Recenzja: Guy Sorman, Le monde est ma tribu, Fayard, Paris 1997
Nowa książka Guy Sormana stała się wydarzeniem na francuskim rynku dzieł poświęconych analizie świata współczesnego. Istnieje już bowiem cała odrębna biblioteka na ten temat, podzielona między różnych wydawców, a zasilana przez socjologów, politologów, ekonomistów, dziennikarzy. Wraz z przybliżeniem się końca stulecia - końca tysiąclecia! - pozycje tej biblioteki mnożą się. Można wręcz mówić o inflacji produkcji na temat świata, w którym żyjemy, jego nowych i przełomowych cech; na temat przyszłości, która nas czeka, i jej bardziej czy mniej przewidywalnych zapowiedzi. Najtęższe głowy Francji, najbardziej mediatyczne osobistości zabierają głos w ogólnej dyskusji i powiększają naszą bibliotekę, wzmacniając zwłaszcza jej skrajne skrzydła: skrzydło niepokoju i czarnowidztwa oraz skrzydło rześkiej wiary w jutro. Książka Sormana pod wieloma względami odbija od panującej atmosfery: jest książką zasadniczo optymistyczną, ale i trzeźwą, nie ukrywającą różnych lęków. Jest poświęcona najbardziej uniwersalnym problemom, ale jej materia jest konkretna, gęsta i barwna.
Na wstępie Sorman przywołuje (bez fałszywej skromności) dwóch wielkich patronów, autorów książek podróżniczych należących do nasłynniejszych w literaturze światowej. Tak się złożyło, że obaj są Francuzami i obaj podróżowali i pisali w pierwszej połowie XIX wieku. To Alexis de Tocqueville ze swoją Demokracją w Ameryce i Astolphe de Custine z Listami z Rosji. Taki patronat zobowiązuje, wskazuje na pewien wzór formy: uważna obserwacja społecznego konkretu i analiza intelektualna jako jej przedłużenie. Nakazuje też wysoki poziom rzetelności obserwatora, odrzucenie gotowych przekonań i dogmatycznych okularów. To, co nowe i inne, ma być uchwycone w swojej odmienności, ale i skonfrontowane z tym, co wiemy o naszym własnym świecie - dzięki milczącej pewności, że mimo wszelkich różnic cywilizacyjnych świat ludzki jest jeden i natura ludzka jest jedna. W ten sposób Tocqueville odkrył w Ameryce przyszłość społeczeństw europejskich (podczas gdy jego współcześni widzieli w niej raczej powtórzone dzieciństwo Zachodu), a Custine w Rosji zobaczył złowieszczą alternatywę dla zachodniego postulatu wolności. Mimo że porównanie z dwoma XIX-wiecznymi myślicielami jest karkołomnym wyzwaniem dla każdego dzisiejszego pisarza, który wybiera się w podróż po to, by zrozumieć świat, Guy Sorman nie wychodzi z niego najgorzej. Książka jest inteligentna i żywa, wyruszając w drogę podróżnik wie, czego będzie szukał, lecz nie podchodzi do napotkanych ludzi i zjawisk z przygniatającym ciężarem gotowej wiedzy i nie usiłuje przyciąć rzeczy do wymyślonych z góry tez. Ale też nie kryje przed nami, że ożywiają go w tej drodze przeświadczenia, które wyprzedzają kontakt z nowymi obszarami rzeczywistości - pewna wizja człowieka i pewne wymaganie wobec zbiorowości.
Dwaj XIX-wieczni poprzednicy Sormana mieli prostsze zadanie - jeden podróżował na zachód, drugi na wschód. Nasz autor ma poczucie, że aby dzisiaj zrozumieć cokolwiek z tego, co się wokół nas dzieje, należy udać się w podróż dookoła świata. Żadne cząstkowe doświadczenie nie da dostępu do zjawisk, które nas najściślej dotyczą. Na progu trzeciego tysiąclecia właściwą sceną człowieka - każdego człowieka, nawet gdy jego życie zdaje się obracać w wąskim kręgu - jest cały świat. Podróż Sormana trwała w sumie dwa lata, książkę otwiera mapa globu, gdzie zaznaczono miejsca jego postojów. Od razu możemy się zorientować, że nie są to miejsca neutralne. To punkty zapalne naszej planety, węzły napięć, których takie czy inne rozwiązanie będzie stanowiło o jej przyszłości.
Przyjrzyjmy się mapie od zachodu po wschód: granica między Meksykiem i Stanami Zjednoczonymi, nowojorski Brooklyn, Londonderry i Belfast w Irlandii Północnej, Ceuta, port afrykański położony na wprost Gibraltaru, administrowany przez Hiszpanów na ziemi marokańskiej, Johannesburg i Soweto w Afryce Południowej, Berlin, Frankfurt nad Odrą, Sarajewo, Brześć Litewski, Istanbul, Jerozolima, przejście górskie w Afganistanie, Sachalin, Wyspy Kurylskie, Mur Chiński, 38. równoleżnik dzielący dwie Koree... Egzotyczna zbieranina tej listy łatwo zdradza swój sekret: to granice oddzielające zbiorowości, które na różne sposoby bronią się przed sobą. Bronią jednej dostępu do zamożności wypracowanej przez drugą, bronią jedna przed drugą terytoriów uświęconych przez tradycję i jedna przed drugą nietykalnej specyfiki własnych zwyczajów i norm. Bronią się (z jednej bądź obu stron) przed groźbą porowatości, przepuszczalności granic, przed perspektywą ich otwarcia i wprowadzenia swobodnego przepływu ludności. Chcą zakreślić lub utrzymać linie podziału, czerpiące usprawiedliwienie z przeszłości albo nie mające wcale usprawiedliwienia, by ochronić to, co własne i odrębne, przed intruzami z zewnątrz. Zachować nie zmieniony kształt społeczeństwa, reguły myślenia, nietknięty czasem język, rytuał, posłuszeństwo. Miejscom tym znaczącego charakteru nadaje fakt, że utrzymują się w świecie, który zdaje się być opanowany przeciwną tendencją: parciem ku obalaniu i przekraczaniu granic, z jednej strony rozprzestrzenianiem się cywilizacji technicznej niosącej te same modele życia, wzory pracy i rozrywki, z drugiej migracjami mas ludzkich z południa na północ, aspiracją do podobnego poziomu życia i korzystania ze zdobyczy społeczeństw najbardziej rozwiniętych. W ten oto sposób przedstawiliśmy dwóch wrogich sobie protagonistów książki Sormana. To globalizacja - proces obejmujący stopniowo coraz większe połacie planety - i jej przeciwnik: duch plemienny. Pierwszego autor nazywa żartobliwie McŚwiat (po francusku McMonde - w Stanach Zjednoczonych nieco wcześniej zaproponowano termin McWorld), ponieważ ten ekspansywny model przyjmuje często formy zapożyczone z amerykańskiej kultury masowej.
Guy Sorman jest od przeszło dziesięciu lat znany jako analityk i obrońca liberalnej koncepcji społeczeństwa, którą nazywa również kapitalizmem liberalnym. Wśród francuskich intelektualistów to opcja dość rzadka. Ale zaletą ostatniej książki jest to, że autor nie ułatwia sobie zadania, nie wpycha życia w aprioryczne ramki. Stąd idea podróży: zobaczyć, jak na miejscu żyją ludzie, co myślą o sytuacji, w którą zagnała ich historia czy ekonomia, decyzje własnej i cudzej władzy; wypytać, jakie wyjście widzą dla siebie w rozdzieranym sprzecznościami świecie. Ta - podróżnicza - strona książki jest bodaj najciekawsza, ponieważ autor umie patrzeć i słuchać. Spotykamy z nim ludzi na granicach usłanych trupami, w dawnej Jugosławii, Irlandii Północnej, na terenach oddanych przez Izrael Palestyńczykom. Spotykamy innych, żyjących wobec granicy fikcyjnej, utrzymywanej przez przemoc i strach, jak w Brooklynie, gdzie ulica dzieli murzyńskie getto i kwartał zamieszkały przez społeczność chasydów. Rozmawiamy z młodą Meksykanką, która chce zebrać oszczędności u północnych sąsiadów i wrócić z pieniędzmi do swojej wioski, a patrole amerykańskie grają z nią i jej ziomkami schizofreniczą grę fałszywej kontroli granic. Oglądamy w Turcji muzułmanów marzących o wejściu do Unii Europejskiej, w którym widzą jedyną pewną metodę walki z rozbuchanym fundamentalizmem. Na Wyspach Kurylskich widzimy Rosjan pragnących rozszerzenia i na nich przygranicznej strefy japońskiej zamożności. Wreszcie w porcie po drugiej stronie Gibraltaru jesteśmy świadkami upartego parcia na północ mieszkańców Czarnej Afryki, którego nie zahamują żadne obostrzenia europejskich rządów, iluzje o nieprzepuszczalnych granicach przywoływane jedynie jako propaganda przedwyborcza. Uchwycenie rozmaitości dzisiejszego świata i zarazem jedności, wzajemnych powiązań wewnątrz rozmaitości, to duży atut książki. Przyjrzyjmy się teraz, jak wygląda z bliska nasz pozytywny bohater - McŚwiat, czyli globalizacja.
Jeszcze raz ukłon pod adresem autora: Świat jest moim plemieniem nie przedstawia recept na rozwiązanie światowych problemów i na (jeszcze jedno) uszczęśliwienie ludzkości. Globalizacja jest przedstawiona tak, jak możemy ją wszędzie obserwować: przenikanie technologii, wynalazków ułatwiających życie, gadżetów symbolizujących pewien styl, elektroniki, muzyki, stroju. I razem z nimi przenikanie nie zawsze świadomego żądania egzystencji swobodniejszej - bardziej godnej. Sorman nie przypisuje rozmyślnie humanistycznych dążeń swemu bohaterowi, który dąży po prostu do rozszerzania rynku pracy i zbytu. Francuski myśliciel jest jednak przekonany, że globalizacja nieuchronnie zakłada powiększenie przestrzeni osobistej wolności i dobrobytu. Ponieważ McŚwiat jest interesowny, z definicji jest też antytotalitarny, antyrasistowski i antydyskryminacyjny, ireniczny, inwencyjny. Stawia na jedność ludzkości (choćby ją interpretował wąsko jako jedność konsumentów) i na jej niewyczerpany zmysł twórczy, zdolność do przezwyciężania sytuacji zastanych w kierunku nowych pomysłów. Sorman nie ma wątpliwości, że współczesny kapitalizm liberalny jest spadkobiercą najcenniejszych osiągnięć kultury zachodniej: przede wszystkim jej zdolności do autokrytycyzmu, do samopodważania, ciągłego przekraczania raz postawionych barier. Jest też spodkobiercą jej etycznych wymagań mających za cel moralizację społeczeństwa. Ponieważ tylko społeczeństwo uwolnione od nierówności, bezprawia i korupcji może stać się płodnym terenem dla liberalnego kapitalizmu, którego mechanizmy zrównują wszystkich mieszkańców ziemi. W tej perspektywie nasz autor poważa się na wyczyn niebezpieczny przy panującej aktualnie ideologii: poważa się na obronę pojęcia postępu, oczernianego przez rozpanoszony "postmodernizm". Tak, powiada, należy to pojęcie obronić, choćby w skromnej formie, odartej z mitologii. Jako ułatwienie życia, uwolnienie ludzi od materialnych przymusów, jako walkę ze śmiercią. Jako rozszerzenie międzyludzkich kontaktów i powiększenie przestrzeni wyborów. Jest to narzędzie, przy którego pomocy możemy robić znakomite rzeczy. A dzięki świadomemu rozeznaniu możemy też ograniczać jego skutki negatywne, to, co może się w nim kryć niszczycielskiego i szalonego. Globalizacja (którą zgorzkniali nazwą amerykanizacją) nie jest ani złośliwym demonem, ani planetarnym walcem drogowym. Po prostu, zdaniem autora, Amerykanie okazali się najwierniejszymi uczniami kultury zachodniej - wzięli poważnie jej uniwersalistyczne ambicje.
Optymizm Sormana jest ostrożny, odrzuca jakikolwiek determinizm (ekonomiczny czy kulturalny) w myśleniu o przyszłości. Nie jest pewne, że McŚwiat wygra wielką grę światową, jak nie jest wcale pewne, czy wojska ONZ i NATO oraz naciski rządów zachodnich zaprowadzą pokój w ex-Jugosławii czy wśród ludów środkowej Afryki. Nie jest pewne, że uda się znaleźć kompromisowe wyjście z konfliktów i że granice będą stopniowo coraz bardziej przepuszczalne; że w dalszej perspektywie zarysuje się planetarna wspólnota, zdolna do regulowania zagrożeń i do jakiegoś rozdziału dostępu do dóbr wśród mieszkańców globu. Niemniej taka możliwość nie jest wykluczona i zdaniem autora powinniśmy przyczyniać się aktywnie do jej realizacji. Jeśli formułujemy żądania demokracji i pokojowego współżycia dla całej planety, w ostatecznym rachunku dążymy do tego właśnie: do urzeczywistnienia obietnic globalizacji, wprowadzenia McŚwiata do najdalszych i najbardziej niechętnych mu zakątków planety. Dla człowieka, który historycznie biorąc jest - pozostaje - istotą plemienną, skłonną odruchowo dzielić świat na swoich i obcych, jest to nie lada wyzwanie. Ale nie stawia przed nim nadludzkiego celu, nie domaga się wyrzeczenia więzów odczuwanych jako istotne. Globalizacja, wedle Sormana, nie znosi narodów, zmienia tylko sposób ich rozumienia. Nic mogą już one być rozszerzonymi zbiorowościami plemiennymi, rządzonymi przez prawo krwi i pilnującymi swojej "czystości", zamkniętymi na obce wytwory i idee, czy na demograficzne przepływy. W tej koncepcji naród przestaje być całością o charakterze etnicznym, religijnym czy nawet kulturalnym, by stać się obszarem, gdzie realizuje się elementarna współegzystencja jednostek, szkołą obywatelskości i współodpowiedzialności. Sorman zdaje się nie wątpić, że na długi dystans wielokulturowość jest przyszłością planety, a w szczególności świata zachodniego.
Pozostaje pytanie, którego autor nie mógł uniknąć, chociaż stawia je na samym końcu i szybko się z niego wywikłuje. A jak rzecz się ma z kulturą - w mocnym sensie słowa - w świecie zglobalizowanym? Co będzie z naszą potrzebą uczestniczenia w kulturze, w jej wytworach, dawnych czy nowszych, z naszą zdolnością do wpisywania w jej historyczny ciąg dalszych ogniw? Jak dotąd od stuleci kultura rodziła się i była przeżywana w tych bezpośrednich kręgach, z których losem, przeszłością i nadzieją człowiek potrafił się identyfikować i których najpełniejszą formą rozwoju stał się naród. Istniały oczywiście ponadnarodowe formy kultury, ale zawsze określały one swoich uczestników, przeprowadzając linię odgradzającą tych, co pozostają na zewnątrz. W tym sensie do czasów Renesansu można było mówić o wspólnej naszemu kontynentowi kulturze chrześcijańskiej, a i później o kulturze muzycznej czy plastycznej ponadnarodowych elit. Odkąd głównym nośnikiem tożsamości kulturalnej jest język narodowy, mimo możliwości przekładu i ciekawości dla tego, co dzieje się po drugiej stronie linii, kultura stała się czynnikiem spajającym od środka i różnicującym na zewnątrz. Utrzymuje się dzięki równowadze tych dwóch przeciwnie skierowanych sił i karmi się ich konfrontacją, potwierdzeniem jednej wobec drugiej. Przywykliśmy do tego, że płodne przekraczanie granic językowych czy kulturalnych możliwe jest dopiero po afirmacji owej różnicy konstytuującej zbiorowość; że uniwersalizm "od zaraz", pierwszego stopnia, rzadko bywa twórczy, a jeszcze rzadziej interesujący i zrozumiały dla odbiorcy. Najnowsze doświadczenia muzyki czy plastyki światowej są dowodem abstrakcyjności i samotności sztuki pozbawionej konkretnego zakorzenienia. Co do literatury - w ogóle nie wiemy, co miałby tu oznaczać postulat zanegowania "ducha plemiennego" (szczególnego, różnicującego) i w jej genezie, i w jej nakierowaniu na bezpośredniego i pierwszego adresata. W historii nowożytnej Europy, której jesteśmy w końcu wychowankami, uniwersalizm był rezultatem, nie zawsze uświadomionym celem drogi, która rozpoczynała się od tego, co bliskie, domowe. Czy McŚwiat z ujednoliconymi wzorami życia, z jednym schematem dla pracy, konsumpcji, rozrywki, z planetarnymi wydarzeniami, co w jednej sekundzie stają się przeżyciami całej upodobnionej do siebie ludzkości, nie zagraża żyznemu gruntowi, z którego wyrastała twórczość - szkoła zgłębionej i rzutowanej na szersze tło różnicy? Być może McŚwiat, pochłonięty pilnym zadaniem nakarmienia i zapewnienia bezpieczeństwa wielomiliardowej ludzkości, zafascynowany swoją mocą zacierania granic, co do niedawna wydawały się nienaruszalne, obędzie się bez kultury tak rozumianej. Albo zarezerwuje ją dla garści wybranych, potrafiących pielęgnować ukryty ogród, oddzielony od zglobalizowanego świata potrójnym murem. Lecz wtedy, tak czy owak, skazuje się na jałowość, na stopniowy paraliż ludzkiej funkcji, która dotąd była naszym najcenniejszym wyposażeniem.
Jeśli Świat jest moim plemieniem kryje w sobie jakiś brak, niedopowiedzenie czy niedomyślenie, które czyni go bezradnym wobec uprawnionego sceptycyzmu, to dlatego, że autor zapomina pod koniec o mądrości obecnej na najmocniejszych stronach jego książki. A mianowicie, że wszystkie ludzkie przedsięwzięcia rzucają przed siebie sferę cienia, która nie tylko stanowi mało ważny skutek uboczny, ale może również okazać się dramatycznym i nieusuwalnym okaleczeniem.
EWA BIEŃKOWSKA, ur. 1943, dr hab., eseistka, tłumaczka. Wydała m.in.: W poszukiwaniu królestwa człowieka. Utopia sztuki od Kanta do Tomasza Manna (1981) i tryptyk nowelistyczny Dane odebrane (1985).