80 lat temu w wyniku postanowień paktu Sikorski-Majski tysiące polskich dzieci rozpoczęło wielką tułaczkę z sowieckich łagrów. Nie wszystkim udało się szczęśliwie dotrzeć do Polski
Dokładnie 80 lat temu, w wyniku postanowień paktu Sikorski — Majski, tysiące polskich dzieci, które wcześniej znalazły się w sowieckich łagrach, rozpoczęło swą długą i trudną drogę tułaczą. Droga ta nie zawsze prowadziła do Polski. Wiele dzieci zmarło w jej trakcie, wiele z różnych powodów trafiło do Ameryki, Australii czy Anglii, nie rzadko jako sieroty. Zofii Pawłowskiej, mojej rozmówczyni, udało się szczęśliwie wrócić do Ojczyzny i nie utracić nikogo z najbliższych.
Pani dzieciństwo to dworek w Stołowiczach, w powiecie baranowickim, wybuch II wojny światowej, okupacja sowiecka i wywózka na Syberię. Ile miała Pani lat, gdy Panią zesłano?
Zofia Pawłowska: Urodziłam się w 1927 roku, więc 10 lutego 1940 roku, bo tego dnia nas deportowano, miałam 13 lat. Razem ze mną deportowana została mama, siostra Oleńka i brat Wiesław. Mój ojciec, Zdzisław Haciski był oficerem Wojska Polskiego w stopniu kapitana, jeszcze we wrześniu trafił do niewoli litewskiej, ale szybko udało mu się uciec i potem cały czas się ukrywał. Tatusia nie wywieźli tylko dlatego, że Rosjanie nigdy go nie złapali. Do amnestii w 1941 roku pracowaliśmy przy wyrębie lasów w okolicy miasta Gorki, a potem trafiliśmy do Uzbekistanu. By zapewnić nam utrzymanie i możliwość wyjścia z Armią Andersa, mamusia zaczęła pracę w naszym wojskowym szpitalu w Guzar. Nas z konieczności musiała ulokować w pobliskim sierocińcu w Karkin-Batasz. Stamtąd wkrótce razem z Olą zostałyśmy przeniesione do grupy Junaczek koło Kitab. Znajdowaliśmy się pod opieką VI Dywizji. Na inspekcję przyjechał sam gen. Anders, a ja, niewyrośnięta Zosia, miałam go witać. Wszystko byłoby dobrze, gdybym nie pomyliła nazwisk i na koniec nie wykrzyknęła: „Niech żyje gen. Sikorski!”. Chciałam się poprawić i znów gafa, wykrztusiłam: „Anders Sikorski”. Skończyło się to moim płaczem. Gen. Anders wziął mnie na ręce, uściskał i powiedział z uśmiechem — „To nic, moje dziecko”. Później generał podchodził do dziewczynek, pytał o ich rodziny, notował nazwiska i obiecywał, że zrobi co w jego mocy, by doprowadzić do ich połączenia. I dotrzymywał obietnicy, ale to już temat na osobną rozmowę.
Jak długo zostaliście w Uzbekistanie?
Kilka miesięcy. Później przeniesiono nas do Persji. Najpierw ciężarówkami zawieźli nas na stację kolejową, a potem jechaliśmy pociągiem. Wyładowali nas na jakiejś pustyni, gdzie w obozie namiotowym niecierpliwie oczekiwaliśmy na dalszy transport. Namioty zasypywał piasek pustyni, byliśmy umęczeni upałem, pragnieniem i bardzo wygłodzeni. Po kilku dniach wreszcie nadszedł upragniony sygnał, że jedziemy dalej. Razem z wojskiem załadowali nas do wagonów towarowych i tym razem dotarliśmy do Krasnowodska. Tam już czekał stary statek „śdanow”. Upchali nas na niego po brzegi, że nawet nie było gdzie usiąść, a co dopiero myśleć o załatwieniu potrzeb fizjologicznych. Wszyscy wciskali się na pokład, byle tylko nie pozostać w tym przeklętym „Raju Rad”. Staliśmy przez całą dobę, szczęśliwi, że nie pozostajemy na nieludzkiej ziemi. Jesteśmy na środku morza Kaspijskiego. Noc. Nagle maszyny stanęły. Nastąpiła straszliwie głucha cisza. Wszyscy zastanawiają się, co dalej? Krążą różne pogłoski, jest strach i coraz większe zniecierpliwienie. Na szczęście po dwóch godzinach maszyny ruszyły. Piękny słoneczny ranek. Na horyzoncie widać już zarysy lądu. To Persja — jesteśmy uratowani. W Pahlewi długi sznur namiotów i Wojsko Polskie w mundurach. My Junacy też w mundurach, wprawdzie nieco za dużych, ale i tak szczęśliwi. Mimo naszego wymizerowania wszędzie słychać było wesołe rozmowy i śmiech. Zapanowała radość. Ale my z Oleńką martwiłyśmy się bardzo o naszą mamę i brata. Czy im też udało się opuścić ZSRR. Na szczęście po kilku dniach spotkałyśmy się z nią. Ależ to była radość! Mimo, że biedna mateńka bardzo słaba i mizerna, wyglądała jakby jej ze 40 lat przybyło. W Guzarze ciężko chorowała, ale dzięki temu, że pracowała w Szpitalu Wojskowym, została uratowana. Nasza radość była jednak krótka, bo okazało się, że obóz cywilny, gdzie przebywała mama z bratem, będzie przeniesiony do Teheranu, a nasz obóz wojskowy nadal pozostanie w Pahlewi. Dopiero po kilku tygodniach zdecydowano, że też będziemy przeniesieni do Teheranu. A Teheran był dużym miastem pełnym polskiego wojska i żołnierskich rodzin. Wiele dzieci w mundurach — to im ratowało życie. Zakwaterowano nas w długich barakach. Nasze organizmy były tak bardzo osłabione, że atakowały nas wszystkie możliwe choroby. Opiekunowie starali się zająć nas lekcjami, robili wycieczki do miasta, wyżywienie z kotła po rosyjskim głodzie wydawało się nam delicjami.
A co z mamą? Odnalazła ją Pani?
W punkcie PCK powiedziano mi i Oli, że mama jest w trzecim cywilnym obozie. Trochę wtedy chorowałam, więc moja kochana siostrzyczka zdecydowała się sama pojechać do tego obozu. Jednak kiedy tam dotarła, dowiedziała się, że nasza mateńka z Wiesiulkiem popłynęli do Afryki. Strasznie płakałyśmy z tego powodu. Po niedługim czasie zapadła decyzja, że dziewczęta starsze, które mają iść do szkoły wojskowej, wyjadą do Jerozolimy, a dzieci młodsze — byłyśmy z Olą oburzone, że też nas tak potraktowali — do szkoły cywilnej w Isfahanie. Isfahan oczarował wszystkie dzieci — bardzo stare miasto położone malowniczo u podnóża gór, piękna okolica, wspaniałe budowle i łany kwiatów. Po raz pierwszy od lat zakwaterowali nas w godnych warunkach i spałyśmy w prawdziwych łóżkach z pościelą. Była też normalna szkoła z tablicą, kredą i gronem nauczycieli. Cieszyliśmy się z rozpoczęcia nauki, ale najcenniejszym prezentem były zeszyty do pisania pamiętników, kredki, ołówki, itp. Dla nas były to skarby ogromnej wartości, ponieważ dotychczas nie miałyśmy żadnych szans na pisanie. W Karkin-Batasz pisaliśmy palcem po wygładzonym piasku. Nic więc dziwnego, że zaraz zaczęły się „zawody” w pisaniu pamiętników. Nasze panie wychowawczynie też nas do tego zachęcały „zapisujcie wszystko, bo to są najlepsze świadectwa i pomniki naszej historii”.
opr. mg/mg