Boże Narodzenia ubrano w sielskość, otulono rzewnymi melodiami kolęd, przystrojono w tradycję.
„Gdy aniołowie odeszli od nich do nieba, pasterze mówili nawzajem do siebie: «Pójdźmy do Betlejem i zobaczmy, co się tam zdarzyło i o czym nam Pan oznajmił» - pisze św. Łukasz. - Udali się też z pośpiechem i znaleźli Maryję, Józefa i Niemowlę, leżące w żłobie. Gdy Je ujrzeli, opowiedzieli o tym, co im zostało objawione o tym Dziecięciu. A wszyscy, którzy to słyszeli, dziwili się temu, co im pasterze opowiadali...” (Łk 2,15-20).
Dwa tysiące lat dzielą nas od tamtych wydarzeń. Wydaje się, że łatwo nam dziś wyobrazić sobie owe „betlejemskie klimaty”. Próbujemy je po swojemu odtwarzać. Pastuszkowie, tekturowe stajenki, styropianowe zastępy anielskie... Różnego rodzaju „careless whispers” sączące się z telewizorów (jakbyśmy nie mieli swoich kolęd i pastorałek), kolędy odtwarzane w hipermarketach od połowy listopada, hordy mikołajopodonych klaunów - to wszystko nie budzi już owego radosnego, pełnego niepokoju zdziwienia, które było w Józefie, Maryi, pasterzach. Raczej niesmak. Jego miejsce zajęła rutyna. Powtarzalność i swoisty determinizm (nakazujący ubrać i zastawić odpowiednio stół, przygotować prezenty, godnie przyjąć w dom rodzinę) kojarzy się z jednym: zmęczeniem. A gdy do tego dojdzie religijna letniość?... Nie brakuje ludzi, którzy nie lubią świąt. Dlatego biura turystyczne z roku na rok notują w tym czasie coraz większe obroty.
Boże Narodzenia ubrano w sielskość, otulono rzewnymi melodiami kolęd, przystrojono w tradycję. Kojarzy nam się ono z Wigilią, choinką, ciepłem rodzinnych spotkań, pełniejszymi niż zwykle kościołami, gruntownym przygotowaniem wewnętrznym: udziałem w rekolekcjach, spowiedzią, noworocznymi postanowieniami. To też dobrze. W świecie zmienności, kwestionowania nienaruszalnych dotąd prawd, wyrzucania na śmietnik historii świętości itd. Boże Narodzenie, choć atakowane przez komercję, pozostaje znakiem niekwestionowanej miłości Boga do ludzi. Problem w tym, że przeżywając ten szczególny czas, nader często zatrzymujemy się li tylko na powierzchni Wydarzenia Betlejemskiego, spoglądając na nie z perspektywy „wygodnej kanapy”, wybierając niezbędne duchowe minimum, koncentrując się na detalach, bojąc się zbliżyć do Jezusa...
Ten lęk nie był obcy pasterzom. Bali się, nie rozumieli słów anielskich. A jednak znaleźli w sobie odwagę, aby udać się od Betlejem i złożyć hołd Dziecięciu. Spotkanie wewnętrznie przemieniło ich! „Wrócili, wielbiąc i wysławiając Boga za wszystko, co słyszeli i widzieli, jak im to było powiedziane” - napisał ewangelista św. Łukasz. Doświadczenie mocy, obecności żywego i prawdziwego Boga zawsze przemienia. Warunek jest jeden: trzeba się do Niego zbliżyć! Obudzić w sobie ową „zbawczą ciekawość”, która kazała Zacheuszowi wdrapać się na drzewo, rybakom Piotrowi i Andrzejowi pójść za głosem Nieznajomego, Nikodemowi prowadzić nocne dysputy z Jezusem, tłumom mieszkańców Judei i Galilei wyjść za Nim na pustynię... Może czasem motywacji daleko jest do doskonałości, ale od czegoś trzeba zacząć. Najgorsza jest bowiem zawsze obojętność. Niewielu tylko zdaje sobie sprawę z tego, że jej granicą zaczyna się pustka i rozpacz...
A zatem: Zobaczmy, co się TAM zdarzyło! Oddajmy pokłon Jezusowi! Medytując niepojęty paradoks, napełnijmy się radosnym zdziwieniem, że Najwyższy Bóg, „błogosławiony i jedyny Władca, Król królujących i Pan panujących, jedyny, mający nieśmiertelność, który zamieszkuje światłość niedostępną, którego żaden z ludzi nie widział ani nie może zobaczyć” (1 Tm 6,15), zniżył się do nas, „opuścił śliczne niebo i wybrał ludzkie barłogi”.
Pośród zagrożeń skutecznie przesłaniających piękno Bożego Narodzenia zwykle jednym tchem wylicza się nachalną reklamę, komercję sięgającą coraz to intymniejszych zakamarków ludzkiej duszy, przekonwertowanie historii zbawienia w tabloid czy sprowadzenie jej do poziomu płaskiej tradycji. I to jest prawda. One skutecznie budują dystans do Jezusa, wzmacniają lęk, który albo zamienia się w agresję, albo przybiera kształt ironii, cynizmu, kpiny. Próby przekształcenia Bożego Narodzenia w banał mają też głębsze przyczyny - w gruncie rzeczy jest to powielone echo wydarzeń, o których pisał w Ewangelii św. Mateusz: „Skoro to [nowinę o narodzeniu Jezusa] usłyszał Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima” (Mt 2,3). Intryga, spisek, a w konsekwencji rzeź niemowląt były rozpaczliwą próbą ratowania swojego stanu posiadania. Nie udało się. Dziś diabeł wie, że tamta taktyka jest bezużyteczna, dlatego uderza z innej strony.
Gorączka zaczyna się już kilka tygodni wcześniej. Oto przed centrum handlowym stoi facet wystrojony w czerwony kubrak. Zaprasza klientów do wejścia. Wyraźnie widać, że jest po kilku głębszych. Na dworze -10°C. Grzeje. Przynajmniej od środka.
- Ooo, mamo, mamo, „święty Mikołaj!” - co rusz daje się słyszeć z ust jakiegoś dziecka. Krytycyzm rodziców jest większy. Dla nich to kolejny przebieraniec, wprzęgnięty w przedświąteczny wyścig o klienta. Powtarzalny i nudny.
Inny obrazek: duża sieć handlowa sprzedająca sprzęt RTV. „Święty rozdaje prezenty!” - brzmi slogan reklamowy. To dziś już norma, że słowa, dotąd zarezerwowane dla bardzo określonej rzeczywistości, zostają wkręcone w bezlitosne tryby komercji. Tam, gdzie można zarobić, sacrum musi się poddać! - zdają się przekonywać nowi mesjasze. Na naszych oczach dokonuje się inflacja czegoś, co do tej pory stanowiło horyzont dążeń całych pokoleń chrześcijan. Jezus przez wielu zaczyna być rozumiany w kategoriach gadżetu - jednego z wielu - który ma sprawić, że holidays (tzn. ferie, wakacje - tak w języku politpoprawnej nowomowy nazywa się w wielu miejscach na świecie Boże Narodzenie) będą „wesołe” i „fajne”.
Jeden do zera dla Złego.
Normą jest, że kiedy w parafiach odbywają się rekolekcje, ludzie przystępują do spowiedzi, nawracają się, piekło aż kipi od złości. Najbardziej Złego boli pokora Syna Bożego - egzorcyści opowiadają, że tego demon nie jest w stanie znieść, zrozumieć. Dlatego jego wściekłość osiąga apogeum - tak samo jak ludzi, nad którymi ma władzę. Nie ma roku, aby przy okazji świąt nie pojawiły się jakieś „rewelacje” co do osoby Chrystusa - w celu zdyskredytowania sensu chrześcijańskiego świętowania. Są to w swojej istocie rozpaczliwe próby uzasadnienia wewnętrznego lęku i pustki, jakie coraz wyraźniej zaczynają zionąć, niczym krater wyrąbany fałszywą wizją wolności, w sercu cywilizacji, która skazała Boga na banicję. Jest ona w stanie zaakceptować tradycję, ale chce pogrzebać pamięć o miłości Boga, „który tak umiłował świat, że Syna swojego Jednorodzonego dał”, w stosie świecidełek i gwiazdkowych prezentów, uznając betlejemski żłóbek za element folkloru. Nie potrafi pokłonić się Jezusowi, zbyt wiele bowiem ma do stracenia. Podszyta strachem pycha jej na to nie pozwala.
Drogą do zrozumienia Bożego Narodzenia jest zatem pokora. Ona każe mi powiedzieć: „Nie rozumiem tego, co się stało! Nigdy nie pojmę do końca wielkiej miłości Boga, jaką On mnie obdarzył. Żadne słowo nie jest w stanie oddać znaczenia Betlejemskiej Nocy...”. A skoro tak trudno zrozumieć, trzeba zamilknąć. Zbliżyć się do Jezusa, adorować Go. Nie wolno się zrażać wszechobecną komercją, zgiełkiem. Przecież „gdy nadszedł dla Maryi czas rozwiązania”, było tak samo: wypełnione po brzegi knajpy, przelewające się ulicami rzesze ludzi, którzy przybyli z różnych stron, „aby się dać zapisać” cesarskim urzędnikom, alkohol lejący się strumieniami, hałas. Nihil novi sub sole. Nikt nie zauważył ciężarnej Miriam. Nie byli z Józefem odpowiednio interesującymi klientami, aby wzbudzić czyjekolwiek zainteresowanie. Zatrzymali się w stajni. Może dlatego, byśmy zrozumieli, iż nawet najbiedniejszy dom, najbardziej ubogie warunki nie są przeszkodą, aby szczerze ugościć Jezusa, przyjąć Go „na kwaterę” ludzkiego serca. On nimi nie wzgardzi.
KS. PAWEŁ SIEDLANOWSKI
Echo Katolickie 51/2016
opr. ab/ab