyjaźni polsko-radzieckiej”, ale przeżywamy tę opowieść jako swoją właśnie: jest dobro, związane z Polską, która walczy o wolność, i jest zło — niemiecki najeźdźca, okupant. W mądrzejszy, bardziej zniuansowany sposób pokazuje to nam film Stanisława Różewicza „Westerplatte”, oparty na scenariuszu Jana Józefa Szczepańskiego, najwspanialszy, najbardziej poruszający polski film nie tylko o Wrześniu '39, ale o całej II wojnie światowej — dotąd nie ma lepszego. Uczy jednego: patriotyzm jest wyborem, niełatwym, czasem — jak na Westerplatte — wymagającym najwyższego poświęcenia. Ale na ten wybór było stać niemal wszystkich bohaterów tego filmu, prawdziwych bohaterów Westerplatte — prostych ludzi, najczęściej chłopskiego pochodzenia. Wiedzieli to, co opisywał tak często cytowany w PRL-u wielki poeta Władysław Broniewski: „Kiedy przyjdą podpalić dom,/ ten, w którym mieszkasz — Polskę,/ (...)ty, ze snu podnosząc skroń,/ stań u drzwi./ Bagnet na broń!/ Trzeba krwi!”. I ta wiedza do nas, małych Polaków, docierała, imponowała nam.
Potem przychodziła gorzka wiedza o tym, jak owi prawdziwi bohaterowie Września '39 byli traktowani w PRL-u. Dowiedziałem się wkrótce, że kpt. Franciszek Dąbrowski, współdowódca Westerplatte, pracował w krakowskim kiosku „Ruchu”, a dorabiał sobie chałupniczym szyciem pantofli, pozbawiony, jako „sanacyjny oficer”, emerytury wojskowej. Widziałem na Westerplatte w 1967 r., jak nędznie żył inny z obrońców placówki, sprzedający w ustawionym tam kiosku pocztówki z nowym pomnikiem bitwy.
Jednak wiedziałem, tak jak tysiące, miliony innych wtedy wychowanych młodych ludzi, na pewno to, że Westerplatte, Wrzesień 1939 r. — to wzór patriotyzmu, wzór poświęcenia, które ma sens, bo broniło Polski, broniło naszego miejsca na mapie Europy.
W poruszający wyobraźnię i sumienie sposób przypominał o tym Kościół. Świadczyła o tym nauka obywatelskiej pamięci przez lata prowadzona pod kierunkiem prymasa Stefana Wyszyńskiego, a później wstrząsające „bierzmowanie dziejów”, którego dokonał Jan Paweł II w czasie pielgrzymki poprzedzającej narodziny Solidarności — tuż przed 40. rocznicą wybuchu II wojny światowej. Potem przyszedł stan wojenny. Przypomnienie okupacyjnych wzorów, patriotyzmu, poświęcenia, ofiar, choć oczywiście — na szczęście — w skali nieporównanie mniejszej niż w czasach II wojny. Dla mojego pokolenia wielkim przeżyciem były słowa, które Ojciec Święty skierował do nas w czasie swej trzeciej pielgrzymki do ojczyzny, 12 czerwca 1987 r. Mówił, abyśmy się nie zagubili w zniechęceniu, w zmęczeniu kolejną — zdawałoby się — przegraną walką, tym razem z wewnętrznym okupantem. Papież mówił o tym, że na Westerplatte „grupa młodych Polaków, żołnierzy, pod dowództwem mjr. Henryka Sucharskiego, trwała ze szlachetnym uporem, podejmując nierówną walkę z najeźdźcą. Walkę bohaterską. Pozostali w pamięci narodu jako wymowny symbol”. Papież wzywał, a myśmy słuchali: „Trzeba, ażeby ten symbol wciąż przemawiał, ażeby stanowił wyzwanie dla coraz nowych ludzi i pokoleń Polaków. Każdy z was, młodzi przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje «Westerplatte». Jakiś wymiar zadań, które musi podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można «zdezerterować»”.
To było 48 lat po wybuchu II wojny. Wydawało się, że taka właśnie pamięć — odpowiedzialna, mobilizująca do tego, by nie dezerterować — wiąże nas mocno z polskością, z Westerplatte. A ta pamięć jednak słabła. Zostało jeszcze 6 lat PRL-u. Coraz bardziej żałosnych. Kiedy kończyła się wewnętrzna okupacja, której pilnowała moskiewska potęga ze Wschodu, w ankiecie katolickiego miesięcznika „Znak” padły te słowa, głos młodego pokolenia, głos Donalda Tuska: „Polskość to nienormalność”. Stwierdzenie to w swoim rozwinięciu sprowadzało się do tezy, że walka, bohaterstwo, ofiara — to wszystko, co składało się na zasadniczą treść polskiego Września 1939 r., na treść naszej historii (tej, o której mówili Jan Paweł II i kard. Wyszyński) — nie ma sensu, że to głupota, naiwność.
Nie myśleliśmy wtedy o tym zbyt wiele. Cieszyliśmy się wkrótce z wyborów 4 czerwca, z tego, że system komunistyczny się kruszy. Ale okazało się, że to nie ma związku z polską walką o wolność, o niepodległość, o godność, a jest tylko darem naszych „panów”, władców PRL-u, którzy zdecydowali się łaskawie podzielić odpowiedzialnością za upadające państwo, za zgodą swoich z kolei panów — z Moskwy. Tak nam to tłumaczono: żebyśmy się nie cieszyli za bardzo. Jeśli mamy się z czegoś cieszyć — to z tego, że — jak nam wtedy, w roku 50. rocznicy wybuchu II wojny mówiono — „nastąpił koniec historii”. Komunizm pokojowo się rozwiązuje. Nie będzie już żadnych wojen, żadnych wielkich rywalizacji — a w związku z tym cały bohaterski bagaż polskich dziejów już nie jest potrzebny. Jest już co najwyżej śmieszny, a może nawet groźny. Polska historia to „polskie piekło”.
Tym głosem mówiły nowe, „nasze” media: „Gazeta Wyborcza” i naśladujące ją telewizje. Zaczynała się systematyczna pedagogika wstydu. Po pierwszych dziesięciu latach III RP, zbiegających się z 60. rocznicą wybuchu II wojny, było już widać rezultaty. Przeciwko Westerplatte, przeciwko świadectwu blisko miliona polskich żołnierzy, którzy walczyli w obronie swojego domu, w obronie całej Europy przed barbarzyńcami z Berlina i z Moskwy we Wrześniu 1939 r., zaczęto coraz skuteczniej wysuwać kontrnarrację: A może źle się bronili? Może wcale nie tak bohatersko? Może nawet — niepotrzebnie? A może nie powinniśmy już w ogóle pamiętać o Westerplatte, ale raczej o czymś innym: o naszych zbrodniach, o tym, że II wojna to czas polskiej hańby — czas Jedwabnego? W ślad za 60. rocznicą Września '39 przetoczyła się gigantyczna kampania medialna, największa w ostatnim ćwierćwieczu. Jej hasłem było Jedwabne właśnie: próba zredukowania polskiej pamięci o II wojnie do czapki hańby, jaką powinniśmy wszyscy włożyć w związku ze zbrodniami popełnionymi przez naszych rodaków na Żydach, na Niemcach (także!), na Ukraińcach, właściwie na wszystkich. To kampania wymazywania pamięci o prawdziwej, rzeczywistej i oczywistej wcześniej roli Polski w II wojnie światowej — roli pierwszego obrońcy wolności przed dwoma totalitarnymi systemami. To kampania wykrzywiania rzeczywistych proporcji tamtej wojny i całej polskiej historii — tak, aby Polacy zamiast odczuwać dumę i zobowiązanie płynące z Westerplatte, z Wizny, z Kocka, z obrony Warszawy, obrony Grodna — czuli palący wstyd. Żeby, jak to określiła publicystka „Gazety Wyborczej”, porzucili „wygodny kostium ofiary” i pogodzili się z rolą oprawców.
W tym samym czasie u naszych sąsiadów odpowiedzialnych za wybuch II wojny dokonywał się proces odwrotny: już nie było w tej historii Niemców, tylko jacyś etnicznie anonimowi „naziści”, zaś w Rosji Władimira Putina wprowadzono wręcz sankcje za każdą próbę umniejszenia wyłącznie bohaterskiej roli Armii Czerwonej i ZSRR w II wojnie (a więc także np. za próbę przypomnienia zdradzieckiej napaści sowieckiej na Polskę 17 września i wszystkich zbrodni wojennych z tego wynikających).
I przyszedł czas najgorszy dla naszej pamięci. Dam jeden przykład. W 2004 r. inny publicysta „Wyborczej” (prof. Janusz Majcherek) zdecydował się napisać, że nie powinniśmy wspominać nawet o sowieckim najeździe na Polskę 17 września, bo przecież musimy najpierw przypomnieć nasz, polski najazd na Czechosłowację w roku 1938... Nie zastanowił się nad tym, ile było ofiar tego drugiego „najazdu”, czy ktokolwiek zginął... I jak można to porównać z ludobójstwem, którego symbolem stał się Katyń — ludobójstwem liczącym setki tysięcy ofiar... A może się zastanowił — bo miał właśnie taki efekt osiągnąć: kłamliwego zrównania, które każe Polakom wstydzić się i zapomnieć o prawdzie historycznej, o Wrześniu '39, o II wojnie. „Cały militarny udział Polaków w II wojnie światowej” można porównać do wkładu żołnierzy z „RPA, Nowej Zelandii czy Nepalu”. Zasługi tych ostatnich miały być tym większe, że „wzięli udział w krwawych zmaganiach z hitleryzmem, które nie miały znaczenia dla ich daleko położonych krajów”. A Polacy walczyli, bo musieli... Ów autor napisał także, że „zagłada Warszawy nie jest bynajmniej ewenementem. W gruzach legły Hiroszima i Nagasaki, Drezno i Hamburg, Stalingrad i Mińsk. Taka niszczycielska była tamta wojna i metody jej prowadzenia”. Gdyby znał historię choć trochę, może przynajmniej lepiej dobrałby swoje porównania. Drezno, Hamburg, Hiroszima i Nagasaki to miasta krajów agresorów tamtej wojny, zniszczone przez naloty alianckie. Niemcy i Japonia zasiały ten wiatr, z którego zbierały potem burzę. Mińsk i Stalingrad to miasta zniszczone w toku wojennych działań, jak tysiące innych miast w II wojnie, np. Wrocław czy Poznań. Ale porównań autor nie dobierał — wystarczył ten argument jak cep, żeby podważyć wyjątkowość losu Warszawy, wyjątkowość bohaterstwa i ofiary jej mieszkańców w czasie II wojny.
Przypomniałem ten głos sprzed 10 lat nie dlatego, że był wyjątkowy, ale dlatego, że był typowy dla tej monstrualnej propagandy historycznego nihilizmu, jaką narzucały wtedy codziennie główne telewizje, główne dzienniki III RP. Wtedy zaczęła się także kontrakcja na tę próbę ucięcia polskiej pamięci. Utworzono Muzeum Powstania Warszawskiego, zaczął energiczniej działać Instytut Pamięci Narodowej pod kierownictwem prof. Janusza Kurtyki.
Atak historycznego nihilizmu jednak nie słabł, a wręcz nasilał się. Przytoczmy jeszcze dwa charakterystyczne przykłady. Powstał nowy film o Westerplatte. Rzekomo przywracający „prawdę”, a w istocie mający przekonać widzów, że rozsądny mjr Sucharski chciał się od razu poddać — bo cała ta walka była bez sensu. Żołnierze, przepraszam: sikali na portrety naczelnego wodza, „mądrzy” oficerowie chcieli się zbuntować przeciwko „szalonemu” zwolennikowi obrony, kpt. Dąbrowskiemu — ale zostali rozstrzelani. Moralne bagno i bezsens: oto nowa lektura Westerplatte. „Gazeta Wyborcza” wzięła się za Wiznę, „polskie Termopile”, gdzie mały oddział kpt. Władysława Raginisa powstrzymywał skutecznie atak dywizji gen. Heinza Guderiana. Znalazł się „historyk”, który odczytał „na nowo” tę historię, opiewaną nawet przez znany szwedzki zespół „Sabaton” w piosence „40:1” (bo takie były proporcje między Niemcami a polskimi obrońcami Wizny). Nowa wersja — jak głosi ów „historyk” w „Gazecie Wyborczej” na 70. rocznicę Września (w 2009 r.) — wygląda następująco: obrońcy Wizny uciekli, czołgi niemieckie nie mogły przejechać, bo na przeszkodzie stała im rzeka Narew, a nie żadni polscy żołnierze, prawie nikt z Polaków nie zginął, no, może sam kpt. Raginis w łeb sobie strzelił. Może pijany był? Tak, to jest teraz jedynie słuszna wizja Września '39.
Młodym ludziom, wytrenowanym przez III RP w obojętności na własną Ojczyznę, na jej historię, wiele można wmówić. Jeden z tych młodych ludzi, mieniący się i „historykiem”, i „krytycznym patriotą”, zdecydował się nawet w ubiegłym roku wydać książkę, która jakby podsumowuje całą szkołę szyderstwa z polskiej historii. Książka podważa sens decyzji o polskim oporze przeciw Hitlerowi. Trzeba się było z Hitlerem sprzymierzyć — to ma być nowy sens naszej pamięci, „krytycznej”, takiej, która potępi „głupi” Wrzesień 1939 r., „fałszywy” patriotyzm, opór przeciw obu totalitarnym najeźdźcom. Lepiej się poddać.
Dziś widzimy, że te pytania, te rozważania nie dotyczą tylko historii sprzed 75 lat. W sytuacji, kiedy obok nas dokonuje się agresja militarna na sąsiednie państwo, kiedy już oderwano jego fragment — Krym (coś jak gdański „korytarz”), a mocarstwa zachodnie już tylko myślą, jak pogodzić się z agresorem — za cenę napadniętego — musimy zadawać sobie te pytania: Czy warto walczyć o niepodległość? Czy lepiej się poddać od razu? Czy polski Wrzesień 1939 r. to lekcja bezsensu i głupoty, czy raczej lekcja bohaterstwa i poświęcenia, które nie przemijają, ale mają nam przypominać o wartości własnego państwa, własnej wolności?
Nie oddawajmy historii nihilistom. Następnym krokiem jest bowiem oddanie naszej wolności i rozwiązanie tej narodowej, historycznej wspólnoty, której broniły i którą budowały pokolenia naszych przodków. Tyle przynajmniej chciałbym, abyśmy pamiętali dzisiaj, na progu 75. rocznicy napaści Niemiec i Związku Sowieckiego na Polskę, o 75. rocznicy wybuchu II apokalipsy.
opr. mg/mg