Via Dolorosa w oczach świadka
Już nie pamiętam, co wtedy robiłem. Pewnie jakieś zakupy, jak to przed Paschą. Czasu mało, ludzi mnóstwo. Każdy dokądś biegnie, zajęty swoimi sprawami. Na ulicach tłok, ciężko się przecisnąć. Przy straganach jeszcze gorzej - kłótnie, targi, przekrzykiwania. Nierzadko widać, jak dwóch krewkich kupujących skacze sobie do oczu, bo obaj upatrzyli ten sam towar.
Trzeba też dobrze uważać na swój mieszek, bo i amatorów cudzych pieniędzy w tłumie nie brakuje. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji skupiasz się raczej na swoich sprawach, a nie masz głowy do łowienia plotek.
To było przed południem, około trzeciej godziny. W pewnym momencie w tłumie zaczęło się dziać coś dziwnego... Gwar trochę przycichł, a przelewający się ulicami strumień ludzi zaczął dziwnie falować. Przez zatłoczone ulice przebijał się oddział rzymskich żołnierzy. Szli w szyku, z setnikiem na czele. - Jeszcze ich tu brakowało - pomyślałem zgryźliwie, dołączając listę rytualnych przekleństw, jakie każdy pobożny Żyd w duchu wypowiadał na samą myśl o tych synach Beliala, którzy żelazną ręką ucapili za gardło nasz naród. Fakt, że stało się to na wyraźną prośbę i przez głupotę naszych rządzących, nie miał tu żadnego znaczenia. Głośne miotanie przekleństw nie wchodziło jednak w grę - za mniejsze rzeczy ludzie lądowali na dnie lochu. Dlatego chciałem jak najszybciej odwrócić się i pójść w swoją stronę. Tym razem jednak mój odwracający się ruch zamarł w połowie.
To był oddział, prowadzący skazanych na śmierć przez ukrzyżowanie. W mieście było dość głośno o siedzącym w więzieniu zabójcy - Barabaszu. On i jego kumple zostali schwytani, gdy podczas rozruchów kogoś zabili. Plotki były bardzo nieprecyzyjne, a wersje różniły się między sobą. W zależności od tego, kto je powtarzał, Barabasz był albo wojownikiem o wolność, albo zwykłym zbójem i szumowiną. Można było się spodziewać, że wkrótce ich ciała zawisną na krzyżach na Miejscu Czaszki, wystawione na niewyobrażalne cierpienie i pogardę tłumów. Ale teraz, w przeddzień Paschy?! - Ten Piłat zupełnie oszalał! - pomyślałem gniewnie. - Mało mu niepokojów, to jeszcze taka prowokacja? Sam fakt, że pobożni pielgrzymi spożywający Paschę będą musieli spoglądać na widok tak obrzydliwy, że samym patrzeniem można było zaciągnąć rytualną nieczystość, napełnił mnie kolejną porcją nienawiści.
Stałem dość blisko trasy tego strasznego pochodu, a jednocześnie nieco wyżej. Miałem więc dobry widok nie tylko na żołnierzy, ale także na wleczonych na śmierć skazańców. Dwóch pierwszych dźwigało poprzeczne belki krzyża. Potężni, dobrze zbudowani. Na ich twarzach lęk przed śmiercią mieszał się z nienawiścią do tych, którzy za chwilę mieli im ją zadać. - Na pewno nie chciałbym spotkać ich na wolności - pomyślałem. I wtedy mój wzrok padł na trzeciego...
Zamarłem. To nie był Barabasz. Znałem tego Człowieka. Miał na imię Jezus. Pochodził z Nazaretu - jednej z owych zapadłych dziur w Galilei. Z zawodu był cieślą, ale któregoś dnia rzucił swój warsztat, dobrał sobie 12 przyjaciół i zaczął obchodzić cały kraj, przemawiając do tłumów, które natychmiast zaczęły im towarzyszyć. Nie będę się wypierał - i ja byłem jednym z tych, którzy chodzili za Nim. Czasem udawało mi się dopchać w miarę blisko i wtedy mogłem lepiej Mu się przyjrzeć. Widziałem cuda, których dokonywał - bo chyba można nazwać cudem to, że chorzy odchodzą w pełni sił? Zastanawiałem się nieraz, kim On naprawdę jest - ale skłaniałem się ku stwierdzeniu, że przez Jego ręce działa naprawdę Bóg. Ale pamiętałem też dobrze dzień, w którym nasze drogi się rozeszły...
To było w synagodze w Kafarnaum. Dzień wcześniej - ot tak, po prostu - rzucił w kilkutysięczny głodny i coraz bardziej wściekły tłum jakąś ogromną ilość chleba. Skąd wziął go na pustkowiu? Tego nie wiedział nikt, więc natychmiast gruchnęła wieść o cudzie. Podobno ktoś widział, jak rozmnaża kilka chlebów i ryb, które znalazły się pod ręką. - Jeśli to prawda... to On naprawdę jest kimś wielkim! - myślałem gorączkowo, czując w sercu ukłucie nadziei i podniecenia. Wierzyłem, że mając taką moc, On naprawdę może zostać królem. - Co za problem rozmnożyć pieniądze i broń! - snułem w duszy swoje wizje. - W krótkim czasie można stworzyć potęgę tak wielką, że nawet Rzymianie nie dadzą jej rady!
Nie byłem osamotniony w moim myśleniu. W tłumie słychać było podobne głosy. Wtem gruchnęła wieść, że Nauczyciel wsiada do łodzi i odpływa w nieznanym kierunku. Pobiegłem szybko na brzeg. Stało tam jeszcze kilka łodzi. Na szczęście właścicielem jednej z nich był mój znajomy rybak i tak oto następnego dnia znalazłem się w synagodze w Kafarnaum. I szybko tego pożałowałem.
On nie chciał zrobić nic, by wykorzystać swój sukces. Co więcej, zaczął mówić jak szalony: że zamiast chleba mamy jeść Jego ciało! Ledwo udało mi się powstrzymać obrzydzenie, gdy wyobraźnia podsunęła mi widok ludzkiej nogi, którą miałbym ogryzać. Jakby tego było mało, mówił też o piciu krwi.
Wyszedłem z synagogi rozczarowany i oburzony. Nie ja jeden zresztą, podobnych do mnie było wielu. „Co On mówi? Nie rozumiem Go! A może rzeczywiście jest opętany, jak mówią uczeni i starsi?” - w powietrzu fruwały urywki gorączkowych zdań. Dla mnie to było zbyt wiele. - To się kupy nie trzyma! - warknąłem gniewnie do grupy moich znajomych i przyjaciół, gdy zebraliśmy się razem, by radzić, co dalej. - On zwariował! - perorowałem. - Wy róbcie, co chcecie, ale ja wracam do domu! Popatrzyli na siebie. Większość podzielała moją opinię i jeszcze tego samego dnia wyruszyliśmy z powrotem do naszej porzuconej codzienności.
A teraz widzę, jak prowadzą Go na zabicie. Chciałem odwrócić się na pięcie i uciec, ale nie mogłem wykonać żadnego ruchu. Jak zahipnotyzowany wpatrywałem się w ten strzep Człowieka, jaki został z Niego po spotkaniu z rzymskimi biczami. Był tak skatowany, że chyba nie był w stanie nieść swojego krzyża, bo dźwigał go za nim jakiś przerażony mężczyzna.
Dzieliło nas może kilkanaście metrów. Właśnie upadł. Powoli wstawał, wśród przekleństw i szturchańców żołnierzy. I wtedy przez moment popatrzył na mnie. To był dosłownie ułamek sekundy. Byłem przekonany, że nie mógł mnie poznać. Nie byłem jednym z Jego bliskich uczniów, dla Niego byłem tylko jedną z wielu anonimowych twarzy w tłumie. A jednak w Jego wzroku było coś... przysiągłbym, że usłyszałem Jego głos: „Patrz... to dla Ciebie...”.
To nie ja. To moje nogi - same, w niepojęty dla mnie sposób - zrobiły krok w Jego stronę. Strumień ludzi pociągnął mnie za sobą. Nogi i całe ciało bezwolnie poddawały się jego naporowi, podczas gdy umysł próbował przekonać je do najbardziej racjonalnej rzeczy: odwrócenia się i ucieczki jak najdalej. Jednak ten krótki moment spotkania naszych oczu zarzucił między nami jakąś niewidzialną linę. Chciałem! Tak bardzo chciałem ją zerwać! Ale nie mogłem. Szedłem bezwolny i otępiały. Widziałem, jak kolejny raz upada i już nie może wstać. Widziałem, jak ostatnie metry żołnierze po prostu niosą Go na miejsce egzekucji. Widziałem wszystkie jej szczegóły i każdy moment Jego agonii. I choć w pewnym momencie zrobiło się ciemno, to widziałem też, jak umiera.
Zapomniałem o moich paschalnych zakupach. Stałem ciągle w tym samym miejscu. Dopiero, gdy Jego ciało zdjęto z krzyża i zabrano, powoli powlokłem się do siebie...
Od tamtego dnia minęło wiele lat. Znów jestem Jego uczniem. I dziś, gdy moje życie zbliża się do kresu, muszę powiedzieć i zaświadczyć, że ten Człowiek, Jezus z Nazaretu, nie jest szaleńcem! Jest prawdziwym Synem Bożym, który z miłości do nas pozwolił się zabić w najbardziej okrutny, haniebny i niesprawiedliwy sposób. Co więcej - On nadal żyje, bo Bóg wskrzesił Go z martwych! Uwierzyłem w to, gdy tylko po szabacie miasto na nowo zaczęło huczeć od plotek. Ale gdyby mało było świadectwa Piotra i Jedenastu pozostałych, ja także w obliczu śmierci mogę przysiąc: widziałem Go żywego po Jego śmierci, a razem ze mną innych 500 braci (por. 1 Kor 15,6).
Jem Jego Ciało. Piję Jego Krew. To one są źródłem mojej wewnętrznej siły. Wiem, że umarł za mnie. Także za Ciebie. Ale choć jest Synem Bożym, niczego Ci nie narzuca. Nie chce wchodzić w Twoje życie na siłę. Ofiaruje Ci swoją miłość i pokornie prosi, byś ją przyjął. Bóg, który stał się żebrakiem... A najbliżej Ciebie jest wtedy, gdy już nie wiesz, co robić i dokąd iść. Gdy cała Twoja mądrość i przebiegłość zawiodły. Gdy sypie się Twój plan na życie. Gdy Twoja nędza i bezsilność Cię przytłaczają. Wtedy właśnie nie bój się przyjść do Niego, a Jego miłość dokona cudów, o jakich nie śniłeś.
To mówię dziś, w obliczu śmierci, ja - Jego uczeń. Niegdyś rozczarowany - dziś wierzący, że tylko Jezus Chrystus jest jedynym Panem i Zbawicielem. I tylko On jest w stanie pociągnąć mnie na nowo ze śmierci do nowego życia.
Ks. Andrzej Adamski
Echo Katolickie 11/2016
opr. ab/ab