Zniszczyć pokolenie najmłodszych Polaków

Historia obozu koncentracyjnego dla dzieci w Łodzi jest mało znana - choć nie mniej dramatyczna niż Auschwitz czy Treblinki

W początkach mroźnego grudnia 1942 r. Niemcy przywieźli pierwszy transport kilkudziesięciorga dzieci do obozu Polen-Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt — obozu dla dzieci i młodzieży zorganizowanego przez Niemców na terenie łódzkiego getta, w dzielnicy Bałuty. Więziono w nim dzieci od 2. do 16. roku życia. Chłopcy pracowali w obozie, dziewczynki — głównie w oddalonej o ponad 30 km Dzierżąznej. Głodem, represjami i pracą ponad dziecięce siły Niemcy walczyli z najmłodszym pokoleniem Polaków

Jak wspominali więźniowie w rozmowie z TV Archidiecezji Łódzkiej, każdy dzień w obozie, mimo upływu ponad 70 lat od tamtego czasu, pamiętają jako traumatyczne wydarzenie. Leon Dziedzic do obozu trafił wraz z młodszym bratem w 1943 r., miał wtedy 12 lat. Przebywali tam do likwidacji obozu. Ich matka z siostrą i starszym bratem zostali wywiezieni na roboty do Niemiec. Za wysokim, trzymetrowym drewnianym płotem, oplecionym drutem kolczastym podłączonym do prądu, więzień Leon szył buty. Jego młodszy brat wykonywał prace gospodarcze. Chodzili ciągle głodni. Pracowali po kilkanaście godzin dziennie, czasem nawet 16. Podczas sezonu letniego wywożono niektórych chłopców do zbierania buraków w niemieckim gospodarstwie.

Krystyna Lewandowska, przywieziona do obozu również jako 12-latka, wyszła z niego u końca wojny. Jej rodzice byli w AK. Ona jeszcze jako 11-latka była łączniczką. Została aresztowana i osadzona w obozie jako „banditenkind”, czyli dziecko bandytów. Pobyt w obozie po dziś dzień jest dla niej bolesnym wspomnieniem. Widzi siebie każdego dnia głodną i bosą. Pracowała m.in. w komando pralniczym, gdzie prała bieliznę żołnierzy Wehrmachtu.

Kazimierz Gabrysiak został aresztowany w 1942 r. Podkreśla, że każdy dzień był dla niego trudnym przeżyciem. Wciąż myślał o rodzinie. — Najgorzej było w Boże Narodzenie i na Wielkanoc — wspomina. — Łączyłem płacz z modlitwą. W obozie panował straszny głód. Na obiad była chochla zupy. Na śniadanie zabarwiona na ciemno woda imitująca kawę i 150 gramów suchego chleba. Podobnie wieczorem. Pracowaliśmy po 8, często po 12 godzin dziennie. Mycie latem i zimą było pod pompą na dworze. Nie było ciepłej wody. Nie można było wychodzić z baraku po godzinie 22. Jeśli trzeba było załatwić potrzeby fizjologiczne, to w baraku, gdzie nie było ubikacji. Smród był wiadomy. Od 10 do 12 w nocy były dyżury każdego z chłopców. Kolejne — od 12 do 6 rano. Kiedy raz zasnąłem, gestapowiec August przytrzymał mnie przy gorącym piecu. Poparzyłem się tak strasznie, że do dzisiejszego dnia mam ślady na ciele...

Dzieci bandytów

Decyzję o zorganizowaniu obozu w Łodzi Heinrich Himmler podjął już w 1940 r., jednak pierwszy transport dzieci przybył 2 lata później. Miał to być rzekomo dom dla młodych włóczących się, a w istocie był to obóz dla dzieci polskich patriotów — czy to zamordowanych przez niemieckich okupantów za działalność w organizacjach niepodległościowych, czy też wysłanych na roboty dla budowania Rzeszy. Na terenie łódzkiego getta wydzielono kilkanaście hektarów. Założono tam kilka zakładów produkcyjnych, gdzie starsze dzieci wykonywały różnorodne prace, m.in. słomiane osłony na buty, jak również wiklinowe koszyki czy części do żołnierskich plecaków. Dziewczęta pracowały głównie w rolnictwie, w zimie zaś i wiosną reperowały niemieckie mundury. Dziećmi od 2. do 6. roku życia zajmowały się starsze uwięzione dzieci. Nadzorowali je policja kryminalna (kripo), niemieccy nadzorcy i kilkoro folksdojczów. Za każde przewinienie czy niewykonanie planów dzieci były katowane. Stan psychofizyczny ponad 200 dzieci z obozu, które tuż po wojnie trafiły do Pogotowia Opiekuńczego w Łodzi, tak opisywała w 1946 r. Maria Niemyska-Hessenowa: „Zdaniem wychowawców, różniły się one od innych dzieci. Przywarła do nich nazwa «te z lagru». Dla nich i dla wychowawców najtrudniejszy był pierwszy okres, w którym nasycały swój tak długo niezaspokajany głód. Zdaniem wychowawców, dzieci podobne były wtedy do zwierzątek, rzucały się na wychowawców, traktując ich jak dozorców niemieckich, odbierały jedzenie innym towarzyszom. Kradły z magazynu. Dłużej niż tydzień nikt z opiekunów nie był w stanie z nimi wytrzymać. W miarę upływu czasu następowała z wolna poprawa na lepsze. Dzieci cieszyły się ciepłem i jaką taką odzieżą. Nie znosiły jednak w dalszym ciągu zbiórek, chodzenia parami, gwizdków — to wszystko przypominało im obóz. Z trudem też przychodziło im wierzyć w życzliwą postawę opiekunów-wychowawców. Ciągle widziały w nich dozorców niemieckich”.

— Miał to być rzekomo obóz dla dzieci i młodzieży kryminalnej — mówi Grzegorz Wróbel, kustosz Muzeum Tradycji Niepodległościowych w Łodzi. — W istocie był to obóz absolutnie represyjny. Wyniszczający. Rozmawiałem z tymi, którzy będąc w obozie, mieli po kilkanaście lat. Opowiadali, jak strasznie traktowali ich Niemcy. Jak ich bito, trzymano na mrozie, upadlano. Wykańczano ich pracą ponad dziecięcą wytrzymałość. Tamten czas jest dla nich do dzisiaj tak dużą traumą, że niechętnie o tym rozmawiają. Pamiętam, jak jeden z tych ówczesnych chłopców, który po ukończeniu 16. roku życia został wywieziony do Dachau, stwierdził, że były to jakby wczasy — tam bowiem młodociani więźniowie byli otaczani opieką przez starszych. Na Przemysłowej nie był traktowany jako młody więzień, ale był odpowiedzialny za małe dzieci. Niestety, często za nie dostawał lanie, bo one się moczyły. Niemcy uważali, że złośliwie, a one były przecież jeszcze małe, pozbawione potrzebnej opieki. Często przeziębione, z chorobą dróg moczowych czy nerek. Niemcy ich zachowanie traktowali jako... antyniemieckość. Za to, że się moczyły, w ramach represji, były głodzone. W latach 60. XX wieku prowadzono badania wśród dzieci więzionych w łódzkim obozie. Gros z nich było chorych. Dolegały im wszelkiego rodzaju choroby będące efektem pobytu w obozie. Każde z nich przeżywało głęboką traumę poobozową. To przecież były dzieci, które nie miały, jak dorośli, żadnych systemów obronnych.

Długie milczenie prawdziwej historii

Po wojnie niewiele mówiono o obozie. Jedni chcieli jak najszybciej zapomnieć o obozowym koszmarze, inni wręcz skrywali swoje traumatyczne przeżycia. W 1965 r. ukazała się książka Wiesława Jażdżyńskiego „Reportaż z pustego pola”, w której autor na podstawie wypowiedzi świadków i dostępnych wtedy dokumentów opisał koszmar obozowego... dzieciństwa. Dziesięć lat później ukazała się książka byłego więźnia obozu, a potem funkcjonariusza UB Józefa Witkowskiego — i tak przez lata PRL obowiązywała wiedza zapisana przez ubeka. Dopiero w III RP stało się możliwe docieranie do prawdy.

Jak wynika z najnowszych badań przeprowadzonych przez naukowców z IPN, przez obóz przeszło ok. 3 tys. osób, zmarło ok. 150 z nich. W czasie epidemii tyfusu kilkadziesięcioro dzieci umieszczono w szpitalu mieszczącym się na terenie getta. Wiele z tych „polskich bandytów” uratowali żydowscy lekarze.

Obóz istniał do wejścia wojsk sowieckich i polskich do Łodzi, czyli do 19 stycznia 1945 r.

Nie udało się uciec głównym oprawcom z obozu — złapano ich i osądzono. Edwarda Augusta i Sydomię Bayer, odpowiedzialnych za katowanie i śmierć dzieci, skazano na karę śmierci i stracono. Jednak wielu nadzorcom, zarówno niemieckim, jak i folksdojczom, udało się uciec. Kilkoro z nich pozyskano jako współpracowników UB. Wśród nich — Eugenię Phol, folksdojczkę, która jako współpracowniczka UB, a później SB była ochraniana przez służby. Zmieniła nazwisko na Pol i pracowała w różnych zakładach w Łodzi. Działała również w łódzkim Związku Bojowników o Wolność i Demokrację (ZBOWiD), w którym uchodziła za kucharkę łódzkiego obozu dla dzieci, pomagającą dzieciom. Jednak w latach 70. ubiegłego wieku służby zdjęły z niej „parasol ochronny”. Dlaczego? Do dziś nie wiadomo. Rozpoznano ją jako okrutną oprawczynię. Według zeznań wielu więzionych niegdyś dzieci, znęcała się nad nimi, 2 zaś z dziewczynek doprowadziła do śmierci. Podczas procesu nie zaprzeczała, że pracowała w obozie, ale zarzekała się, że przede wszystkim pomagała. W radiowym reportażu Zbigniewa Ostrowskiego utrzymywała, że jest niewinna i że zrobiono z niej kozła ofiarnego. Została skazana na 25 lat więzienia w 1975 r. Wyszła na wolność na początku lat 90.

W latach 50. i później na terenie obozu wybudowano osiedle mieszkaniowe. Baraki, w których więziono dzieci, rozebrano. Zostało tylko kilka budynków — w tym miejsce pracy komendanta obozu — które dziś są własnością prywatną. W 1971 r. powstał pomnik Martyrologii Dzieci, nazywany potocznie pomnikiem Pękniętego Serca. Postawiono też płot z betonu, który symbolizuje ogrodzenie obozu, choć jest on, podobnie jak pomnik, poza jego terenem. Od 6 lat organizowane są przez archidiecezję łódzką modlitwy w intencji zamordowanych dzieci. Odbywa się również marsz pamięci do obozu, który każdego roku wyrusza z innego kościoła. Biorą w nim udział pozostałe przy życiu więzione niegdyś przez Niemców dzieci, a obok nich łodzianie: dzieci i młodzież oraz dorośli. W pobliskiej szkole podstawowej, mieszczącej się na terenie dawnego obozu, jest izba pamięci poświęcona obozowym dzieciom.

 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama