Historie, które łagodzą ból, przynoszą ukojenie i radość - fragmenty książki p.t. "Sztuka życia na cały rok"
ISBN: 978-83-7505-198-8
wyd.: WAM 2009
Jestem „dzieckiem wojennym”, a ponieważ dom moich dziadków ze strony matki został zburzony wskutek bombardowania, mieszkali oni w dwupokojowym mieszkaniu moich rodziców. Otóż w owym okresie powojennym zdarzała się niekiedy popołudniami między moimi dziadkami niewielka sprzeczka, która zwykle rozbawiała rodzinę. Nie była to bynajmniej sprzeczka małżeńska: dziadkowie aż do śmierci byli sobie serdecznie oddani. Ale właśnie to wzajemne oddanie stawało się powodem utarczek. Chodziło mianowicie o to, że czasem po śniadaniu pozostawała pełna filiżanka kawy, którą potem po południu podgrzewano. Wtedy to wybuchała sprzeczka.
Mój dziadek mówił do babki: „Masz, wypij swoją kawę, dobrze ci zrobi!”. Na co babka natychmiast reagowała, mówiąc: „Nie, nie, wypij ty, ja nie potrzebuję”. Dziadek się na to nie godził. „Wypij — prosił usilnie babkę. — Potrzebujesz jej bardziej niż ja”. „Ja czuję się świetnie — odpowiadała z kolei babka. — Naprawdę sprawisz mi przyjemność, jeśli wypijesz”. Ta słowna przepychanka ciągnęła się tak dalej, aż podgrzana kawa stawała się znowu zimna. Jedno „wpychało” drugiemu pozostałą filiżankę kawy, dobrze wiedząc, że ta odrobina kofeiny, jeśli w ogóle była tam jakaś, niedożywionemu organizmowi tego drugiego przyda nieco siły, która pozwoli mu utrzymać się do wieczora na nogach.
Było to pokolenie moich dziadków — pokolenie, w którego dzieciństwie rozwinęła się psychologia kierująca się dewizą: „Musisz też czasem pomyśleć o samym sobie i pozwolić sobie na coś dobrego!”. Miała rację, ta ówczesna psychologia, która chciała ustrzec człowieka przed jego „pasją poświęcania się”.
Zwróćmy się teraz ku czasom współczesnym. Kilka miesięcy temu prowadziłam w ramach poradnictwa rozmowę z rodzicami dwojga dzieci — rocznego i trzyletniego. Konflikt polegał na rozbieżności planów urlopowych obojga rodziców. Matka mówiła do ojca: „Mam dzieci w domu przez cały rok, chcę więc przynajmniej przez trzy tygodnie być od nich wolna. Zajmij się dziećmi i pozwól mi wyjechać”. „Nie ma mowy — odpowiadał ojciec. — Pracuję dla was przez cały rok, ale kiedy mam urlop, chcę odpocząć od dziecięcego wrzasku”. „O mnie w ogóle nie myślisz — wołała na to matka. — Jeśli mi wpakujesz na głowę dzieci, to co będzie z mojego odpoczynku?”. „Tego nie wiem — wzruszał ramionami ojciec. — Ale mnie ich w każdym razie nie wpakujesz”.
Czasy się zmieniły, wyrosły nowe pokolenia, i jakkolwiek nie chcę twierdzić, że wspomniana wyżej para małżeńska jest reprezentatywna dla współczesnych ludzi, to jednak trzeba przyznać, że „pasja poświęcania się” stała się z czasem zjawiskiem rzadkim. Co się jednak dzieje, kiedy psychologia nadal powtarza swoje dawne maksymy? Kiedy na przykład spragnionym urlopu małżonkom z powyższego przykładu nie oferuje nic innego poza przestarzałą radą, by myśleli o samych sobie i pozwolili sobie na coś dobrego? — Dzisiaj potrzebujemy innej reguły postępowania. Zadaniem psychologii jest w niemałej mierze eliminowanie niezdrowych skrajności, i wykonując to zadanie, powinna ona stale na nowo zadawać sobie pytanie, jakie niezdrowe skrajne zjawiska stają się z biegiem czasu główną przyczyną niepokojów, aby je następnie w miarę możności łagodzić. W historii ludzkości był długi, mroczny okres, kiedy jednostka, zniewolona przez rozmaite formy przymusu, potrzebowała wielkiego wysiłku, aby „samą siebie realizować”, jak byśmy to dzisiaj wyrazili. Kiedy okres ten zbliżał się do końca, począł się wyłaniać inny, jeszcze o wiele bardziej mroczny. Taki, w którym świat, nasz świat życia jest ujarzmiany przez rozmaite formy przymusu: pochodzące od panujących rynków kapitałowych, z przeludnienia ziemi, od oszołomionej swymi możliwościami technologii i od ideologicznych fanatyzmów. Tym, czego potrzeba dzisiaj, nie jest już samorealizacja jednostki, lecz odpowiedzialność wielu, umiejętność przyjmowania na siebie współodpowiedzialności za to, co w świecie się dzieje. Po uwolnieniu od bezsensownej „pasji poświęcania się” winno pojawić się coś, czego w tym wymiarze nigdy jeszcze nie było: sensowna „gotowość do ponoszenia ofiar w imieniu wszystkich”. Egoizm nie jest już dzisiaj czymś, co można zaakceptować.
Dlatego idee Viktora E. Frankla, który nigdy nie opowiadał się za jakimiś egoistycznymi motywami postępowania, zyskują coraz bardziej na znaczeniu. Już w czasach Sigmunda Freuda, kiedy zajmowanie się ludzką psychiką polegało wyłącznie na „wpatrywaniu się we własny pępek”, jakkolwiek uprawianym za pomocą wysoce precyzyjnych psychoanalitycznych okularów, Frankl mówił o terapeutycznym „wychowaniu do odpowiedzialności”. Rozumienie własnej psychodynamiki, tak jak to usiłuje czynić psychologia głębi, nie wystarcza jednak do tego, by uzdolnić człowieka do takiego pokierowania swoim życiem, jakie odpowiada jemu i przestrzeni jego egzystencji.
Człowiek, będąc ze swej istoty bytem duchowym, pyta o to, co jest wobec niego nadrzędne; patrzenie w „pępek” nie może zatrzymać się na ego, lecz poszukując, posuwa się dalej wzdłuż „pępowiny” — ku pytaniu, skąd życie się wzięło, dokąd zmierza i jaki jest jego sens. Przy tym poszukiwaniu psychoanalityczne okulary jednak nie wystarczają; musimy posłużyć się mniej precyzyjnymi, ale za to obejmującymi większą całość okularami filozoficznymi i teologicznymi, jakie mamy do dyspozycji. Nawet zresztą przy ich pomocy nie dojrzymy tego, co nadrzędne, ale jedynie jego odblask, który pada w nasze wnętrze. Odblask ten przenika nas swoim światłem i swoim dźwiękiem i poprzez sumienie wzywa, byśmy w każdej godzinie odkrywali świetlne ślady „Logosa” i szli za jego głosem.
Tak więc w nawiązaniu do koncepcji Freuda można by powiedzieć, że również psychoterapia w ujęciu Viktora E. Frankla pragnie przywołać do świadomości coś, czego w niejednym krytycznym przypadku człowiek sobie nie uświadamia albo prawie nie uświadamia. Nie chodzi jednak przy tym ani o wyparte szoki, ani o tajemne pragnienia, które temu, kto ich doznaje, należy ujawnić, lecz o uświadomienie człowiekowi stale na nowo przedstawianej mu oferty sensu życia oraz jego osobistej odpowiedzialności za jej realizację — dla dobra wszystkich, których to dotyczy. To czyni go zdolnym do czynienia dobra, a ten, kto czyni dobro, czyni coś najlepszego dla samego siebie, chociaż przy tym najmniej o sobie samym myśli.
Jakkolwiek wszystko to brzmi bardzo racjonalnie, owo uświadomienie nie jest jednak aktem czysto racjonalnym. Uświadomić sobie coś tak, aby wziąć sobie to do serca, można tylko wtedy, jeśli oprócz zrozumienia wchodzi w grę odczucie emocjonalne. Dlatego w każdym procesie uświadomienia jednakowo ważne są rozum i uczucie: duchowe rozjaśnienie winno iść w parze z duchowymi drganiami, które współspełniają przejście od tego co mroczne i nieprzejrzyste, do tego co jasne i zrozumiałe. Aktualna w danej godzinie oferta sensu, którą człowiek rozpozna, winna go tak poruszyć, aby przystąpił od razu do wcielenia jej w życie. Tak więc w psychoterapii chodzi nie tylko o racjonalne rozważanie, ale także o rozbudzanie i aktywizację uczuć.
Co się jednak tyczy owego rozbudzania i aktywizacji uczuć, to musimy uważać, aby nie wspierać rozpowszechnionego dzisiaj „emocjonalnego ekshibicjonizmu” zachodniej kultury psychicznej. W przeciwieństwie do kultury wschodnioazjatyckiej, w której wyrażanie uczuć jest traktowane raczej z dezaprobatą i gdzie za wysoką cnotę uchodzi ich skrywanie, u nas modne się stało wystawianie swoich uczuć na widok publiczny. Autoprezentacja cieszy się wielkim uznaniem, co wynika z owego zalecanego przez psychologię „wpatrywania się we własny pępek”, o czym już była mowa. Jest bowiem przecież jasne, że ktoś, kto jest ukierunkowany tylko na samorealizację i doświadczanie samego siebie, wkrótce nie będzie już widział nic oprócz własnego pępka i dlatego łatwo popadnie w pułapkę, uznając ów pępek za to, co najwyższe i najbardziej godne prezentacji. Ale nie tylko to. Uczucia, które pojawiają się przy takiej introspekcji i przyglądaniu się samemu sobie w ustalonych sytuacjach psychoterapeutycznych, są przeważnie oderwane od otaczającego świata. Aż nazbyt często są to małostkowe lęki, narcystyczne tęsknoty, pompatyczne frustracje i żałosne użalania się nad sobą, które sprowadzają się do niemającego końca potoku skarg na udręki życia. W takim potoku nie da się zbudować siłowni pod nazwą „odpowiedzialność”, z jego nurtów nie można uzyskać potencjału energii. Świata nie uratują ludzie, dla których centrum ich życia stanowią własne stany psychiczne i którzy zapominają o otaczającej ich pozapsychicznej rzeczywistości. Dzisiaj musi nam chodzić o coś więcej niż o przezwyciężanie wewnętrznego niezadowolenia i mamy dzisiaj do zdobycia więcej niż tylko swoją duchową równowagę — a mianowicie godną człowieka przyszłość dla siebie i naszych dzieci. Opłaca się zatem oderwać wzrok od własnego pępka i zainwestować uczucia w coś, co sięga poza nasze „ja”. Uczucia te mogą bowiem wyzwolić energie potrzebne do duchowej odnowy ludzkiego rodu.
opr. aw/aw