Aborcja z punktu widzenia psychologa to bardzo poważny problem - i to w czterech różnych sferach
Autor zdjęcia: Roman Koszowski
Jedna aborcja to cztery straty mamy i taty — opowiada psycholog Agata Rusak w rozmowie z Marcinem Jakimowiczem.
Marcin Jakimowicz: Czy nie ma Pani wśród kolegów psychologów opinii dziwoląga? Zajmuje się Pani syndromem poaborcyjnym, który przecież nie istnieje...
Agata Rusak: — Nie. Może dlatego, że poruszam się w środowisku psychologów i terapeutów którzy mają podobny pogląd na świat? Zresztą nawet psychologowie niewierzący zjawisko aborcji klasyfikują często jako stratę.
Kobiety z doświadczeniem aborcji pytają: jak ma wyglądać żałoba? Mają po piętnastu latach ubrać się na czarno?
Nie. Mieliśmy właśnie na rekolekcjach małżeństwa, które miały aborcje 35 i 42 lata temu. Te osoby przez kilkadziesiąt lat przeżywały bardzo boleśnie coś, czego nie nazywały żałobą, ale przeciągającym się smutkiem. Trudno mówić o jakichś technikach, rytuałach czy strategiach żałoby. Ona zaczyna dokonywać się wraz z chwilą, gdy osoba uświadomi sobie, co tak naprawdę zrobiła. Uwalniają się wówczas rzeczy, które zostały przez lata zablokowane. Bo co to jest żałoba? To żal, często zablokowany. Trzeba przeżyć do końca ten żal, złość, smutek, to wszystko, co jest w nas do przeżycia...
Żyjemy w rozpędzonym pokoleniu ADHD, gdzie wszystko jest na skróty. Jak długo może trwać proces uzdrawiania poaborcyjnych ran?
To indywidualna sprawa. Z jednej strony żyjemy rozpędzeni, a z drugiej coraz więcej ludzi wchodzi w depresję. Oni zwalniają, wyhamowują niezależnie od tego, że wszystko wokół pędzi. Ich ciało i emocje wpadają w chorobę, krzycząc: dość! Albo będziemy biegali i udawali, że nie ma problemu (co i tak w wielu przypadkach skończy się depresją), albo postawimy sprawę jasno: mam problem i muszę poszukać wyjścia.
Jakie maski zakładają kobiety, które szczerzą zęby, mówiąc: „Nie ma żadnego problemu. Po aborcji odetchnęłam.”
Nie wiem, czy to tylko kwestia masek. Nie można powiedzieć, że każdy, kto kontestuje problem syndromu, zakłada maskę. Może być i tak, że mechanizmy obronne tej osoby są tak głębokie, że ona broni się w środku, nawet o tym nie wiedząc, i stara się płynąć jakoś po życiu. Są i tacy, którzy rzeczywiście zakładają maski: albo w celach ideologicznych (wówczas towarzyszy temu często spora dawka cynizmu), albo dla świętego spokoju, by nie burzyć sobie w miarę poukładanego życia. Próbują wepchnąć smoka do szafy, przekonując cały świat, że jest ona pusta.
A smok wyjdzie? Po 35 czy 42 latach?
Zazwyczaj wychodzi. Często w chwilach nawrócenia albo uświadomienia sobie problemu. Przecież te osoby 40 lat temu często nie wiedziały, jak okropną rzecz robiły. W kościołach się o tym nie mówiło, nie krążyły jeszcze zdjęcia USG, było społeczne przyzwolenie na aborcję.
Nie oglądano „Syndromów” i „Niemych krzyków”...
Po latach syndrom wybucha jak lawina. On nie musi ujawniać się tylko u ludzi, którzy zbliżyli się do Boga, ale i u tych, którzy po prostu serio biorą medyczną wiedzę. Czasem smoki wychodzą na zasadzie kropli, która przelewa czarę. Ludzie przestają być tacy „hej, do przodu!”, bo nie mają już 20 czy 30 lat, przeżywają kryzysy małżeńskie czy wieku średniego, wypalenie. Często dzieje się to również przy jakichś zdarzeniach: siostrze, bratu rodzi się dziecko, przyjaciółka zachodzi w ciążę, sąsiadka poroni...
Kobiety z doświadczeniem aborcji opowiadają, że niezwykle ważne są rocznice zabiegu. Naprawdę tak jest? Pamiętają, że to akurat 2 października 20 lat temu?
Tak. Nie wiemy, jak to się dzieje, ale bardzo wiele pań, które mają na sumieniu aborcję albo doświadczenie śmierci (na przykład straty okołoporodowej), koduje rocznice tych wydarzeń. Zapadki otwierają się w nich i kobiety reagują często nieświadomie depresją.
Czy to prawda, że kobiety te patrzą później często na mężczyzn jak na potencjalnych agresorów? Aborterami są przecież zazwyczaj lekarze...
W tej chwili większość aborcji to kwestia farmakologiczna. To o tyle skomplikowana sytuacja, że później ludzie katują się, oskarżając samych siebie. Nie mogą zwalić winy na lekarza, zamykają się często w skorupie i trafiają do nas, przedstawiając się: „Jesteśmy mordercami”. Kwestia poczucia winy jest tu niemal stuprocentowa. Podobnie jest u mężczyzn.
Syndrom poaborcyjny kąsa nie poprzez wielkie awantury, tylko przez cichy, skrywany żal? Wzajemne oskarżenia, brak zaufania...
Różnie bywa. Aborcja była przecież punktem kulminacyjnym czegoś, co już trwało. Małżonkowie już zbudowali wcześniej pewien małżeński taniec, język, kody komunikacji. Potem nastąpił ten punkt kulminacyjny i pewne rzeczy, dotąd tłamszone, ujrzały światło dzienne. Dla kogoś to mogło być skrywanie emocji, cichy żal. Ktoś, kto dotąd uciekał, będzie zwiewał jeszcze bardziej: na ryby i na grzyby...
W kolejny etat w pracy?
Tak. To działa na zasadzie korka od szampana, w zmasowany, często niekontrolowany sposób. Dlaczego tak się dzieje? Jedną z podstawowych rzeczy, które się dokonują po aborcji, jest złamanie zaufania do mężczyzny. Badania amerykańskie i kanadyjskie pokazują jak na dłoni: 85 proc. kobiet, które dokonały aborcji, stwierdziło, że nie zgodziłyby się na nią, gdyby miały „wystarczające wsparcie partnera”. Czyli gdyby powiedział krótko: „Nie bój się, damy radę”.
Sporo mówi się o zranieniu śmiercią, dotykającym dzieci osób, które dokonały aborcji. Ale czy to nie jest furtka? Będą rozdrapywały rany przez całe życie i zwalały nieustannie winę na matkę i ojca...
Dlatego nie jestem zwolenniczką tego, by mówić o aborcji dzieciom, nawet dorosłym, z biegu, przy kolacji. Prawda może zabić. Zawsze trzeba się spytać o cel. Nie chodzi tu tylko o rodzinne tajemnice dotyczące aborcji, ale też na przykład o opowiadanie dzieciom o tym, że mama czy tata mieli próbę samobójczą, kolaborowali, mają na sumieniu zdradę. Nie jest trudno wrzucić granat i uciec, sztuką jest umiejętnie ten temat pociągnąć. Dla dziecka taka informacja jest szokiem. Trafiła do mnie dziewczyna. Gdy zaszła w ciążę, jej matka rzuciła: „Pójdziemy do lekarza. Znam go, bo byłam u niego na aborcji”. Dziewczynie, która dowiedziała się, że miała rodzeństwo, rozsypał się świat. I takie dziecko albo do końca życia będzie jęczało o bombie w kołysce: „trudno taki już jestem i nie zmienię się”, albo dojrzeje, weźmie tobołek i odpowiedzialność za swe dorosłe życie.
Co to znaczy „taki już jestem”? Neurotyczny, słaby?
Najczęściej takie dzieci uciekają w jakieś wewnętrzne zobowiązania, chcą perfekcyjnie spełnić oczekiwania rodziców. To bardzo częste zjawisko. Inne powielają rodzinne historie. Mają problem z niską samooceną. Często widać u nich kurczowe trzymanie się rodziców i to nie dla siebie samych. Nie wolno mi opuścić rodzica — mówią — bo on jest taki słaby, kruchy, bezradny.
A matki, które dokonały aborcji? Wpadają w nadopiekuńczość?
Z jednej strony karłowacieje u nich czułość w relacjach z mężem, z dziećmi. „Stwardniało mi serce” — to cytat, który usłyszałam niedawno od pewnej kobiety. Wiele rzeczy zaczynają wykonywać z obowiązku, z ciepłem jakby za szybą. Natomiast część kobiet ucieka w nadtroskliwość w wersji szkolnej, medycznej, higienicznej, i Bóg wie jeszcze jakiej. Trzymają dzieci pod kloszem, by „chociaż im nic się nie stało”. Bo jednemu już się stało. To dość częste zjawisko.
Ksiądz Zarzeczny opowiadał, że gdy zaczyna rekolekcje od słów: „Współczuję wam”, rodzice przeżywają szok. Od czego zaczyna psycholog?
Od tego samego. Mówimy to razem. Bo oni mają co najmniej cztery powody, by im współczuć. Przez jedną aborcję doświadczają czterech strat: straty dziecka — najbliższej biologicznie osoby; straty kawałka siebie jako kobiety i mężczyzny; straty zaufania w relacjach, zwłaszcza damsko-męskich i straty w relacji z Bogiem. Cztery straty pewnej niewinności domagają się naprawdę współczucia. To zresztą jedyny motyw naszych rekolekcji. Oni przyjeżdżają, myśląc, że ktoś będzie moralizował albo wreszcie im solidnie wleje (podświadomie czekają na taką chłostę), słyszą: „współczujemy wam” i zaczynają pękać ich mury. To pozwala im spojrzeć na swój problem jako na stratę, a nie jedynie winę lub krzywdę. A wtedy dopiero prawdziwie pojednają się z sobą i z Bogiem.
opr. mg/mg