Druga dekada XXI wieku to zwrot młodzieży w kierunku lewicy. Jeśli Kościół nie dostrzeże społecznych nastrojów wśród młodego pokolenia, dostrzeże je i zagospodaruje ktoś inny
Protesty i zamieszki w Hiszpanii, Grecji czy Wielkiej Brytanii mają swoje różne preteksty, ale ich wspólnym tłem jest kryzys społeczeństwa, a nie tylko kryzys finansowy oraz tak zwane rynki. Mówimy więc o procesach i o społeczeństwie w czasie przemian. Także w Polsce.
Minister Michał Boni dobrze to rozumie. Dlatego poproszony o podanie trzech książek, które kupi na gwiazdkowy prezent, jako pierwszą wymienia „Mapę i terytorium” Michela Houellebecqa, najnowszą powieść słynnego Francuza, bardzo inspirującą i niepokojącą propozycję dyskusji o zmianach cywilizacyjnych we współczesnym świecie — tłumaczy swój wybór w grudniowym numerze magazynu „Książki”.
Premier Donald Tusk zauważa zmiany cywilizacyjne w exposé 18 listopada i odnosi się do nich z rezerwą: Zdaję sobie sprawę, że w ostatnich latach — co było widać wyraźnie w tej kampanii wyborczej — oprócz wielkich wyzwań finansowych, gospodarczych pojawiły się także nowe wyzwania o charakterze cywilizacyjnym, obyczajowym, kulturowym. Trzeba rozumieć te zmiany, ale nasza koalicja, polski rząd, instytucje życia publicznego, państwo polskie nie są od tego, aby przeprowadzać obyczajową rewolucję. Państwo polskie jest od tego, aby zapewnić Polakom bezpieczne, możliwie dostatnie życie w tych trudnych czasach.
Fakt, zmiany kulturowe zachodzą niezależnie od działań rządu.
Zmiany te ujawniają się w Polsce przy okazji kilku nieoczekiwanych i symbolicznych wydarzeń oraz w związku z nieoczekiwanymi wynikami wyborów. Chodzi głównie o reakcję młodych na spór o krzyż przed Pałacem Prezydenckim wiosną i latem 2010 roku; wybory prezydenckie, też w 2010 roku, kiedy niezły trzeci wynik uzyskuje lider Sojuszu Lewicy Demokratycznej Grzegorz Napieralski; europejskie protesty Ruchu Oburzonych od maja 2011 roku z ich polskim odpryskiem; oraz ostatnie wybory parlamentarne i wejście do Sejmu Ruchu Palikota jako trzeciej siły politycznej.
Obserwujemy odwracanie się młodych od Kościoła i ich zwrot w stronę lewicy. Nie wszystkich młodych, ale przecież znaczącej części. Międzynarodowe tło zachodzących zjawisk tworzą kryzysy — gospodarczy i polityczny — oraz debata o wartościach, która tym kryzysom towarzyszy, chociaż jej źródła widoczne są w kulturze znacznie wcześniej. Mówimy więc o procesach i o społeczeństwie w czasie przemian.
Jakiego rodzaju sofa definiuje mnie jako osobę?
Kultura przygotowuje nas do tego od dawna. Dwanaście lat temu, w lutym 2000 roku, polskie kina zaczynają pokazywać kultowy dla dzisiejszych 25-30-latków „Podziemny krąg” („Fight Club”) Davida Finchera. W tym filmie trzydziestoparoletni mężczyźni, na co dzień pracownicy korporacji, spotykają się na nielegalnych walkach. Biją się i czują, że ich życie odzyskuje sens, którego nie zapewniają uzależnienie od katalogu Ikea i przemyślenia typu: Jakiego rodzaju sofa definiuje mnie jako osobę? W codziennym świecie podporządkowali się logice posiadania, przedmiotom i markom. Muszą to odreagować.
Dialog z „Podziemnego kręgu” (grają Brad Pitt i Edward Norton):
- Kim w takim razie jesteśmy?
- Bo ja wiem, konsumentami? Tak. Jesteśmy konsumentami.
- Jesteśmy ubocznym produktem obsesji stylu życia. Morderstwa, przestępczość, ubóstwo — to mnie nie obchodzi. To, co mnie obchodzi, to plotkarskie czasopisma, telewizor z pięciuset kanałami, nazwisko jakiegoś faceta na mojej bieliźnie. Rogaine. Viagra. Olestra.
- Marta Stewart.
- Pieprzyć Martę Stewart. Ona poleruje okucia na Tytaniku. Wszystko tonie.
Ich „Podziemny krąg”, mimo że jest tajny, szybko rozwija się w całym kraju. Organizator wymyśla „Projekt Zadymę” („Project Mayhem”), który początkowo polega na niszczeniu mienia, a kończy się wysadzaniem biurowców. Bohater wypowiada wojnę bezmyślnemu konsumpcyjnemu społeczeństwu i systemowi bankowemu. W ostatnich minutach filmu (bez obaw: nie zdradzam prawie niczego) patrzy na eksplodujące budynki firm obsługujących karty kredytowe. Skasować się miały zapisy wierzytelności, tak żeby wszyscy mieli czyste konta. Padają słowa: — Z tych okien obejrzymy koniec historii finansów. Krok bliżej do równowagi ekonomicznej.
Obecnie strona „Fight Clubu” ma na Facebooku ponad siedem i pół miliona fanów. Tekst na jej zdjęciu profilowym mówi: To, kim jesteś, nie zależy od tego, ile „lajków” zdobędziesz (to znaczy: ile osób polubi twój profil na Facebooku). Przesłanie filmu pozostaje aktualne.
Dawka krytyki współczesnego stylu życia pochodzi także z literatury. Mniej więcej w okresie, kiedy Fincher kręci „Fight Club”, Michel Houellebecq pisze „Cząstki elementarne” i „Platformę”, książki, które ukazują się w Polsce w roku 2004 (W.A.B., Warszawa). Laureat Nagrody Goncourtów 2010 (za „Mapę i terytorium”, polskie wydanie W.A.B., Warszawa 2011) portretuje człowieka Zachodu: zdegenerowanego materializmem i współzawodnictwem, zagrożonego terroryzmem, niezdolnego do szczęścia i spełnionej miłości; jego bohaterowie nie umieją kochać i być szczęśliwymi. Ostatnią formą wierności, której doświadczają, są oferty handlowe w skrzynce na listy. W opisanym przez Houellebecqa społeczeństwie marketingowcy wyznaczają pory roku: Sezon letni zdecydowanie posuwał się do przodu, strategie handlowe zmierzały ku jesieni; jednak niebo wciąż było wspaniałe, to przecież dopiero początek lipca.
Jeden z bohaterów „Cząstek”, kiedy był nastolatkiem, wierzył, że cierpienie dodaje człowiekowi godności. Teraz musiał przyznać: pomylił się. Godności człowiekowi dodaje telewizja. Inny mówi o sobie: Jestem zupełnie bezużyteczny. Nie rozumie, jak powstają przedmioty, którymi się otacza — od sztućców po telefon komórkowy. Nie wie, jak produkowane są parówki. Poza zastanym kontekstem ekonomiczno-przemysłowym nie umiałby znaleźć pożywienia, ubrać się, schronić. Przyznaje: Jestem całkowicie zależny od otaczającej mnie społeczności, będąc właściwie jej zbędny.
Zmiany społeczne Houellebecq komentuje na przykładzie Irlandii, który dziś może bardziej przemawia do wyobraźni Polaków niż kiedykolwiek wcześniej (mieliśmy przecież kopiować jej cud gospodarczy, stać się „drugą Irlandią”, która tymczasem dotkliwie odczuła skutki światowego gospodarczego kryzysu). Pisze kilkanaście lat temu Houellebecq: Irlandia robi się nowoczesnym krajem. Powstały tutaj filie wielu przedsiębiorstw o wysokiej technologii, z powodu niskich składek na ubezpieczenia społeczne i niskich podatków; (...) cała młodzież w tym kraju marzy o pracy w Microsofcie. Ludzie rzadziej chodzą do kościoła, swoboda seksualna jest dużo większa niż jeszcze kilka lat temu, otwiera się coraz więcej dyskotek, lekarze zapisują coraz więcej środków antydepresyjnych. Taki klasyczny scenariusz...
...czyli: deregulacja i nieskrępowany rozwój wolnego rynku, który potem obróci się przeciwko własnemu sensowi i będziemy mieli światowy kryzys; porzucanie tradycyjnych wartości, sekularyzacja — wolność i poczucie pustki.
Do tego pojawiają się publikacje o powiększającym się rozwarstwieniu społecznym, także w rozwiniętych społeczeństwach Zachodu; padają poważne argumenty za tym, że wzrost gospodarczy nie jest — albo nie powinien być — najważniejszym celem działalności państwa. Przez trzydzieści lat z dążenia do dobrobytu uczyniliśmy cnotę, a dziś nasze kolektywne poczucie celu sprowadza się właściwie tylko do niego — napisał Tony Judt w swojej ostatniej książce „Źle ma się kraj” (Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011). Tłumaczył: Materializm i egoizm współczesnego życia nie są odzwierciedleniem wrodzonych cech ludzkich. Znaczna część tego, co dziś uchodzi za „naturalne”, wywodzi się z lat 80. ubiegłego wieku: obsesja na punkcie gromadzenia, kult prywatyzacji i sektora prywatnego, powiększający się rozziew między zamożnymi a biednymi. Przede wszystkim jednak retoryka towarzysząca tym zjawiskom: bezkrytyczny podziw dla niczym nieskrępowanego rynku, pogarda dla sektora publicznego, złudzenie niekończącego się wzrostu. Nie możemy tak dłużej żyć.
Na książkę Richarda Wilkinsona i Kate Pickett o wiele mówiącym tytule „Duch równości. Tam gdzie panuje równość wszystkim żyje się lepiej” (Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2011) potrafią się nawet powoływać politycy. Jeśli Wojciech Olejniczak z SLD mówi o niej publicznie, to znaczy, że sam uważa ją za ważną w dzisiejszej debacie, a także przeczuwa, że może być ona ważna dla tych, którzy go słuchają. Wilkinson i Pickett w oparciu o masę badań dowodzą, że za załamania społeczne i gospodarcze odpowiedzialny jest wzrost nierówności.
Poznaliśmy więc krytykę współczesnego stylu życia oraz liberalnej polityki. Do wyjścia młodych na ulice potrzeba było jeszcze jednego: szklanych sufitów w szklanych domach, gdzie pracują — albo gdzie chcieliby pracować. Kiedy bezrobocie, zanik formy stałego zatrudnienia oraz niemożliwość zaspokojenia własnych aspiracji stały się doświadczeniem pokoleniowym współczesnych młodych Europejczyków, zaczęli się buntować.
15 maja ubiegłego roku przy 40-procentowym bezrobociu wśród młodych protestować zaczynają Hiszpanie. Powstaje Ruch Oburzonych wymierzony przeciw skorumpowanemu establishmentowi i domagający się socjalnego bezpieczeństwa. Na swojego patrona Oburzeni wybierają urodzonego w 1917 roku Stéphane'a Hessela, dyplomatę i weterana francuskiego Ruchu Oporu, który w cieniutkiej książeczce „Czas oburzenia!” wzywa młode pokolenie, by nie było obojętne wobec otaczającej je niesprawiedliwości. Sprzedaje kilka milionów egzemplarzy. Książkę przetłumaczono na trzydzieści języków, w tym polski (Oficyna Naukowa, Warszawa 2011). Starzy politycy doprowadzili bogate społeczeństwa do kryzysu gospodarczego, a politykę wypruli z treści i wartości. Hessel domaga się ich przywrócenia.
Ruch Oburzonych rozlewa się na inne kraje europejskie czy Izrael; jego amerykańską odmianę obserwujemy od września w Nowym Jorku jako ruch Occupy Wall Street.
Nie omija także Polski.
U nas przybiera on formę Porozumienia 15 Października, które powstało z inicjatywy kilku młodych ludzi, głównie uczniów Wielokulturowego Liceum Humanistycznego imienia Jacka Kuronia w Warszawie. W nazwie ma datę ubiegłorocznych międzynarodowych demonstracji. Obecnie Porozumienie działa już jako Ruch Oburzonych. Jego uczestnicy na stronie internetowej deklarują: Wymawiamy posłuszeństwo systemowi, w którym sens naszego życia jest sprowadzony do tego, ile zysku można z nas wycisnąć.
Jako organizacja siłę mają raczej niewielką, co pokazał niezbyt liczny warszawski marsz 15 października. Ci młodzi ludzie spotykają się z niezrozumieniem i lekceważeniem. Komentarze prasowe mówią, na przykład, że marsz polskich dzieci „oburzonych” to tylko teatrzyk. Prawdziwi oburzeni nawet nie wiedzą, że ktoś protestuje w ich imieniu. Bo przecież to tylko bogate dzieci bawią się w rewolucję. Niechętni obserwatorzy podkreślają, ile kosztuje nauka w szkole, w której uczy się część polskich Oburzonych. Wysoka cena ma jakoby dyskredytować demonstrantów, którzy nie wiedzą, co to krzywda. A pewien krakowski publicysta ocenia w internecie, że mamy do czynienia z problemem uniwersalnym i nieuniknionym; takim oto, że w każdym kraju, niezależnie od uwarunkowań kulturowych i historycznych, pokolenie, które „przyszło na gotowe”, nie ceni osiągnięć pokolenia rodziców, uważając je za rzeczy oczywiste lub wręcz oburzająco marne. Publicysta wyśmiewa demonstrantów za to, że jest ich mało i głoszą głupie hasła.
Rzeczywiście — wolność nie jest dla młodych Polaków światem wywalczonym, ale zastanym. Nie mogą zatem mieć do niego takiego stosunku jak ich rodzice, którzy o wolności marzyli. Nie muszą krytyki tego zastanego świata rozpoczynać uwerturą o zasługach starszego pokolenia. Mogą ten zastany świat po prostu zakwestionować. Tym bardziej, że jest on — nie tylko dla nich — daleki od wymarzonego. Dlaczego — o tym piszą choćby Judt oraz Wilkinson i Pickett.
Nawet jeśli Ruch Oburzonych nie artykułuje jasnego programu albo szafuje czasem głupimi hasłami, ma swoje źródło w zmianach pokoleniowych i zmianach systemu wartości. Te zmiany są najciekawsze. Ci, którzy śmieją się z młodzieży albo mają do niej pretensje, że za mało ceni starszych, mogą przegapić coś ważnego.
Niektóre problemy polskie są podobne do problemów zachodnich społeczeństw. Polska należy do grupy krajów o przewadze tymczasowego zatrudnienia, które obejmuje zwłaszcza ludzi młodych, skazywanych na niebezpieczeństwo nieustannego stażowania — czytamy w rządowym raporcie „Młodzi 2011” przygotowanym w zespole ministra Boniego, zwłaszcza przez socjolog profesor Krystynę Szafraniec. Prawie 60 procent mężczyzn w przedziale wiekowym 18-34 mieszka w Polsce z rodzicami. Te dorosłe roczniki wyżu demograficznego miały dokonać pchnięcia cywilizacyjnego, tymczasem bezskutecznie napierają na rynek pracy, marząc o usamodzielnieniu się i założeniu rodziny. W takiej niestabilnej sytuacji młodzi nie są w stanie racjonalnie planować przyszłości, sprawa aspiracji i pracy jest w zasadzie sprawą ich poczucia tożsamości — kim jestem w społeczeństwie, które mnie nie potrzebuje?
Jednak polskie oburzenie ma też swoje cechy charakterystyczne. Przykład: K., rocznik 90, studentka z Warszawy. Aktywnie szuka pracy w wielu miejscach, zatrudnienie udaje jej się znaleźć jedynie w gastronomii. Ostatnio zaczęła więcej czytać Ericha Fromma, „O sztuce miłości”, „Mieć czy być”. Krytykuje układ stosunków społecznych, kapitalizm. Woli „być”. W ostatnich wyborach prezydenckich głosowała na Grzegorza Napieralskiego, w parlamentarnych na Ruch Palikota, bo, jak mówi, to jedyna prawdziwa lewica. Wychowana w rodzinie umiarkowanie katolickiej kwestionuje w ogóle obecność Kościoła w przestrzeni publicznej. Ma dość jego zaangażowania, więc nie interesują ją żadne względy.
Według listopadowego raportu Centrum Badania Opinii Społecznej o wyborcach Ruchu Palikota (opracował Krzysztof Pankowski) grupę tę najbardziej wyróżniają dwie cechy: młody wiek oraz nieuczestniczenie w praktykach religijnych. Janusz Palikot trafnie rozpoznał oczekiwania i potrzeby zwłaszcza młodych wyborców. Więcej niż co piąty wyborca, który nie miał jeszcze 25 lat (21 procent), głosował właśnie na jego Ruch. Tak samo jak ponad jedna czwarta uczniów i studentów (27 procent).
Co wybierali młodzi? CBOS określa Ruch Palikota jako: ugrupowanie „pozasystemowe”, które jeszcze nie rządziło i które jest alternatywą dla obecnego układu sił na scenie politycznej; partię antyklerykalną, która walczy z wpływem Kościoła na przestrzeń publiczną, politykę i obyczajowość; ugrupowanie „nowoczesne”, modernizacyjne (z dokumentem programowym „Nowoczesne Państwo”); ugrupowanie, które broni praw wszelkich mniejszości. K. dodaje, że ważne mogło być porozumienie Palikota z Inicjatywą Wolne Konopie, która postuluje liberalizację prawa narkotykowego; jej działacze startowali w wyborach z list Ruchu Palikota. Ostatecznie partia zyskała poparcie 10,02 procent głosujących, trzeci wynik w kraju i czterdzieści sejmowych mandatów.
Antyklerykalizm Palikota ma szczególne znaczenie, bo od niego — w powiązaniu z żałobą po katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem — w gruncie rzeczy wszystko się zaczęło.
W kwietniu 2010 roku na Facebooku szybko powstają grupy przeciwników pochowania pary prezydenckiej na Wawelu. Grupa „Nie dla pochowania Kaczyńskich na Wawelu”, która po godzinie istnienia liczy ponad siedmiuset członków, niedługo ma ich czterdzieści tysięcy. Pogrzeb wzbudza poważne kontrowersje. Kilka miesięcy po pogrzebie pary prezydenckiej na Wawelu TNS OBOP przeprowadza badanie: 27 procent respondentów uznaje decyzję, by tam pochować Lecha Kaczyńskiego, za słuszną (10 procent udziela odpowiedzi zdecydowanie tak, 17 procent raczej tak). Przeciwnego zdania jest ponad dwa razy więcej osób — 63 procent (raczej nie — 29 procent, zdecydowanie nie — 35 procent badanych). Wyrobionego zdania nie ma 9 procent ankietowanych.
W lipcu Palikot w wywiadzie telewizyjnym mówi: Lech Kaczyński ma krew na rękach, trzeba sprawdzić, czy w samolocie, nad Smoleńskiem, nie był po alkoholu. Te słowa jednych więc oburzają, ale wypowiedź trafia na podatny grunt. Na Facebooku popierają Palikota tysiące internautów, polityk odchodzi z Platformy Obywatelskiej, powstaje Ruch Palikota, w którym znaczący udział mają osoby z „Fejsa” (duże znaczenie ma jego oddolny charakter).
W międzyczasie dochodzi do najdziwniejszej chyba i najciekawszej demonstracji w III RP — akcji „Krzyż”. W poniedziałkowy późny wieczór 9 sierpnia 2010 roku kilka tysięcy osób przychodzi na Krakowskie Przedmieście protestować przeciwko obecności drewnianego krzyża — ustawionego przed Pałacem Prezydenckim w dniach żałoby narodowej. Odruchowo skrzykują się na Facebooku, to umawianie się trwa zaledwie kilka godzin. Z dużym prawdopodobieństwem można zakładać, że ten rodzaj antyklerykalnej samoświadomości, dzięki której Ruch Palikota w znacznej części zawdzięcza swój sukces, ukonstytuował się latem 2010 roku na Krakowskim Przedmieściu przed Pałacem Prezydenckim — pisze Krzysztof Pankowski w raporcie CBOS.
Tego lata media na co dzień relacjonują spod krzyża skrajne wypowiedzi, które mogą budzić grozę. Ale na miejscu nie ma wiele agresji. Pod krzyżem stoją jego tak zwani obrońcy, zatrzymują się przechodnie, turyści, ktoś rozmawia, ktoś robi zdjęcia, filmuje. Obok, w lokalu Przekąski Zakąski, serwowane są wódka, wino, śledzie. Panuje wakacyjny klimat, ale przy okazji wiele osób się zatrzymuje i rozmawia o tym, co uważa za ważne: o polityce, o stosunkach państwo-Kościół, o symbolach religijnych. Jedni wierzą w spisek, wszechobecność agentów albo w katastrofę smoleńską jako znak od Boga. Drudzy — nie chcą krzyża w przestrzeni publicznej, nie chcą sakralizacji katastrofy albo odreagowują pseudomesjanistyczne wzmożenie polityków i komentatorów prawicy.
Demonstracja 9 sierpnia jest wyjątkowa. Osoby, które biorą w niej udział nie myślą raczej, że przyszły robić rewolucję obyczajową — to w końcu spontanicznie skrzyknięta akcja. Jednak nigdy wcześniej w tym katolickim kraju poczucie mocy tych, dla których wpływ Kościoła na życie społeczne jest nieznośny, nie jest tak duże. Protestujący skandują Kto nie skacze, ten za krzyżem! Brzmi jak bluźnierstwo, jednak ich stosunek do samej wiary trudno ocenić. Choć demonstracja nie ma programu i rozchodzi się o pierwszej w nocy, jej doświadczenie jest elektryzujące.
W zeszłym roku obserwowaliśmy zamieszki w Londynie. W „Gazecie Wyborczej” czytam, że wzięło w nich udział pokolenie, dla którego bezsensowna przemoc i agresja stała się sposobem na udowodnienie własnej wartości. Londyńczycy — jak bohaterzy „Fight Clubu”, którzy oczyszczenia szukają w bijatykach — zarówno bogaci, jak i biedni zbuntowali się przeciwko światu, w którym najważniejszym wyznacznikiem tożsamości są pieniądze. Protesty i zamieszki w Hiszpanii, Grecji czy Wielkiej Brytanii mają swoje różne preteksty, ale ich wspólnym tłem jest kryzys społeczeństwa, a nie tylko kryzys finansowy oraz tak zwane rynki.
A w Polsce? Mówimy czasem „rewolucja”, bo zaskakują nas wydarzenia takie jak akcja „Krzyż”. Okazuje się jednak, że ten odruch — zwłaszcza młodych — kształtuje się od dawna. Teraz się objawił.
I może warto, jeśli stawia się szybkie diagnozy, nie przesadzać z krytyką młodych tylko dlatego, że nie potrafimy wytłumaczyć jakiegoś aktu społecznego w ramach „starego dobrego porządku”. Bo może to stary porządek jest przyczyną dolegliwości społecznych?
Nie możemy z całą pewnością powiedzieć, że na świecie rozleje się krytyka kapitalizmu, a w łaskach będą idee sprawiedliwości społecznej. Są równie uprawnione opinie, według których nastroje społeczne przesuną się na prawo, także ku nacjonalizmowi. Widać jednak, że w lewicy tkwi buntowniczy potencjał; wartości lewicowe, takie jak solidarność, nie straciły na aktualności. To dobrze, że energia społeczna kontestacji uchodzi w kanał lewy, a nie kanał prawy — dzięki temu zmusza się do kompromisu liberałów czy kapłanów dawnego porządku, a nie burzy się żywiołów narodowych.
Polska młodzież się czerwieni. Nie wolno tego lekceważyć i nie trzeba się tego bać.
Jakub Halcewicz-Pleskaczewski, ur. 1984, redaktor „Przeglądu Powszechnego”, współpracuje z „Gazetą Wyborczą”.
opr. mg/mg