O psychologii zawartej w Ewangelii - podstawy i konkretne wskazania
Psychologia jest nauką, która analizuje człowieka oraz jego zachowanie. Ostatecznym celem badań psychologicznych jest promowanie zachowań dojrzałych oraz uwalnianie od zachowań zaburzonych, patologicznych. Ewangelia, która w swej istocie jest Dobrą Nowiną o zbawieniu, obejmuje między innymi również tak rozumiany wymiar psychologiczny. Zbawienie w rozumieniu Ewangelii nie dokonuje się bowiem w sposób automatyczny czy magiczny, lecz staje się możliwe wtedy, gdy dany człowiek uczy się sztuki życia na tej ziemi w oparciu o Bożą miłość i prawdę. Ewangelia jest zatem szkołą życia, jest instrukcją dojrzałego postępowania. Instrukcją napisaną językiem konkretnym i precyzyjnym. Ostatecznym celem słów i czynów Jezusa jest pomaganie człowiekowi, by wygrał zarówno życie wieczne, jak i doczesne, oraz by jego radość już tu na ziemi była pełna (por. J 17, 13). Jezus chce formować ludzi silnych i pełnych realizmu: „Oto Ja was posyłam jak owce między wilki. Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie” (Mt 10, 16). Jednocześnie stanowczo przestrzega przed ideologicznym traktowaniem Ewangelii, czyli przed ludźmi, którzy powołują się na Ewangelię, którzy o niej „mówią, ale sami nie czynią” (Mt 23, 2).
Każdy kierunek w psychologii opiera się na określonej wizji człowieka. Podobnie jest w Ewangelii. Poszczególne wskazania praktyczne wynikają z ewangelicznego rozumienia człowieka: jego możliwości i ograniczeń. Zagłębiając się w Ewangelię człowiek uczy się samego siebie. Odkrywa to, kim jest, w jaki sposób powinien żyć, jakich wyborów powinien dokonywać (por. Mt 7, 12). Człowiek to istota wolna i rozumna. To ktoś jedyny na tej ziemi, kto jest świadomy samego siebie i otaczającej go rzeczywistości. To ktoś jedyny, kto jest zdolny do podejmowania świadomych i wolnych decyzji. To ktoś, kto jest spotkaniem. To ktoś, kto jest zdolny do budowania pozytywnych więzi z samym sobą i z innymi ludźmi. To ktoś zdolny do życia w przyjaźni z Bogiem, który jest miłością. Jednocześnie ten sam człowiek jest jedynym bytem na tej ziemi, który potrafi skrzywdzić, a nawet zniszczyć samego siebie (Mt 7, 21-23). Tego nie czyni żadne zwierzę ani żadna roślina. Człowiek nie jest więc istotą doskonałą. Nie może rozwinąć się w sposób samoistny czy spontaniczny, jak to ma miejsce w przypadku zwierząt czy roślin. Jest zagrożony słabościami fizycznymi, chorobami psychicznymi, ignorancją, zranieniami moralnymi, uzależnieniami, konfliktami sumienia, rozpaczą. Jest zagrożony życiem w świecie fikcji i nienawiści, zamiast w świecie prawdy i miłości (por. Łk 6, 18). Na skutek grzechu pierworodnego oraz grzechów kolejnych pokoleń nasze życie toczy się jakby na krzywej podłodze, która jest aż tak bardzo pochylona w negatywnym kierunku, że łatwiej jest czynić zło, którego nie chcemy, niż dobro, którego pragniemy. W tej sytuacji człowiek potrzebuje Zbawiciela, czyli przyjaciela większego niż on sam. Potrzebuje przyjaciela, który własnymi słowami i czynami uczy go sztuki życia i który wiernie towarzyszy mu w drodze. Ewangelia ukazuje takiego przyjaciela w osobie Jezusa.
Jezus przychodzi najpierw do tych, którzy nie radzą sobie z życiem i z samym sobą, którzy się zagubili, poranili, bądź którzy zostali skrzywdzeni i odrzuceni. On wie, że Bóg Ojciec posłał Go, aby „ubogim niósł dobrą nowinę, więźniom głosił wolność, a niewidomym przejrzenie; aby uciśnionych odsyłał wolnymi, aby obwoływał rok łaski od Pana” (Łk 4, 18-19). On przychodzi do każdego ze słowami oraz czynami miłości. Uzdrawia, umacnia nadzieję, rozgrzesza. Czasem przestrzega, mobilizuje, napomina. Jego troska o człowieka jest tak wielka i wierna, że Jezus woli oddać życie na krzyżu niż wycofać miłość do ludzi. A mimo to respektuje On wolność człowieka. W stanowczy sposób przedstawia normy moralne oraz zasady postępowania, które umożliwiają życie w miłości, prawdzie, sprawiedliwości i pokoju. Ale z równą stanowczością mówi: „jeśli chcesz być doskonały, idź, sprzedaj wszystko, co posiadasz i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie. Potem przyjdź i chodź za Mną” (Mt 19, 21). Jeśli chcesz! Jezus nie moralizuje, nie straszy, nie przymusza. Broni grzeszników przed innymi grzesznikami (por. Łk 8, 36-50). Broni człowieka przed nim samym, przed własną słabością, naiwnością, zatwardziałością (J 8, 1-11). To jest jeden z najbardziej zdumiewających aspektów Ewangelii: gdy dla kogoś Boża miłość nie jest argumentem, wtedy Bóg pozostaje bezradny. Nie przestaje kochać, ale też nie próbuje człowieka przymuszać, nie odbiera mu wolności. Nawet wtedy, gdy człowiek aż tak źle korzysta ze swojej wolności, że ją traci. Nikogo bowiem nie można nauczyć sztuki życia pod przymusem, przemocą, strachem, moralizowaniem. Tylko do zła można czasem skutecznie przymuszać. Do dobra nigdy. Do miłości i prawdy można jedynie zapraszać. Można zafascynować własną postawą, pozostawiając ostateczną decyzję samemu zainteresowanemu. To dlatego właśnie ojciec z przypowieści o marnotrawnym synu pozwala mu odejść (Łk 15, 11-32).
W wielu miejscach Ewangelia analizuje typowe dla człowieka strategie myślenia oraz przestrzega przed błędnym posługiwaniem się własnym intelektem. Od sposobu naszego myślenia w dużym stopniu zależy przecież sposób naszego postępowania. Jezus ukazuje fakt, że każdy człowiek posługuje się jakby dwoma różnymi umysłami. Pierwszy z nich - nazwijmy go umysłem A — umożliwia myślenie logiczne, precyzyjne, naukowe. Drugi z nich — nazwijmy go umysłem typu B — rozumuje w sposób magiczny, życzeniowy, emocjonalny, naiwny. Myślenia typu A używamy głównie do analizy świata zewnętrznego. Natomiast wtedy, gdy myślimy o nas samych oraz o naszym postępowaniu, jesteśmy skłonni używać umysłu typu B. Potrafimy być nielogiczni, potrafimy tak selekcjonować czy interpretować fakty, by oszukiwać samych siebie i by trwać w iluzjach. Ewangelia uświadamia nam, że nasz sposób myślenia o rzeczach zależy głównie od ilorazu inteligencji, natomiast nasz sposób myślenia o ludziach zależy głównie od jakości naszego postępowania. Jezus wielokrotnie podkreśla fakt, że kryzys życia danego człowieka, czy danej grupy społecznej, prowadzi do kryzysu myślenia: „Słuchać będziecie, a nie zrozumiecie, patrzeć będziecie, a nie zobaczycie. Bo stwardniało serce tego ludu, ich uszy stępiały i oczy swe zamknęli, żeby oczyma nie widzieli ani uszami nie słyszeli, ani swym sercem nie rozumieli: i nie nawrócili się” (Mt 13, 14-15).
Ucząc obserwacji życia i wyciągania wniosków (por. Mt 13, 18 — 52) Jezus pokazuje, że ludziom łatwiej jest rozumieć świat rzeczy i przewidywać zjawiska przyrodnicze, niż rozumieć własną tajemnicę i przewidywać konsekwencje własnego postępowania (por. Łk 7, 31-35)). Lekcje z zakresu psychologii myślenia, których udzielał Jezus dwa tysiące lat temu, są obecnie bardzo aktualne. Żyjemy bowiem w czasach, w których nawet część pedagogów i psychologów promuje błędne sposoby myślenia. Chodzi o tych, którzy zachęcają do „pozytywnego” myślenia oraz do „pozytywnego” obrazu samego siebie. Tymczasem myślenie o świecie i o samym sobie nie powinno być ani pozytywne, ani negatywne, lecz po prostu prawdziwe.
Ewangelia uczy nas posługiwania się mową. Uczy dojrzałej sztuki słuchania i mówienia. Popatrzmy najpierw na pierwszą z tych umiejętności, która w psychologii nazywana jest „empatią”. Termin ten oznacza zdolność szczególnego wsłuchiwania się w to, co komunikuje o sobie drugi człowiek. Słuchanie empatyczne polega na tym, że słuchający wczuwa się w subiektywny świat myśli i przeżyć drugiego człowieka, pozostając sobą. Zaprzeczeniem empatii jest zarówno rozumienie człowieka wyłącznie z perspektywy zewnętrznego obserwatora, jak i utożsamianie się z jego subiektywnym światem. W pierwszym przypadku postępujemy jak sędzia, który nie stara się zrozumieć wnętrza człowieka. W drugim redukujemy samych siebie do roli psychicznego lustra. Tymczasem rozmówca nie potrzebuje lustra, lecz przyjaciela.
Jezus przestrzega przed brakiem empatii, gdyż to prowadzi do pokusy, by osądzać człowieka jedynie według zewnętrznych kryteriów: „nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni” (Mt 7, 1). Jezus wyjaśnia, że kochać można tylko tych, których się pozna: „Ja jestem dobrym pasterzem i znam moje owce” (J 10, 14). W wielu miejscach Ewangelia ukazuje zdolność Jezusa do wczuwania się w najbardziej intymne przeżycia i dążenia człowieka (por Mk 12, 15). Jezus okazał się aż tak bardzo empatyczny, że nie tylko psychicznie, lecz dosłownie fizycznie wcielił się w naszą sytuację, pozostając we wszystkim podobny do nas oprócz grzechu. Boże Narodzenie jest zatem szczytem empatii w historii ludzkości (por. J 1, 1-5). Jest tą formą empatii, do której nikt z nas nie jest zdolny, gdyż żaden człowiek nie może fizycznie wcielić się w sytuację innej osoby.
Jezus nie tylko zachęca nas do empatii oraz stanowi jej najdoskonalszy wzór. On uczy nas także sztuki korzystania z tej umiejętności. Empatia nie jest bowiem punktem dojścia ani celem samym w sobie. Niektórzy sądzą, że aby być terapeutą czy wychowawcą, wystarczy mieć zdolność wczuwania się w subiektywne stany drugiego człowieka. Jezus wie, że to za mało. Pewne elementy naszych subiektywnych przekonań, odczuć, pragnień czy aspiracji okazują się przecież błędne, czasem groźne, destrukcyjne, patologiczne. Im bardziej potrzebuje ktoś pomocy drugiego człowieka, tym bardziej jego subiektywny świat jest niedojrzały i zaburzony. Tym bardziej nie rozumie on samego siebie. Dla Jezusa empatia jest jedynie punktem wyjścia, który umożliwia udzielenie odpowiedzialnej pomocy wychowawczej, dostosowanej do niepowtarzalnej sytuacji danego człowieka. Tylko w obliczu ludzi perfekcyjnie doskonałych moglibyśmy poprzestać na empatii. Ale jest to wyłącznie hipotetyczna możliwość, gdyż takich osób nie spotkamy na naszej drodze.
Ewangelia uczy nas nie tylko sztuki słuchania. Uczy również dojrzałego korzystania z daru mowy. Sztuka mówienia określana jest w psychologii terminem asertywność. Chodzi tu o zdolność szczerego, bezpośredniego wyrażania własnych myśli, pragnień, praw i potrzeb w sposób akceptowany społecznie, przyznając jednocześnie innym ludziom prawo do czynienia tego samego. Asertywność to zdolność „wpuszczania” drugiego człowieka do naszego niepowtarzalnego świata wewnętrznego, aby mógł on nas zrozumieć i uszanować, oraz aby mógł skorzystać z bogactwa naszej historii i naszej osobowości. Zaprzeczeniem asertywności jest sytuacja, w której dana osoba nie przyznaje sobie prawa do tego, by szczerze mówić o tym, co myśli, co czuje czy czego pragnie. Prowadzi to do próby respektowania innych ludzi kosztem samego siebie. Drugą skrajnością jest sytuacja, w której dana osoba mówi wprawdzie szczerze i bezpośrednio o własnych przekonaniach, przeżyciach czy pragnieniach, jednak czyni to w sposób błędny, np. tak agresywny, że jej głównym celem nie jest obrona własnych praw, lecz np. szukanie zemsty, osądzanie i potępianie innych ludzi, albo też chęć odreagowania własnych napięć psychicznych.
W ósmym przykazaniu Ewangelia przestrzega przed nadużywaniem daru mowy: nie mów fałszywego świadectwa. Nie kłam (por. Mt 5, 33). Jezus wyjaśnia to przykazanie w sposób jeszcze bardziej konkretny: „Niech wasza mowa będzie: Tak-tak; nie—nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi” (Mt 5, 37). On sam przedstawia siebie, swoje myśli i pragnienia, w sposób szczery i otwarty (por Łk 4, 21). Także wtedy, gdy za swoją szczerość i otwartość zostanie skazany na śmierć (por. J 11, 45-53). Jednocześnie Jezus uczy nas sztuki odpowiedzialnego posługiwania się darem mowy, wskazując nam dojrzałą hierarchię wartości. Spotykając danego człowieka, Chrystus odsłania przed nim te aspekty swojego wnętrza, swoich myśli i pragnień, które wyrażają miłość i troskę o tę konkretną osobę. Podobnie jak empatia, tak i asertywność nie jest zatem celem lecz środkiem, który ostatecznie służy wyrażaniu miłości. Dlatego nie może być stosowana bezkrytycznie. O zakresie i formie asertywności powinna decydować miłość i odpowiedzialność, a nie sama techniczna sprawność w mówieniu na własny temat.
Cierpienie jest jednym z tych aspektów naszego życia, który najbardziej nas niepokoi i który najtrudniej jest nam zrozumieć. Ewangelia pomaga nam w nowym świetle popatrzeć na tajemnicę cierpienia. Otóż Bóg nas zupełnie zaskoczył, gdy zdecydował, by nadeszła pełnia czasów dla naszego odkupienia. Bo wtedy okazał nam miłość aż do tego stopnia, że Jego Syn nie tylko przyjął ludzkie ciało. Jezus przyjął także ludzki krzyż: symbol zbrodni, hańby i okrucieństwa (por. Łk 9, 44). Odtąd krzyż będzie jeszcze bardziej zastanawiał i zdumiewał człowieka. Będzie wyrazem tajemnicy, która jest większa niż sam krzyż. A jednocześnie pozostanie znakiem niepokojącym, bo ambiwalentnym. Krzyż Jezusa nie jest przecież tym samym, co krzyż złoczyńców, którzy razem z Nim zostali ukrzyżowani.
Święty Paweł miał świadomość, że krzyż będzie znakiem powodującym zdumienie i niepokój. Miał świadomość, że głosi Chrystusa ukrzyżowanego, który dla jednych ludzi jest głupstwem, a dla innych zgorszeniem. Takie reakcje nie są czymś przypadkowym. Gorszą się krzyżem ci, którzy nie rozumieją Bożej miłości, którzy marzą o przemocy miłości, czyli o zwycięstwie dobra nad złem kosztem wolności i godności człowieka. Bóg tak „kochający” rzeczywiście nigdy by się nie pozwolił ukrzyżować. Ale też nie byłby Bogiem, który jest miłością. Za głupstwo zaś uważają krzyż ci, którzy lekceważą miłość Boga do człowieka. Oni szydzą z Ukrzyżowanego, gdyż są wyznawcami znacznie mniejszej miłości. Głoszą miłość na miarę ich własnego serca oraz ich własnych aspiracji: miłość niewierną i odwołalną. Głoszą miłość rozrywkową, która dosłownie nic nie kosztuje, która nie stawia żadnych wymagań, która wycofuje się w obliczu pierwszej próby czy trudności.
Ewangelia wskazuje na fakt, że czasami cierpienie jest ceną za miłość. Tak było w przypadku samego Jezusa. Tak jest w przypadku tych wszystkich ludzi, dla których trwanie w miłości okazuje się ważniejsze niż unikanie bolesnych sytuacji czy krzywd. Również ich cierpienie jest ceną za miłość: za miłość małżeńską, rodzicielską, kapłańską. Za miłość odpowiedzialnego wychowawcy i wiernego przyjaciela, za miłość patrioty i człowieka sprawiedliwego, za miłość człowieka, który wprowadza pokój, który przebacza, który kocha nawet nieprzyjaciół. Wtedy krzyż jest rzeczywiście ceną za miłość, ceną za naśladowanie Chrystusa, a droga krzyżowa przemienia się w drogę świętości i błogosławieństwa, w drogę mądrości, w drogę pokoju, jakiego ten świat dać nie może (Łk 6, 20-26).
Jednak nasze ludzkie krzyże nie zawsze są ceną za miłość, a ich dźwiganie nie zawsze oznacza kroczenie drogami trudnego błogosławieństwa. Czasami krzyż, który dźwiga człowiek, jest ceną za grzech. Kroczenie drogą takiego krzyża wyraża ludzkie tragedie, aż do ich najbardziej dramatycznych form w postaci śmiertelnych uzależnień, rozpaczy, brutalnej przestępczości, ludobójstwa. Taki krzyż może nie skończyć się zmartwychwstaniem. Może prowadzić do kolejnych cierpień. Może zniechęcić, złamać, odebrać wszelką nadzieję, może pogrążyć w rozpaczy, prowadzić do destrukcyjnego buntu i nienawiści. Dzięki Ewangelii możemy rozumieć, że to nie Bóg zsyła nam krzyże. Jedyne, co On nam zsyła, to Jego Syn: Miłość i Prawda. Wszystko inne nie jest dziełem Boga. Bóg jest niewinny i to nie On wymyślił krzyż. Krzyż wymyślili ludzie. Ludzie uważani za cywilizowanych i postępowych. Ludzie, którzy nie przyjęli logiki Ewangelii.
Tutaj docieramy do samych podstaw psychologii Ewangelii. Tymi podstawami jest miłość. Wszystko, czego uczy Jezus swoimi słowami i zachowaniami, prowadzi do tego, by człowiek nauczył się kochać. Miłość jest sensem oraz najpełniejszym sposobem realizacji Ewangelii. Jezus pozwolił się przybić do krzyża, bo nikt nie ma większej miłości niż ten, kto potrafi oddać życie za przyjaciół, a nawet wrogów. Kiedy perspektywa śmierci była już bliska, wtedy okazało się, że Jezus bardziej myślał o nas niż o tym, co go czekało. Wiedział, że potrzebujemy Jego śmierci, by się przekonać jak daleko sięga Jego miłość, a jednocześnie wiedział, że potrzebujemy Jego stałej obecności, byśmy mieli siłę żyć w miłości. Dlatego właśnie w czasie ostatniego posiłku ze swymi uczniami ukazał im sposób swojej szczególnej obecności na tej ziemi. Uczynił wtedy coś, czego apostołowie nie mogli jeszcze w pełni zrozumieć. Wziął chleb, pobłogosławił, połamał i rozdał (Łk 22, 19). Znaki te odnoszą się najpierw do samego Jezusa: Bóg Ojciec wziął Go z miłością od zawsze. Posyłając do ludzi, pobłogosławił Go. Był przy Nim, gdy został On połamany na krzyżu, a teraz rozdaje Go w Eucharystii jako ostateczne i nieodwołalne potwierdzenie swojej miłości (por. Łk 3, 22).
Jednocześnie te same słowa - wziął, pobłogosławił, połamał i rozdał — opisują naturę tej miłości, której Bóg uczy człowieka. Bóg Ojciec wziął z miłością każdego z nas od zawsze i na zawsze. Zanim nasi rodzice przekazali nam życie, zanim nas zobaczyli, zanim nauczyli się nas kochać. Gdy odkrywamy Bożą miłość, gdy jej doświadczamy, wtedy nie musimy już za wszelką cenę walczyć o miłość tego świata, Możemy wsłuchiwać się w głos Boga, który każdego przygarnia i kocha, a nie w głos tego świata, który wszystkich segreguje i wielu odrzuca.
Bóg nie tylko pokochał nas od zawsze. On nieustannie nas błogosławi. Błogosławić to życzyć dobra drugiej osobie, to mówić o niej z szacunkiem, nadzieją i miłością, to potwierdzać słowami i czynami, że jest kochana, cenna w naszych oczach. Prawda o byciu błogosławionym przez Boga jest człowiekowi niezwykle potrzebna. Tak wielu ludzi czuje się - przynajmniej w niektórych okresach życia czy w pewnych środowiskach - raczej dziećmi przekleństwa niż dziećmi błogosławieństwa. Nasza cywilizacja wzmaga głód i potrzebę bycia błogosławionym. Żyjemy bowiem w czasach, w których człowiek łatwiej wypowiada nad drugim człowiekiem złe niż dobre słowo. Żyjemy w czasach, w których coraz więcej ludzi nie ma barier w wyrażaniu agresji, wrogości czy nienawiści. Wstydzi się natomiast wyrażać miłość, czułość, wdzięczność. Wielu ludzi wstydzi się błogosławić.
Bóg, który nas kocha, nie tylko przyjmuje nas z miłością i nieustannie nam błogosławi. On także chce coś w nas połamać. Chrystus połamał chleb, który wcześniej wziął w swe dłonie i pobłogosławił. W tym geście zapowiedział nie tylko własny los, lecz także los każdego człowieka na tej ziemi. Potrzeba połamania w sobie czegoś to ten aspekt Bożej miłości, który rozumiemy i przyjmujemy najtrudniej. Słowa: „łamać” i „połamany” źle nam się kojarzą. Żyjąc na tej ziemi, czujemy się bowiem na różne sposoby połamani i poranieni: często w sposób bolesny i niezasłużony. Ale Bóg łamie nas w zupełnie inny sposób, niż czyni to ten świat. Świat, w którym żyjemy, próbuje w nas łamać to, co najlepsze i najcenniejsze (naszą wolność, nasze aspiracje i ideały, naszą miłość, nasze sumienie) i chce to uczynić przemocą. Tymczasem Bóg pragnie połamać jedynie to, co jest w nas grzeszne, niedojrzałe, egoistyczne, co zagraża naszej miłości i wolności. I czyni to tylko wtedy, gdy my sami się na to zgadzamy. Gdy współpracujemy z Nim w połamaniu w nas tego, co zagraża naszej dojrzałości i co odbiera nam radość życia.
Czwarty aspekt miłości, której uczy nas Jezus, to bycie darem dla innych. Każdego z nas Bóg przyjmuje z miłością, błogosławi i wspiera w połamaniu tego, co złe po to, aby nas rozdawać. By uczynić nas darem miłości dla innych (por. Łk 10, 25-28). Gdyby Bóg rozdał nas innym ludziom, zanim pomógłby nam przezwyciężyć naszą grzeszność i nasz egoizm, to okazalibyśmy się złym darem. Darem toksycznym. Gdyby natomiast Bóg nie uczynił nas darem dla innych, wtedy pozostalibyśmy człowiekiem egoizmu, który nie może być ani szczęśliwym, ani zbawionym. Stalibyśmy się ofiarami więzi, które ranią i krzywdzą. Jezus przestrzega przed taką sytuacją: „Strzeżcie się fałszywych proroków, którzy przychodzą do was w owczej skórze, a wewnątrz są drapieżnymi wilkami. Poznacie ich po ich owocach” (Mt 7, 15). Dopiero w tym kontekście można zrozumieć sens stanowczych słów Jezusa: „Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest mnie godzien” (Mt, 10, 37). Z perspektywy dwóch tysięcy lat łatwiej rozumiemy, że Jezus ma rację, gdyż historia potwierdza, jak bardzo toksyczne okazują się sytuacje, w których ktoś ubóstwia samego siebie lub drugiego człowieka. A ponieważ zło najpełniej zwycięża się dobrem, stąd testament Jezusa: „Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie kochali tak, jak Ja was pokochałem; żebyście i wy tak się kochali wzajemnie” (J 13, 34).
Poprzez słowa i czyny Jezusa Ewangelia uczy nas tej miłości, która jest decyzją, a nie jedynie uczuciem czy zauroczeniem emocjonalnym. Jezus przeżywał bogactwo emocji i uczuć: wzruszenie, radość, współczucie, gniew, dramatyczny lęk w Ogrójcu (Łk 14, 39-44). Ale uczucia nie decydowały o Jego postępowaniu. On kierował się miłością i prawdą, czyli prawdziwą miłością. On uczy miłości niezależnej od chwilowych nastrojów czy emocji. Miłości widzialnej, bo wcielonej w fizyczną obecność, w pracowitość, czułość Miłości, która umie dobierać słowa i czyny do sytuacji i zachowań danego człowieka. Miłości, która obejmuje również tych, co nas nie kochają (por. Łk 6, 27-36). Miłości, która jest cierpliwa, która wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, która wszystko przetrzyma i która nigdy nie ustaje (por. 1 Kor 13, 4-8).
Celem wszystkiego, co czynił i co mówił Jezus, było pomaganie człowiekowi, by się nawrócił, czyli by nauczył się kochać (Łk 13, 1-5). By przemieniając własne życie, przemieniał tym samym oblicze tej ziemi. Jezus przyszedł, aby nas zaprosić na ucztę wielkiej miłości: tej bezwarunkowej, wiernej i nieodwołalnej. Na ucztę przyjaźni, wierności, radości. Na ucztę wybawienia od wszystkiego, co nas niepokoi, krzywdzi, boli, co odbiera nam radość życia i co zagraża naszej przyszłości (Łk 14, 15-24). . Jednocześnie On sam nam uświadamia i przypomina, że na tej ziemi wiele osób i środowisk kieruje do nas zaproszenia na inne uczty. Na uczty znacznie mniejszej miłości: niewiernej i odwołalnej. Na uczty egoizmu, agresji, naiwności. Na uczty alkoholizmu, narkomanii, pornografii. Na uczty, które kończą się cierpieniem, utratą wolności, rozgoryczeniem. Na uczty trujące fizycznie, psychicznie, moralnie, społecznie. Łatwo ulec takiemu zaproszeniu, bo są to uczty, na których nie trzeba mieć szaty ludzkiej godności i dojrzałości. Są to uczty, które obiecują iluzję łatwego szczęścia i perspektywę doraźnej przyjemności. Na takie uczty łatwo zapraszać i łatwo przyjąć zaproszenie.
Bóg, który zna serce człowieka, wie o tym lepiej od nas samych. Z tego właśnie powodu postanowił zaprosić nas na swoją ucztę miłości i radości w sposób najbardziej niezwykły: wysyłając do nas swego Syna, aby On nas osobiście zaprosił. Jego Syn przeszedł przez ziemię wszystkim czyniąc dobrze. Do końca. Do śmierci krzyżowej. Więcej nie mógł już zrobić. Teraz odpowiedź zależy od każdego z nas. Na którą ucztę pójdę? Kto lub co jest moją drogą, prawdą, życiem? To najtrudniejsze pytania i decyzje, przed którymi stoi każdy człowiek. Jezus nie pozostaje obojętnym obserwatorem w obliczu naszych zmagań, rozterek i poszukiwań (por. Mt 20, 1-16). On nieustannie znajduje ludzi, wydarzenia i doświadczenia, poprzez które ponawia swoje zaproszenie: Jeśli chcesz, pójdź za mną na ucztę tej miłości, za którą najbardziej tęsknisz.
Źródło: Psychologia Ewangelii, w: Trzeźwymi bądźcie, nr 4 (2000), s. 41-45
opr. mg/mg