Pantomima to szczególna forma teatru, wiele wymagająca od aktora - gra się bowiem tylko ciałem. Z mimem Ireneuszem Krosnym rozmawia Monika Lipińska.
W Polsce jest Pan najbardziej rozpoznawalnym mimem… świata. To zawód, który Pan sobie wymarzył?
Kiedy miałem 12 lat, w jakimś amerykańskim filmie zobaczyłem fragment pantomimy. Na tyle mnie zaintrygował, że od razu pomyślałem: też tak bym chciał. Ale w PRL-owskich realiach miałem małe szanse na to, by w tym kierunku móc się uczyć. Jakieś dwa lata później mój starszy brat, który był wtedy w liceum, oznajmił, że idzie ze swoją szkołą na przedstawienie pantomimy. Postanowiłem to zobaczyć. Jako uczeń podstawówki nielegalnie dołączyłem do grupy licealistów i wszedłem na przedstawienie. Obejrzałem, nic nie zrozumiałem, ale strasznie mi się podobało. Po spektaklu z głośnika usłyszałem komunikat: „Osoby zainteresowane pracą w zespole proszone są o pozostanie na widowni”. Zostałem. Okazało się, że jest to licealno-studencki teatr i właśnie robi nabór do zespołu. Jak zaczęli nas spisywać, zdziwili się, co tutaj robię, ale koniec końców stwierdzili, że skoro już jestem, mogę zostać. Tak to się zaczęło.
Po powrocie do domu powiedziałem rodzicom, że będę chodził na teatr pantomimy i zostanę mimem. Nikt tego, oczywiście, nie traktował poważnie. Poza mną. Podchodziłem do tego bardzo serio, z ogromną pasją. Odpuściłem inne zajęcia, m.in. jazdę na nartach, stwierdzając, że skoro w tym czasie mogę być w teatrze i ćwiczyć, to wybieram teatr. Od początku byłem przekonany, że to jest to.
Iskra Boża? Opatrzność?
Powiedzmy sobie szczerze: prawdopodobieństwo, że 10 sekund pantomimy aż tak zdeterminuje 12-latka, jest małe. Zatem - tak. Była jakaś inspiracja z góry, że to jest moja droga.
Zanim założył Pan Teatr Jednego Mima, były studia w Lublinie.
Tak, ale trzeba pamiętać, że żyliśmy w czasach głębokiego socjalizmu, a KUL był jedyną uczelnią niezależną od socjalistycznych władz. Co więcej, na tej uczelni funkcjonowała Scena Plastyczna KUL Leszka Mądzika, którego miałem okazję poznać już wcześniej, kiedy przyjeżdżał z przedstawieniami do Tychów, mojego rodzinnego miasta, do teatru, w którym ćwiczyłem. Szedłem na KUL z założeniem, że od razu zakładam tam teatr. Tak też się stało. Założyłem Scenę Pantomimy i przez trzy lata ją prowadziłem. Różnica między naszymi teatrami - poza formą - polegała na tym, że L. Mądzik traktował aktorów jak elementy scenografii, w związku z czym łatwo było mu zastąpić jednego studenta innym. Ja musiałem każdego z aktorów wyszkolić. Kiedy mój najlepszy uczeń zdecydował się na pisanie doktoratu za granicą i wyjechał, zdecydowałem, że zaczynam jako mim działać solo, bez zespołu. Był 1992 r. Założyłem Teatr Jednego Mima, czyli formę, w której pracuję już 30 lat.
Co jest największą satysfakcją w kontakcie z widzem?
Dawanie mu radości - w tym zawodzie to podstawa. Na spektakle przychodzą ludzie z różnym nastawieniem i temperamentem, w różnym humorze - jedni szukają okazji do śmiechu, inni są mrukami. Cała przyjemność polega na tym, że i mruka, i osobę w gorszym tego dnia nastroju można ruszyć. Każdego! Dawać radość - to moja największa radość. Po spektaklu zazwyczaj ogłaszam, że gdyby ktoś np. chciał o coś zapytać, zrobić zdjęcie itd., to jestem jeszcze przez chwilę do dyspozycji przy scenie. Mam wtedy okazję porozmawiać z widzami, poznać ich wrażenia. Najczęściej oczywiście słyszę: to zupełnie co innego niż na ekranie telewizora czy komputera. I faktycznie dopiero na żywo można zobaczyć, jak to naprawdę jest.
Na scenie jest Pan perfekcjonistą. Zawsze zastanawia mnie, jak wyglądają próby. Mim ćwiczy przed lustrem?
Zdecydowanie. Miejsce mojej codziennej pracy to salka treningowa, gdzie jedną ze ścian tworzą lustra. Tutaj powstają wszystkie scenki. Lustra są tym pierwszym sposobem sprawdzenia, czy to, co widzę oczami wyobraźni, potwierdzi się w rzeczywistości, czy faktycznie tak funkcjonuje, jak sobie założyłem. Przygotowując premierę, rozstawiam w salce treningowej okotarowanie - to samo, którego używam na scenie, ponieważ jeśli towarzyszy mi w danej scence jakaś ścieżka dźwiękowa, to czas przejścia od zastawki do zastawki musi zawsze zgadzać się z muzyką. Żeby wszystko było zgrane w czasie, stała geometria sceny jest niezbędna już na próbie.
A co śmieszy, bawi Ireneusza Krosnego?
Lubię humor abstrakcyjny, ale też zabawy słowem. To spektrum mojej sympatii jest całkiem duże: Grupa MoCarta, kabarety Hrabi i Mumio, od czasu do czasu Kabaret Moralnego Niepokoju. Lubię też tych, których dzisiaj mało kto słucha, jak Olek Grotowski, który kiedyś pięknie wykonywał ballady Andrzeja Waligórskiego. Wychowywałem się na kabarecie Elita, uwielbiałem „Dialogi na cztery nogi” Kofty i Friedmana. To niezapomniane teksty.
Można spotkać się opiniami, że jako naród jesteśmy ponurakami. Nie mamy poczucia humoru?
Polacy są bardzo żywiołowi i w ogóle emocjonalni, tzn. jak coś jest poważne, biorą to bardzo na serio, a jak coś wesołe, są naprawdę rozbawieni. Temperamentem, uważam, jesteśmy bliżej południa niż północy Europy. Kiedyś grałem sześć spektakli w Belgii. Gram, śmiech na sali jest, ale nie taki jak zawsze. Myślę sobie, może tematyka nie ta czy co? Ale po spektaklu podchodzi do mnie organizator i mówi: „No dawno się tak nie ubawiłem!”. Tak więc kraje Beneluksu wyrażanie emocji mają jednak przyhamowane. Polacy reagują spontanicznie, żywiołowo, lubią się bawić, śmiać. Zresztą tradycja kabaretu jest u nas długa, od Kabaretu Starszych Panów poczynając, przez duet Laskowik - Smoleń, przez Pietrzaka. Można powiedzieć, że Polacy zawsze byli z kabaretem za pan brat. Chyba nie ma drugiego kraju, w którym kabaret byłby aż tak popularny, jak u nas.
Jaką wartość ma zatem w życiu człowieka smutek?
To nieunikniony składnik życia. Jeśli na czymś nam mocno zależy - ośmielamy się lubić, pragnąć, a nawet kochać. Ale im bardziej się angażujemy, bardziej ryzykujemy. Nie zawsze bowiem osoba, do której zapałaliśmy uczuciem, będzie chciała je odwzajemnić. Podobnie ma się sprawa z dziećmi. Kochamy je, ale to miłość pełna obaw, wyrzeczeń, nieprzespanych nocy itd. Każdy stoi więc przed wyborem. Można poznać piękno i radość miłości, która jest źródłem największego szczęścia, ale wiąże się z nią też cierpienie. Druga droga umożliwia uniknięcie sporej dawki cierpienia i smutku. Polega ona na postawieniu siebie na centralnym miejscu. Taki człowiek stara się żyć tak, by jemu było jak najlepiej. Nie musi się poświęcać, liczyć na innych, rezygnować z siebie na rzecz drugiej osoby. Niewątpliwie będzie cierpiał mniej. Jednak ceną, jaką za to zapłaci, będzie brak poznania prawdziwej miłości i wynikającego z niej szczęścia, którego nigdy nie doświadczy. Jedni idą tą drogą z powodu jakiegoś egoizmu, inni z lęku przed cierpieniem. Dokładnie tak było w przypadku Buddy. Kiedy odkrył, że życie jest cierpieniem, wyznaczył drogę, którą można określić tak: niczego nie pragnij, a nie będziesz cierpieć. W buddyzmie jest nawet taki etap duchowego rozwoju, w ramach którego należy pozbyć się miłości, bo jest ułudą. Przeciwieństwo Buddy to Pan Jezus, który stawia miłość na pierwszym miejscu i dla niej jest gotów do wszelkich poświęceń. Ryzykuje, doznaje odrzucenia aż po śmierć, ale zmartwychwstaje. Miłość zwycięża. Mamy więc zawsze alternatywę. Albo mówimy jak Budda: nie chcę cierpieć, więc rezygnuję z miłości i z marzeń. Albo jak Pan Jezus: wybieram miłość - i idę za nią choćby na krzyż. To trochę jak w sporcie: jeśli z obawy przed porażką nie wystartujesz w zawodach, nie będziesz cierpiał zawodu, ale też nigdy nie poznasz smaku zwycięstwa. Miłość to znacznie silniejsze przeżycie niż zwycięstwo sportowe.
Pan wybiera…
Miłość, to jasne. Pan Bóg jest Miłością.
O miłości mówi Pan m.in. podczas rekolekcji. Czy jest dla Pana miłość bliźniego, miłość rodzinna, ojcowska, ognisko domowe?
Amerykanie przez wiele lat prowadzili badania nad tym, co wpływa na długość życia. Wynik był zaskakujący: dobre relacje z otoczeniem. Jeśli człowiek ma dobre relacje z rodziną, przyjaciółmi, znajomymi, nie ma wrogów, nie nosi w sobie złości, nienawiści, zazdrości - ma najlepszą receptę na długie życie. Jeśli relacje są zniszczone, to choćby człowiek miał pieniądze, w środku pozostaje zasadniczy brak szczęścia. Znamy zresztą wiele przykładów przebogatych i sławnych ludzi, którzy np. uciekli w narkotyki, alkohol, co nie skończyło się dobrze. Zawsze są to osoby, które nie mają poukładanego życia rodzinnego.
Uważam, że założenie rodziny jest dobrym kierunkiem - o ile pamiętamy, że rodzina wymaga czasu. Stanę się dobrym mężem, ojcem, jeżeli będę w domu, poświęcę swój czas bliskim. Bardziej naturalne jest to u kobiet, bo matka zawsze jest bardziej oddana dzieciom, związana domem. Mężczyźni mają łatwość rzucania się w pracę zawodową, karierę, biznes czy choćby budowę domu. Powodów, dla których są w stanie zabrać najbliższym czas niemal w całości, jest bardzo dużo. Potem się dziwią, że wszystko się w rodzinie rwie. Relacje wymagają bycia razem i czasu, który nigdy nie jest czasem zmarnowanym. Ani pieniądze, ani sława bez tej podstawowej sprawy, jaką są relacje z bliskimi, szczęścia nie dają.
Dziękuję za rozmowę.
Echo Katolickie 51-52/2022