Miłość własna i narcyzm to nie to samo
Nie można kochać innych, jeśli nie kocha się siebie. Rozszerzając: nie można pojednać się z innymi, jeśli żyjemy w permanentnej wojnie z samym sobą.
Półki w księgarniach uginają się pod ciężarem poradników psychologicznych: Jak pokochać siebie? Jak pogodzić się z własnym życiem? Jak przebaczyć samemu sobie? Jak zaakceptować swoją historię? (pomijam pozycje w stylu: Jak w 30 dni wzmocnić poczucie własnej wartości? albo: Zaakceptuj siebie w miesiąc). Zjawisko to można skwitować i łatwo ocenić jako przejaw rozpsychologizowania naszych czasów. Warto jednak zadać pytanie. Jeśli panuje podaż na tego rodzaju lektury, to przecież musi istnieć również i popyt. Skąd on się bierze? Viktor Frankl psychiatra, psychoterapeuta, twórca logoterapii, którego książka Człowiek w poszukiwaniu sensu rozeszła się w milionach egzemplarzy, wspominał kiedyś, że wielu dziennikarzy, przeprowadzając z nim wywiad, zaczyna od pytania: „Doktorze Frankl, pańska książka to absolutny bestseller. Co pan sądzi o tak spektakularnym sukcesie?”. Autor zwykł odpowiadać, że nie traktuje powodzenia swojej książki jako osobistego sukcesu ani osiągnięcia, lecz raczej jako potwierdzenie duchowej nędzy naszych czasów. Skoro miliony ludzi sięgają po książkę, której tytuł wyraźnie nawiązuje do kwestii sensu życia, musi być to dla nich niezwykle aktualny i palący problem. Może dzisiejsze zainteresowanie lekturami dotyczącymi poczucia własnej wartości i miłości do siebie jest również wyrazem aktualnego i dręczącego nas problemu.
Drogi czytelniku, zachęcam cię teraz do małego sprawdzianu. Skup się, zwróć uwagę na własną osobę i powiedz do siebie w myślach lub na głos: przyjmuję siebie, cenię siebie, kocham siebie, przebaczam sobie... Jakie wywołało to w tobie wrażenia? Czy przyszło ci to bez trudu i oporu, a w środku odczuwałeś dumę i radość, czy też wydawało ci się to głupie, sztuczne, niezręczne? A może wypowiadając te słowa, doświadczałeś łapiącego za gardło smutku, że tak dawno ich nie słyszałeś we własnych ustach? „Kochaj bliźniego jak siebie samego”. Nie można kochać innych, jeśli nie kocha się siebie. Rozszerzając: nie można pojednać się z innymi, jeśli żyjemy w permanentnej wojnie z samym sobą. I chociaż wszyscy znamy interpretację tego biblijnego zdania i wydaje się nam ona już oklepana, to jednak z trudem przychodzi nam powiedzieć otwarcie sobie i innym: kocham siebie, przyjmuję siebie, przebaczam sobie... Mam wrażenie, może mylne, że szczególny problem mają z tym ludzie wierzący, którzy często ulegają przekonaniu, że człowiek powinien kochać Boga i bliźniego, a siebie powinien nienawidzić i o sobie zapomnieć. Od dzieciństwa przecież wpaja się nam, że miłość własna jest egoizmem. Na podparcie tego błędnego poglądu cytuje się słowa Jezusa: „Kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje” (Mt 16,24). W niektórych przekładach „zaprzeć się samego siebie” tłumaczy się jako „pozostawić »ja« za sobą”. Nie chodzi więc o to, że mamy siebie nienawidzić, ale o to, że nasze (fałszywe) „ja”, które nas więzi i przesłania nam świat, mamy pozostawić za sobą. Egoizm to nie miłość własna, ale to imię fałszywej miłości własnej. Zatem ewangeliczna nienawiść do siebie nie oznacza pogardy dla własnej osoby, ale to inne imię właściwie pojętej miłości własnej.
Doskonale znamy przypowieść o miłosiernym Samarytaninie: na wędrowca napadają zbójcy, którzy go obdzierają i zadają mu rany, zostawiając go na pastwę losu. Leżącego przy drodze nieszczęśnika mijają kapłan, a potem lewita. Obydwaj, choć go zauważają, zostawiają bez udzielenia pomocy. Wreszcie pewien Samarytanin, „gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go. Następnego zaś dnia wyjął dwa denary, dał gospodarzowi i rzekł: »Miej o nim staranie, a jeśli co więcej wydasz, ja oddam tobie, gdy będę wracał” (por. Łk 10,25—37).
Jezus opowiedział tę przypowieść uczonemu w Prawie w odpowiedzi na jego pytanie: „A kto jest moim bliźnim?”. Najczęściej tę scenę rozumiemy, i pewnie słusznie, jako zachętę do miłości bliźnich (zwłaszcza tych najbiedniejszych, pokrzywdzonych przez los). Chciałem jednak tutaj zaproponować inne spojrzenie. Zainspirowały mnie do tego słowa C.G. Junga: „To, że ugoszczę żebraka, że przebaczę temu, kto mnie obraził, że nawet wroga kocham w Imię Chrystusa — jest bez wątpienia wysoką ceną. Co czynię temu najmniejszemu z moich braci, to czynię Chrystusowi. Ale gdybym teraz miał odkryć, że ten najmniejszy ze wszystkich, ten najbiedniejszy z wszystkich żebraków, ten najbezczelniejszy z wszystkich miotających obelgi, nawet ten wróg sam jest we mnie, że to ja sam potrzebuję jałmużny mojej dobroci, że to ja sam jestem wrogiem, którego trzeba kochać, to co wtedy? Wtedy z reguły cała chrześcijańska prawda obraca się, wtedy nie ma już wcale miłości i cierpliwości, wtedy bratu w nas mówimy »raka«, wtedy zasądzamy siebie i na siebie się pienimy. Na zewnątrz ukrywamy to, wypieramy się tego, jakobyśmy kiedykolwiek spotkali takiego najmniejszego z nas i choćby to był sam Bóg, który przychodzi do nas w postaci tak nikczemnej, wyparlibyśmy się Go tysiąckrotnie, jeszcze zanim kogut by zapiał pierwszy raz”.
W kontekście słów Junga popatrzmy na poszczególne postaci przypowieści. Obdarty i zraniony człowiek, leżący obok drogi, to symbol tego wszystkiego, co w nas zranione, przegrane, bolesne, zawstydzające, połamane, ukrywane i samotne — a więc tego, co potrzebuje opatrzenia, opieki i pielęgnacji. Miłosierny Samarytanin oraz kapłan i lewita symbolizują dwa sposoby odnoszenia się do siebie (a zwłaszcza do zranionej i obdartej części w nas). Tutaj mały nawias i wyjaśnienie. Nasz stosunek do siebie samych buduje się przez całe życie, a najistotniejsze są pierwsze lata naszej historii. Mówiąc w uproszczeniu, nasza relacja do samych siebie jest odwzorowaniem tego, jak inni (szczególne znaczenie mają oczywiście osoby najważniejsze — najczęściej są to rodzice) kiedyś odnosili się do nas. To oni, przez swoje komunikaty (wprost i nie wprost) mówią nam, kim jesteśmy i ile znaczymy. Jeśli osoby znaczące były adekwatnie dostrojone do naszych potrzeb, to nauczyły nas przez to, że jesteśmy godni kochania i akceptacji. Ludzie z takim doświadczeniem w dorosłości cieszą się adekwatnym poczuciem własnej wartości, a miłość do siebie przychodzi im spontanicznie. Potrafią przyznać się do popełnionych błędów, ale nie zadręczają się nimi bez końca. Umieją przebaczać i przyjmować przebaczenie. Jeśli natomiast opiekunowie byli nieuważni, zajęci sobą, zaniedbujący, surowi (bez względu na to, czy było to zaniedbanie świadome czy też nieświadome; widoczne czy też subtelne), to miłość i szacunek do samych siebie, zdolność przebaczania sobie jest dla tych osób nie lada wyzwaniem. Zamiast tego raczej automatycznie przychodzi im bezustanne oskarżanie siebie, krytycyzm, nieufność do swoich odczuć i wyborów, ciągłe poczucie winy.
Kapłan i lewita to symbol tych opiekunów, którzy zaniedbują i krytykują swoich podopiecznych. Takie zachowania ze strony ważnych dla nas osób sprawiają, że w przyszłości w podobny sposób zaczynamy traktować siebie samych: nie potrafimy się troszczyć o siebie, kochać siebie, żyjemy ze sobą w stanie walki. To, co miało położyć podwaliny pod miłość, stało się fundamentem autodestrukcji. Kapłan i lewita widzą pobitego człowieka, ale nie reagują. Jakże często ludzie ogarnięci poczuciem krzywdy mówią o swoich rodzicach, dziadkach, nauczycielach, katechetach: „Problemy zamiatało się pod dywan. Widzieli, ale nie reagowali. Nikt nie zauważał mojego cierpienia. Z tym, co mi nie wychodziło, byłem sam”.
Stosunek miłosiernego Samarytanina do pobitego wędrowca to symbol odnoszenia się do siebie z miłością i troską. Jeśli w naszej przeszłości doświadczyliśmy takiego traktowania ze strony innych, to spontanicznie przychodzi nam również podobne traktowanie siebie. Wtedy nie ma problemu. Wiemy, co mamy robić. Jeśli jednak stosunek naszych bliskich do nas był surowy i krytyczny i przypominał raczej zachowanie kapłana i lewity, to miłosierdzie wobec siebie nie przychodzi nam łatwo. Musimy się go nauczyć. Miłosierny Samarytanin może nam w tym pomóc. Oto kroki, które musimy przejść: zobaczył, wzruszył się głęboko, podszedł do pobitego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem, potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go. Następnego zaś dnia przekazał go pod opiekę gospodarzowi. Te wszystkie czynności układają się w drogę złożoną z trzech etapów: poznaj siebie, przyjmij siebie, przekrocz siebie. Tę drogę trzeba przebyć najpierw w nas samych, aby móc wyruszyć w stronę innych.
Izaak z Niniwy mówił: „Ten, który przejrzał siebie samego, jest większy niż ten, który widział aniołów”. Poranionego człowieka zobaczył zarówno kapłan, jak i lewita, ale tylko Samarytanin podszedł bliżej. Poznać siebie można tylko z bliska. Jeżeli jesteśmy daleko od nas samych, to nie ma się co dziwić, że nie zauważamy pobitego człowieka. Bardzo częstym sposobem na poradzenie sobie z trudem, ciężkimi przeżyciami i bólem (zwłaszcza psychicznym) jest zamiatanie tych problemów pod dywan. Udajemy, że ich nie ma. Zamykamy oczy albo odwracamy wzrok w inną stronę i zachowujemy się tak, jakby nic nie przeszkadzało naszej podróży. Ale przecież człowiek pobity leży obok drogi. Jeśli chcesz pójść dalej, musisz go zauważyć i podejść bliżej. W praktyce oznacza to: przestań ignorować swój ból, przestań go lekceważyć i umniejszać. Naszą naturalną reakcją jest odsuwanie się od bolesnych wspomnień i doświadczeń (zwłaszcza jeśli dawniej były ignorowane przez innych). Nawet jeżeli je zauważamy, to najczęściej chcielibyśmy je szybko wymazać z pamięci. Przecież tysiące razy słyszeliśmy od bliskich, znajomych, księży, kierowników duchowych: „Przeszłość zostaw za sobą! Nie skupiaj się na tym, co było złe, ale na tym, co było dobre!”. Podejść do siebie oznacza zobaczyć wszystkie doświadczenia: dobre i przykre. I jeszcze jedno dopowiedzenie. Nie chodzi o to, żeby skupiać się na faktach — czy coś miało miejsce, czy jest tylko moim przeżyciem. To nie ma znaczenia, gdyż masz podejść do siebie, a nie do faktów. Niezawodnie doprowadzą cię tam twoje emocje i uczucia. One bezbłędnie wskażą ci drogę do siebie. Nie oznacza to, że są jedynym wyznacznikiem rzeczywistości. Są jedynie, a może aż, termometrem twojej osoby. Kluczem do twojego subiektywnego świata. Tylko wtedy, gdy się zbliżymy do naszych uczuć i emocji (również tych bolesnych) i zaczniemy je przeżywać bez lęku, będziemy mogli je poznać i zrozumieć. Poznanie i zrozumienie własnych przeżyć chroni nas przed zbyt surowym osądem.
Nie wystarczy poznanie i zrozumienie. To za mało. Cóż z tego, że ktoś mnie zna, ale nie ma do mnie żadnego stosunku. Chcemy, żeby nas ktoś przyjął i pokochał. To jest tęsknota naszego serca. Co robi Samarytanin? Gdy zauważa pobitego człowieka, podchodzi i wzrusza się głęboko. W pełni ludzką reakcją na czyjś ból i cierpienie jest empatia. Gdy podchodzisz do siebie, poznajesz i rozumiesz swoją zranioną część, to naturalnie budzi się w tobie wzruszenie i współczucie dla samego siebie (zwłaszcza jeśli za mało doświadczyłeś go w przeszłości). Nie bójmy się współczucia dla samych siebie. To co innego niż rozczulanie się nad sobą czy użalanie się nad własną biedą. Przecież nikt z nas nie potrzebuje litości, sentymentalizmu, ale wszyscy potrzebujemy współczucia. Jeśli sam sobie nie potrafisz współczuć, to niemożliwa będzie ani empatia w stosunku do innych, ani przyjęcie jej z ich strony. Tylko wtedy, gdy doświadczymy współczucia dla samych siebie, będziemy w stanie przyjąć współczucie innych i pozwolimy, aby ktoś opatrzył nam rany i pielęgnował nas. W takiej kuracji potrzebujemy wina prawdy (nie prawdy faktów, ale prawdy naszych przeżyć, którym możemy zaufać) i oliwy współczucia.
Przyjęcie pobitego i obdartego człowieka wynika z tajemnicy Wcielenia. Chrystus przyjął wszystko, co było ludzkie, oprócz grzechu (ale z jego konsekwencjami i poranieniem). Ojcowie Kościoła, komentując tę tajemnicę, pisali, że tylko to, co jest przyjęte, może być przemienione. Duchowość, która ignoruje naszą ludzką (poranioną) naturę zamyka nam drogę do przemiany i uzdrowienia. T. Merton mówił o tym tak: „Chrystus, którego odnajdujemy w sobie, nie jest wcale tym, co bezskutecznie staramy się w nas podziwiać i ubóstwiać. Utożsamił się On natomiast właśnie z tym, co nam w nas najbardziej przeszkadza, bo wziął na siebie naszą nędzę i miernotę, i nasze ubóstwo, i nasze grzechy. Nie możemy żyć w pokoju sami ze sobą, dopóki nie zrozumiemy, że odtrącając i odrzucając precz naszą nędzę, odtrącamy tym samym Chrystusa, który kocha nas nie w naszej chwale ludzkiej, lecz naszym najgłębszym poniżeniu”.
Droga zaczyna się od poznania i zrozumienia siebie, ale na akceptacji i miłości własnej się nie kończy. Przyjęcie siebie i pojednanie z sobą jest środkiem, a nie celem samym w sobie. Narzędzia psychologiczne pomagają nam poznać, zaakceptować i wzmocnić nasze „ja”. Religia i duchowość natomiast pozwala nam je pozostawić i przekroczyć. W naszej przypowieści symbolizuje to gest oddania pobitego wędrowca pod opiekę właściciela gospody. Miłosierny Samarytanin oddaje bez obawy poranionego, opatrzonego już człowieka. Oczywiście obecność innych nie pojawia się dopiero u końca drogi. Na każdym etapie potrzebujemy drugiego, który z miłością zatroszczy się o nas, nauczy nas tego, czego zostaliśmy pozbawieni. Nasza natura nie pozwala nam zasklepić się w samych sobie. Jako istoty społeczne i relacyjne mamy pragnienie wyjścia ku innym. Dokonuje się to, gdy w wolności i miłości oddajemy siebie drugiemu. Często jest to ukochany człowiek, ostatecznie zaś Bóg, któremu powierzamy nasze życie. Jak pisał piętnastowieczny szwajcarski mistyk, św. Mikołaj z Flüe:
„Panie mój i Boże, zabierz ode mnie wszystko, co mnie oddala od Ciebie,
Panie mój i Boże, daj mi wszystko, co mnie do Ciebie przybliża,
Panie mój i Boże, zabierz mnie ode mnie samego, i oddaj mnie całego Tobie”.
Naszą obecną kulturę zachodnią często nazywa się narcystyczną. Może nigdy dotąd w historii ludzkości tak mocno nie skupialiśmy się na ludzkich potrzebach, pragnieniach, wolności, wygodzie, konsumpcji. Ale czy w tym wszystkim nie zapomnieliśmy, co to znaczy naprawdę kochać siebie? Może dlatego czasami na oślep szukamy wzorców. Może dlatego często wpadamy w pułapkę Narcyza, który z nieustającym samouwielbieniem przegląda się we własnym odbiciu. Nie zapominajmy jednak, że pod uśmiechniętą i zliftingowaną maską Narcyza kryje się dramat braku miłości i braku poczucia własnej wartości. Narcyz potrafi się na sobie skupić, ale nie potrafi siebie kochać. Potrafi skupić na sobie uwagę innych, ale nie potrafi przyjąć ich miłości. Pomylił miłość z podziwem. Pragnąc miłości, nieustannie ugania się za podziwem. Niestety jest to ślepa uliczka, bo podziw i sława nie mogą nasycić wewnętrznej tęsknoty.
Oscar Wilde powiedział: „Kochać samego siebie — to początek romansu na całe życie”. Obyśmy nie zatrzymali się na samym początku, ale dali się porwać na głębokie wody miłości. Wtedy doświadczymy tego przedziwnego paradoksu, który tak prosto został ujęty przez M. Bubera: „Zacząć od siebie, lecz nie kończyć na sobie; uważać siebie za punkt wyjścia, lecz nie za cel; poznać siebie, lecz nie zajmować się sobą”.
Tomasz Gaj — ur. 1974, dominikanin, absolwent teologii PAT oraz psychologii SWPS, ukończył podyplomowe studium terapeutyczne w Laboratorium Psychoedukacji, magister nowicjatu, mieszka w Warszawie.
opr. mg/mg