Być wiernym sobie. Być wiernym drugiemu. Być wiernym Bogu. Być wiernym
Wydawnictwo M
ISBN: 978-83-7595-422-7
Czy chodziłeś kiedyś po morzu? Czy miałeś taki okres w życiu, kiedyś naprawdę żył Ewangelią? Tak, w jednej parze sandałów, w jednej sukni i bez torby podróżnej. W bezgranicznym zaufaniu Bogu, w głębokim spokoju wewnętrznym i radości pragnącej ogarnąć cały świat. Co się stało, żeś teraz taki ostrożny, uważny, ubezpieczający się, podejrzliwy, wyczekujący, zabierający głos ostatni albo niezabierający go wcale?
Czyś był kiedyś chodzącym po morzu? Bo jeżeli tak, to przyznasz, że był to najpiękniejszy okres w twoim życiu.
Być wiernym sobie. Być wiernym drugiemu. Być wiernym Bogu. Być wiernym.
Życie ludzkie nie składa się z samych zachwytów, olśnień, odkryć. One czasem przychodzą jak błysk piorunu albo jak łagodny deszcz wiosenny. W tej godzinie objawienia widzimy tak, jak nigdy dotąd nie widzieliśmy, wiemy tak, jak nigdy dotąd nie wiedzieliśmy, chcemy tak, jak nigdy dotąd nie chcieliśmy. Wtedy wyrastają nasze postanowienia, rozstrzygnięcia, decyzje. Przy nich trzeba trwać, gdy idzie się codzienną drogą zwyczajnego trudu, zwyczajnych szarych dni.
Nie dał nam Bóg łatwych dziejów. Nie dał ci Bóg łatwego życia.
A jeżeli robisz wyrzuty Panu Bogu, że zezwolił, abyśmy tak cierpieli, my – naród, my – ludzkość, my – rodzina, my – człowiek?
A jeżeli bluźnisz, mówiąc: „Jakiż On wszechmocny, miłosierny, wszechwiedzący, sprawiedliwy? Dlaczego świat tak urządził? Dlaczego dopuścił zło, nie ukarał winnych? I panoszy się nienawiść, przemoc i gwałt”?
A jeżeli widzisz, że niektórzy buntują się przeciwko Niemu, przeklinają Go, strzelają drzwiami i odchodzą, mówiąc: „W takiego Boga nie mogę wierzyć, bo gdyby był, to by do tego nie doprowadził”?
Jest jedna odpowiedź, którą znajdziesz w swoim sercu: Trudne życie to nie kara, tylko zadanie.
Bądź dobrą rzeką. Gdy staną ci na drodze nieprzyjazne skały – opłyń je. Gdy napotkasz wyniosłe góry – wymiń je. Gdy stracisz grunt – spadnij radosnym wodospadem w dół. Gdy napotkasz bagna – nie zagub się. Gdy nastanie mroźny czas – okryj się płytą lodu i płyń spokojnym nurtem dalej. Bądź dobrą rzeką – nie mścij się powodziami, nie niszcz pól ani nie wywracaj domów. Bądź dobrą rzeką – niech przychodzą do ciebie spragnieni ludzie i spragnione zwierzęta. Nieś im czystość, ochłodę, spokój. Bądź dobrą rzeką. Płyń przez kwietne łąki i łany zbóż, przez wsie i miasta – aż dopłyniesz do Morza.
Gęstnieje mgła – że nawet trudno dojrzeć drogę pod nogami.
Potężnieje jazgot głosów, krzyków, wrzasków, huku jadących pojazdów, pracujących maszyn – że cię prawie zmiata z powierzchni ziemi.
Ogromnieje wokół ciebie obszar obojętności, arogancji, pogardy, w którym jest miejsce tylko na interesy, nie ma miejsca na przyjaźń.
Wyostrza się groza twojej sytuacji, tak że nie widzisz w niej dla siebie nie tylko perspektywy rozwoju, ale nawet miejsca.
I gdy już czujesz się ogołocony ze wszystkiego, co w tobie było wielkie, mądre, święte – wiedz, że to jest adwentowe dno, od którego musisz się odbić.
Ileż było świetnych pomysłów, inicjatyw, projektów, rozwiązań, zapewnień... i co z nimi? Jak mogło życie nasze inaczej wyglądać. Ale łaski danej nam wtedy nie podjęliśmy. Owszem, podjęliśmy. Tylko przyszła pierwsza trudność, trzecia, dziesiąta i skończyło się. Bośmy jak mimozy. Obraziliśmy się na świat, że się na nas nie poznał, na ludzi, że nam kłody pod nogi kładli. Bośmy jak słoma, która buchnie płomieniem i zgaśnie. Zgasł zapał, zachwyt, zgasło olśnienie. Bośmy leniwi i po prostu nam się odechciało pokonywać nowe trudności.
Patrzmy w nasze życie indywidualne – jak moglibyśmy być inni. Patrzmy w naszą historię narodową – tę bliższą i tę dalszą – jak moglibyśmy jako naród inaczej wyglądać, gdybyśmy wytrwali.
Zwycięstwo pokonanych. To jest prawda Jezusa. Prawda wszystkich męczenników Kościoła i wszystkich tych, którzy walczyli o wolność, sprawiedliwość, praworządność na świecie.
Zwycięstwo pokonanych. Bo przecież w każdym człowieku – nawet w tym, który zdradzi o trzecim pianiu kura, nawet w tym, który wyda za trzydzieści srebrników, nawet w tym, który zada śmiertelny cios – tli się iskra człowieczeństwa, uczciwości, sprawiedliwości.
Zwycięstwo ukrzyżowanego Chrystusa w nas, którzyśmy i tchórzliwi, i sprzedajni, i okrutni. Bo w nas też tli się iskra sprawiedliwości, uczciwości, prawdy, która przez krzyż Chrystusa potrafi rozgorzeć i ogarnąć nas jak płomień – jak płomień, który i Jego ogarniał.
Może polegniesz. Może, realizując swoje życie według wzoru Jezusa, przegrasz: twoja bezinteresowność będzie przez innych wykorzystana; twoja uczciwość nie zostanie przez nikogo zauważona; twoje zasługi nie zostaną przez nikogo wyróżnione; nie dojdziesz do żadnych dużych pieniędzy. Przylepią ci łatkę fantasty, naiwnego, nieżyciowego, niepraktycznego.
Może polegniesz. Może przegrasz. Ale tak jak On przegrał, tak jak On poległ.
Nie podnoś kamienia, którym cię uderzono. Nie bierz go w rękę. Bo się zarazisz nienawiścią. Ona błyskawicznie rozprzestrzeni się w tobie, opęta cię, stoczy jak robak. Staniesz się w krótkim czasie podobny do swoich wrogów. To nie oni ciebie zabiją. Ty sam siebie zabijesz.
Nie schylaj się po kamień, którym cię uderzono. Idź dalej.
Nie czekaj, aż przyjdzie królewicz i zabierze ciebie – Kopciuszka – ze sobą.
Nie nadsłuchuj, kiedy do twoich drzwi zapuka ktoś, kto ciebie – Janka Muzykanta – wyprowadzi z ukrycia i ukaże światu jako nowo odkryty talent. Nie jesteś najlepszą matką ani najlepszym ojcem, ani najlepszą żoną, ani najlepszym mężem, ani najlepszą córką, ani najlepszym synem, ani najlepszą pielęgniarką, ani najlepszym nauczycielem, pracownikiem. Nie tylko ty, ale nikt, bo każdy jest tylko człowiekiem. Jeżeli ci ktoś zwróci uwagę, wytknie błędy, to jeszcze nie powód, aby świat miał ci wirować przed oczami, bo ci ktoś śmiał coś takiego powiedzieć. Nie tylko tobie – każdemu można postawić jakieś zarzuty.
Nie chciej być jedynym. Pan Bóg rozmaite kwiaty stworzył na łące. Źle by było, gdyby jeden chciał zastąpić wszystkie inne. Masz być innym.
Gdy poczujesz, jak ci opadają ręce, gdy się ostatecznie przekonasz, że twoja praca nie tylko jest nudna, ale absolutnie bezsensowna, gdy wyraźnie zobaczysz, jak cię ludzie wykorzystują, gdy się zupełnie rozczarujesz nie tylko do swoich kolegów, ale i do swoich przyjaciół, gdy się przekonasz, że możesz polegać tylko na samym sobie... Gdy sobie powiesz, żeś wreszcie zobaczył świat w prawdzie – to znak, że powinieneś odpocząć. Tym dłużej, tym gruntowniej, im bardziej jesteś przekonany o tym, żeś „zobaczył w prawdzie”. A jeżeli w żaden sposób nie możesz odejść, to choćby złap oddech. Idź do teatru, do kina, weź książkę do ręki, idź na spacer. Albo wstąp na chwilę do kościoła.
Jezus narodził się w Betlejem dla ciebie, aby ciebie zbawić od grzechu pierworodnego. Od wszystkiego: od ciebie samego, od świata, od śmierci, od zła. I dlatego zaufaj Mu bezgranicznie. We wszystkim: w twoich kłopotach ze światem, w twoich kłopotach ze sobą i z ludźmi.
Na życie człowieka w ogromnej większości składają się niepowodzenia, a tylko w niewielkim procencie osiągnięcia, i nie byłoby tych ostatnich, gdyby nie było tych pierwszych. Dlatego jest tak ważne, by umieć przyjmować klęski, brak wyników, obmowę, negatywną ocenę, brak uznania. Dlatego tak ważną jest rzeczą wytrwałość, ustawianie się w nowej pozycji, rekonstrukcja zburzonych planów, czekanie, zaczynanie od nowa.
Co ty myślisz o sobie? Że jesteś genialny? Że jesteś bardzo inteligentny? Co zostało z twoich „snów o potędze” i twoich młodzieńczych marzeń o wielkości? Zgaszone spojrzenie człowieka, który chce już tylko małej stabilizacji.
A przecież w tobie są możliwości, których nawet nie przeczuwasz. Jesteś zdolny do czynów, o jakich nie marzyłeś w najśmielszych przypuszczeniach. A w tobie drzemie wielkość.
Byleś tylko dalej chciał walczyć.
Boję się o ładne dzieci, na które się zwraca uwagę, o dzieci, które w szkole podstawowej bez trudu zajmują pierwsze miejsca; o ładnych chłopców i ładne dziewczyny, które w szkole średniej z łatwością utrzymują się w pierwszej dziesiątce; o młodych ludzi, którzy nie mają problemu z wyborem uczelni, a na studiach spotykają się z uznaniem wykładowców. Boję się o ludzi, którzy nie wiedzą, jak można mieć kłopoty z samym sobą, którzy są z siebie zadowoleni; o tych, którzy umiejętnie nawiązują kontakty z osobami wpływowymi – o tych, którzy sobie dają radę w życiu.
Tylko wtedy człowiek może tworzyć siebie, jeżeli żąda się od niego więcej, niż potrafi, jeżeli on sam wymaga od siebie więcej, niż to, na co go stać, gdy jest zmobilizowany do najwyższego wysiłku, gdy spotyka się z trudnościami nie do przezwyciężenia, gdy musi podejmować zasadnicze decyzje, gdy przeprowadza gruntowne rewizje swego postępowania.
Nie mów, że jesteś postępowy. Ani nie mów, że nie jesteś postępowy. Nie mów, że jesteś konserwatywny. Ani nie mów, że nie jesteś konserwatywny. Nie mów, że jesteś intelektualistą. Nie mów, że jesteś specjalistą.
Nie mów, że wszystko co było dawniej, było dobre. Ani nie mów, że wszystko co było dawniej, było złe. Nie mów, że wszystko co nowe, jest dobre. Ani nie mów, że wszystko co nowe, jest złe.
Dlaczego kamieniejesz? Bądź wolny. Zawsze otwarty, świeży, przygotowany. Nie bój się, że wtedy łatwo cię przewrócić, zdmuchnąć, zniszczyć. W ogóle nigdy niczego się nie bój.
Najtrudniej jest tym, którzy otrzymali po jednym talencie: nam o ptasich mózgach i o zajęczych sercach, z horyzontami na szerokość telewizora, z przewidywaniem na koniec swojego nosa, z wyobraźnią kanarka. Wychowani w suterenach wielkich spraw, na ciasnych podwórkach codziennego zalatania, mamy za towarzystwo gazety, za rozmówców kobiety od magla. Owszem, próbowaliśmy, ale tyle razy nam się nie powiodło, tyle razy sparzyliśmy sobie palce, dostaliśmy po łapach, tyle razy nas upokorzono, tyle razy zostaliśmy skrzywdzeni. Najchętniej chowamy się jak ślimak w skorupie, będąc przekonani, że i tak nie nadgonimy, a tym bardziej nie prześcigniemy – że nie wygramy. Liczymy tylko nasze przegrane, klęski, upadki. Narosła w nas nieśmiałość. Nie czekamy już na nic. Żyjemy okruchami, które spadną ze stołu wielkich tego świata.
Talenty twoje to nie tylko to, co odziedziczyłeś. To nie tylko wychowanie, które otrzymałeś. Wciąż jesteś obdarowywany: ludźmi, ich zaufaniem, sympatią, miłością, spotkaniami, rozmowami, książkami, obowiązkami, wydarzeniami kulturalnymi, politycznymi, społecznymi, wakacjami, godzinami wolnymi od pracy zawodowej, pieniędzmi, rzeczami. Dzień za dniem rozgrywa się twoje życie, kształtuje się twoja osobowość w zależności od tego, co robisz z tymi talentami.
I z tych talentów przyjdzie ci się kiedyś rozliczać.
Nie bój się. Nie bój się tego, co za progiem, co za drzwiami. Nie bój się tego, w co wchodzimy, tego, co nas czeka, ku czemu idziemy. Nie sądź, że już wszystko przeżyłeś, wszystko wiesz i już cię nic nowego spotkać nie może, a to co idzie, na pewno będzie gorsze, niebezpieczne, złe. Nie uciekaj wstecz, do tyłu, w dawność, bo naprawdę – jej już nie ma. Nie bądź emerytem, który chce pozostać tylko przy tym, co sobie zdążył nagromadzić, nazbierać, naskładać – który już wszystko wie lepiej. Nie bądź emerytem, niezależnie od tego, czy masz lat dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt czy osiemdziesiąt.
Nie bój się. Bądź ciekawy tego, co idzie. Chciej przeżyć, chciej doznać, chciej się dowiedzieć, chciej zobaczyć. Włącz się w to wielkie święto całym sobą. Bo idziemy ku światłości. Nawet gdy potykamy się, błądzimy – to kierunek jest dobry. Bądź otwarty. Jeszcze przed tobą, przed naszym społeczeństwem niesłychane odkrycia, zaskakujące nowości, których nawet nie przypuszczasz. I ciesz się na nie. Bądź w drodze. Bądź młody. Niezależnie od tego, czy masz lat dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt czy osiemdziesiąt.
Trzeba umieć przyjmować zwycięstwa, sukcesy, pochwały, wyróżnienia, zaszczyty. Bo może nam się przewrócić w głowie i nagle uwierzymy, że nam się to należy, że jesteśmy nieomylni, najmądrzejsi, najuczciwsi, przez wszystkich akceptowani i kochani.
Trzeba umieć przyjmować klęski, upokorzenia, pogardę, lekceważenie, oszczerstwa czy obmowy. Bo łatwo nas zepchnąć w przepaść rozpaczy, w przeświadczenie, że jesteśmy niczym, śmieciem, błotem, nic nie warci, podli, do niczego się nie nadajemy.
A tymczasem żaden z tych przypadków nie może być dla nas trzęsieniem ziemi. Musimy pozostać sobą i nauczyć się dziękować Bogu nie tylko za zwycięstwa, ale i za klęski, bo tak jedne, jak drugie są nam potrzebne dla zachowania równowagi.
Rozgarnij zwały przeczytanych gazet, książek i skryptów. Wydostań się ze stosu oglądniętych filmów, programów telewizyjnych. Wyzwól się z tego, czego słuchałeś w audycjach radiowych, w rozmowach, na wykładach, prelekcjach, odczytach. Zdobądź się na własną ocenę, krytyczny ogląd, głęboką analizę tego, co przeczytałeś, zobaczyłeś, usłyszałeś. Stań się człowiekiem. Prawdziwym, tożsamym.
Każdemu człowiekowi kiedyś czas się wypełnia. To jest chwila, kiedy dochodzisz do przeświadczenia, że za wszelką cenę musisz się przeciwstawiać fali błota, która cię zalewa, która dusi, grozi śmiercią – że gdy nie protestujesz, to zdradzasz siebie, przestajesz być godny, aby nazywać się człowiekiem.
To jest czas trudny. Może wolałbyś, żeby na ciebie on nigdy nie przyszedł, żebyś mógł iść przez życie, zajmując się swoimi sprawami, udając, że nic takiego się nie dzieje i nie myśleć o tym, że błoto coraz bardziej cię otacza. A jeżeli już jesteś go świadomy, to niechby za ciebie ktoś inny podjął środki zaradcze. A tymczasem naprawdę nikt ani nic nie potrafi ci oszczędzić tej pracy. Uratować się możesz tylko sam.
Zostań. Nie uciekaj. Sprawdź się tu, gdzie jesteś zmuszony do maksymalnej koncentracji, precyzji myślenia, dokładnego formułowania swoich poglądów, udowadniania pomysłów, określania stanowisk.
Zostań tu, gdzie jesteś otoczony przez przeciwników, którzy kontrolują każde twoje wystąpienie, wytykają niemiłosiernie najmniejsze przeoczenie, nie darują żadnego niedociągnięcia, rzucają ci wciąż kłody pod nogi, zagłuszają twoje słowa, spychają cię w cień, utrudniają kontakty, nie dopuszczają do stanowisk, najchętniej pozbyliby się ciebie, a przynajmniej zatarli twój ślad i dlatego rozgłaszają twoje potknięcia, rozdmuchują twoje błędy, przypisują ci słowa, których nigdy nie powiedziałeś, niegodziwości, których się nie dopuściłeś.
Wytrzymaj. Jeszcze tylko ten las. Jeszcze tylko ta łacha piasku. Jeszcze tylko to wzgórze.
Proś Boga o drobne stłuczki – od czasu do czasu – żeby nie doszło do katastrofy.
Od czasu do czasu pomyłka: żebyś się kiedyś nie skompromitował. Od czasu do czasu potknięcie: żebyś kiedyś nie runął na ziemię. Od czasu do czasu wyśmianie: żebyś z siebie nie zrobił błazna. Od czasu do czasu niech cię ktoś nabierze, okłamie, oszuka, okradnie na drobną kwotę: żebyś wszystkiego kiedyś nie stracił. Od czasu do czasu musisz ponieść drobną porażkę, doznać niepowodzenia, ponieść niewielką klęskę. Od czasu do czasu musisz przekonać się o swojej nieumiejętności, słabości, niedoskonałości, niekompetencji, ograniczoności, niedoinformowaniu. Od czasu do czasu powinieneś oberwać mokrą kiścią w twarz, żebyś oprzytomniał. Żebyś nie zginął.
Bo się rozpędzasz. Bo idziesz coraz szybciej. Boś już prawie nad ziemią, w niebiosach. Bo już jesteś taki pewny siebie, zarozumiały, próżny, pyszny. Bo już ci się tak wszystko udaje. Bo już tak się nie mylisz.
Od czasu do czasu – stłuczka. Żeby nie było katastrofy.
Nie lamentuj bez końca nad rozlanym mlekiem. To po prostu twoja porywczość szczeniacka, dziecinny gniew, paroksyzm strachu, chciwość nieopanowana; i głupota. Beznadziejna twoja głupota.
Nie pytaj bez końca dlaczego, ale pytaj, jak żyć dalej, żeby nie było tych wciąż powtarzanych błędów i głupstw. Nie stój bez końca nad rozlanym mlekiem, ale idź dalej, bo szkoda czasu.
Inaczej się gra, jeżeli w swojej, może nawet nijakiej, talii kart ujrzy się wielką kartę. Rzecz w tym, żeby umieć nią zagrać: aby nie doszło do tego, że przez nieumiejętność, strach, niedbalstwo będziesz musiał ją oddać niewykorzystaną.
Czyś już zagrał swoją życiową kartą? Bo jeżeli tak i jeżeli ci się udało, to musisz przyznać, że teraz łatwiej jest żyć. Bo pamięć tej wielkiej chwili rzuca blask na całe dalsze życie. Dodaje odwagi, wspaniałomyślności, daje poczucie godności.
A może jeszcze jesteś przed tym wydarzeniem? Uważaj, żebyś pod koniec życia nie spostrzegł, że tę wielką kartę wciąż kurczowo trzymasz w rękach. Aż do momentu, gdy ci ją wyjmą i odrzucą.
Nie dziw się, gdy dochodzą do ciebie twoje słowa, których nigdy nie wypowiedziałeś, twoje czyny, których nigdy nie dokonałeś. Nie narzekaj, że ludzie wciąż szepcą za twoimi plecami, posądzają cię o występki, przypisują ci złe intencje. To jest cena twojej wolności. Tego, że kimś jesteś. Zazdroszczą ci, w obliczu swego zmarnowanego życia, że potrafisz myśleć, że się nie boisz mówić, że stać cię na czyn. Nie darują ci twego szczęścia. Znieść cię nie mogą, bo jesteś dla nich wyrzutem sumienia.
Ale i ty uważaj, gdy w twojej duszy zacznie się budzić niepokój, smutek i złość, że się komuś udało życie, że ktoś jest wolny, twórczy, że coś robi. I wtedy albo będziesz chciał zabić to światło, by było ciemnością, taką, jaką ty sam jesteś, albo będziesz się starał, żeby bardziej zajaśniało.
W religijności człowieka nadzieja musi zajmować miejsce na równi z wiarą i miłością. Matura, egzamin, każde wydarzenie życiowe jest jej próbą. Ponad rozlatane ręce, rozkołatane serce musi wyrastać świadomość, że wszystko od Niego ostatecznie zależy. „Jestem w Jego rękach. On mnie nie opuści, nie zostawi samego.”
Ponad rozlatane ręce musi wyrastać spokój, który jest kwiatem nadziei.
Nie zasłaniaj się swoją małością, złem, które zdążyłeś w życiu popełnić.
Nie zasłaniaj się swoim bałaganiarstwem, lenistwem, brakiem inteligencji – wadami, których jesteś świadom.
Nie bój się ludzi, którzy stają ci na przeszkodzie, którzy ci złośliwie brużdżą, nie bój się opornego świata.
Masz dość siły, aby stanąć na wysokości zadania.
Daje ci ją Ten, który żąda od ciebie wielkości.
Jeżeli mimo swych usilnych starań i swojej najbardziej otwartej postawy nie możesz odnaleźć dalszej drogi, jeżeli nie możesz przezwyciężyć gromadzących się trudności, to nie trać nadziei ani cierpliwości. Coś musi się stać. Na pewno przyjdzie znak, który rozwiąże trudności, wskaże, co masz dalej robić, stworzy nową sytuację.
On został z nami nie po to, żeby nasz dzień powszedni przemienić w świąteczny.
On został z nami w Znaku Męki: jako ten zdradzony przez przyjaciela, lękający się śmierci aż do krwawego potu, biczowany, cierniem koronowany, osądzony na śmierć, upadający pod krzyżem, ukrzyżowany – ale nieugięty.
On został z nami w Znaku Dnia Codziennego: chleba, żebyśmy mieli siłę nieść swój codzienny krzyż i nie załamać się, nie cofnąć, nie zaprzeć – mimo zmęczenia, zdrad i prześladowania. Żebyśmy mieli siłę dźwigać się z upadku i iść dalej.
Nie narzekaj. Nie mów że jest źle. Bo w końcu uwierzysz. I to cię tak bardzo sparaliżuje, że nie będziesz potrafił już nic wielkiego zrobić.
Nie siedź w kącie i nie zasłaniaj się rękoma przed ciosami idącymi z zewnątrz. Życie może być wspaniałe. Ale nie narzekaj. Bo wtedy już przegrałeś.
To była też pokusa – pokusa świętości. Gdy nam się zdawało, że życie nasze może być jedną wielką świetlistą smugą.
Dopiero potem okazało się, że do naszej rzeczywistości nie można dobrać klucza, że nie można znaleźć równania, które by prowadziło do rozwiązania niewiadomych, że ciągle kręcimy się wśród tych samych upadków. I wtedy przyszła rezygnacja.
Ale jest w nas pragnienie wielkości. Jest strach, żeby życie nie przeszło obok. Żebyśmy nie poprzestali na pospolitości.
Oby ta iskra rozgorzała jak płomień.
Kiedy z największym trudem szukasz odpowiedzi na postawione ci pytanie, z największym wysiłkiem usiłujesz znaleźć słowo, które by wyraziło to, o co ci chodzi, gdy przy sprzeciwie opinii ogółu usiłujesz udowodnić swoje pomysły, przemyślenia, doświadczenia, gdy gorączkowo szukasz wyjścia z zaułka, w który wpędzili cię twoi wrogowie, z sytuacji beznadziejnej, w którą przypadkiem się dostałeś, gdy wykańczając na termin podjętą pracę, natrafiasz wciąż na mielizny i cała konstrukcja rwie ci się w rękach, gdy spuchnięty ze zmęczenia poprawiasz w największym pośpiechu pojawiające się niedokładności, błędy i usterki – to są twoje wielkie dni. Potem przyjdzie czas grzecznych uśmiechów, uprzejmości, zdawkowych odpowiedzi, wymijania drażliwych tematów; będziesz żył z procentów zdobytego kapitału, szedł wydeptanymi ścieżkami. Tylko wiedz, że to jest czas odpoczynku. Za chwilę znajdziesz się znowu pod ścianą, którą trzeba będzie przejść, pod szczytem, który powinieneś zdobywać. Oby ci nigdy nie brakło odwagi.
Tyle dróg, ścieżek, śladów, drogowskazów, haseł, transparentów, świateł, neonów, tyle hałasu, nalegań, wezwań, nakazów, próśb. Tyle gwiazd.
A ty – potrącany przez rozbieganych ludzi, którzy to w tę, to w tamtą stronę, którzy w panice to do przodu, to do tyłu – przytul Jezusa do serca swego tak, jak Matka Najświętsza, gdy szła z Nim przez tłum do świątyni. Nie daj się zastraszyć, zakrzyczeć, zagadać, nie daj się zwieść. Nie daj sobie Go wytrącić z rąk. To wtedy dojdziesz.
My żyjący na okruchach Kosmosu, którego ogrom jest tak obłędny, że nie jesteśmy go w stanie nawet pomyśleć, wierzymy, że Ten, który go stworzył, dostrzegł nas.
My należący do gatunku nazwanego ludzkością, który w życiu Kosmosu nie trwa dłużej niż mrugnięcie powieki, wierzymy, że Ten, który go stworzył, dostrzegł nas i dał znak: Syna swojego.
Błogosławiony jesteś ty, który idziesz, choć upadasz, który wciąż podejmujesz starania, choć nie masz żadnych rezultatów, który więcej wiesz, uczciwiej pracujesz, a jesteś nieuznany, zepchnięty na margines, osamotniony, zapomniany.
Błogosławiony jesteś ty, który niedomagasz, który chorujesz, który tylko z największym trudem potrafisz przebrnąć kolejny dzień, dla którego każda noc to koszmar. Błogosławiony jesteś.
Nie będę ci życzył, żeby ci się dobrze powodziło, żebyś był zdrowy, żebyś długo żył, a przynajmniej, żebyś dożył następnego roku. Życzę ci tylko jednego – żebyś był wierny. Żebyś nie odszedł. Żebyś nie zdradził ani na moment. Ani na jedno drgnienie serca. Ani na jedno wahanie się umysłu. Żebyś został wierny Bogu – dobru, sprawiedliwości, uczciwości, prawości. Tym bardziej ci życzę, im ciężej wytrwać, im więcej pokus, im bardziej wabią cię, kuszą, ukazując miraże szczęścia, rozwoju.
Poprzez cierpienia, upokorzenia, odrzucenie i wyśmianie. Poprzez twoje drobne radości, radość wewnętrzną, spokój sumienia, szacunek w oczach najdroższych. Abyś został wierny.
Gdybyśmy mogli wybierać między czarnym a białym, głupim a mądrym, świętym a łotrem – to nie byłoby trudności. Ale my wybieramy między brudną bielą a szarością, między nie bardzo mądrym a nie całkiem głupim, między takim, któremu daleko do świętości, a takim, którego trudno nazwać bandytą. Dlatego wciąż nie znajdujemy powodów do pełnego podziwu ani do całkowitej wzgardy. I jesteśmy rozdarci pomiędzy bardziej i mniej, zaletami i wadami, stronami dodatnimi i ujemnymi. A przecież trzeba w końcu zdecydować: który jest najjaśniejszy z pośród szarych, najmądrzejszy spośród nie bardzo mądrych, najświętszy spośród nie całkiem świętych, najuczciwszy spośród cwaniaków.
To jest największy trud człowieczy, największa męka: podjąć decyzję, rozstrzygnąć, wybrać. Bo najchętniej trwalibyśmy jak kamień czy drzewo, poddani prawom przyrody. Jak zwierzę ukryte w stadzie, pogodzone z tym, co się dzieje. Niech inni biorą odpowiedzialność za teraźniejszość, przyszłość i przeszłość. Potem będzie można ponarzekać, gorszyć się, wykpić albo mieć satysfakcję.
To jest największy czyn człowieczy. Z dwóch dróg, z tysiąca dróg wybrać jedną albo rzucić się na ścianę i wybijać przejście nowe, którym dotąd jeszcze nikt nigdy nie przeszedł. I stąd ta zatykająca oddech w piersiach radość.
A gdy przychodzi taki czas niechciany, obcy, trudny, niebezpieczny, to nasuwa się pokusa, żeby jak niedźwiedź zgromadzić sobie górę igliwia, gałęzi, patyków, znaleźć norę ciepłą, wygodną, bezpieczną, zasunąć się tym leśnym odzieniem – i przespać. Przespać aż do wiosny: aż ten zły czas się skończy i będzie można żyć normalnie.
A przecież jest tak, że to Bóg kieruje światem, życiem ludzkości, historią narodu, losem indywidualnym każdego człowieka – twoim też. Jeżeli postawił cię wobec tej nowej, trudnej sytuacji, to nie jest kara, zemsta za twoją głupotę, naszą głupotę, wspólną głupotę, za twoją złość, naszą złość, wspólną złość, narodową złość – ale to jest zadanie.
To już od jakiegoś czasu zaczęło wiać, nasuwał się mrok, szarzały kolory. To już od jakiegoś czasu robiło się coraz bardziej obco, nieswojo, nie po naszemu. To tak, jakbyśmy zaczęli chodzić po omacku.
Tylko teraz już wieje huragan, który głowę zdaje się urywać. Tylko teraz już ciemność zapadła taka, że świata nie widać. Tylko teraz trudno na nogach się utrzymać, rozpoznać człowieka, ciężko zorientować się, gdzie jesteśmy i co chodzi. Jeden do drugiego krzyczy w tej zawiei, jeden drugiego nie rozumie i nikt nie wie, skąd niebezpieczeństwo – z przodu, z tyłu, z boku? Coraz bardziej samotni, coraz bardziej opuszczeni, bezradni, zrozpaczeni.
Ale tak to jest: najpierw musi nastać ciemność, przyjść taki huragan, błoto pod nos podchodzić, żebyśmy zatęsknili za światłem. Za czystością. Za pokojem. Za normalnością.
opr. aś/aś