Rozmowy bez retuszu to niekonwencjonalny wywiad z jednym z najbardziej znanych polskich aktorów filmowych i teatralnych Arturem Barcisiem
format: 135 x 215
stron: 220
ISBN: 978-83-7595-358-9
Rozmowy bez retuszu to niekonwencjonalny wywiad z jednym z najbardziej znanych polskich aktorów filmowych i teatralnych Arturem Barcisiem. Książka jest wzruszającą wędrówką poprzez koleje życia aktora; zawiera wiele anegdot, ukazuje kulisy pracy teatralnej i filmowej , mówi o spotkaniach z wielkimi twórcami polskiego kina i teatru.
Powinnam zacząć od opowieści, jak doszło do powstania tej książki, ale wolę przybliżyć Czytelnikom postać Artura i atmosferę, w jakiej odbywały się nasze spotkania.
Umówiliśmy się z Arturem w Teatrze Ateneum. Wbiegł (wydaje mi się, że on nigdy nie chodzi, lecz zawsze biega) do środka, wnosząc ze sobą mnóstwo energii, i od razu wygłosił stały dla siebie tekst: „Pójdziemy do bufetu, bo muszę coś zjeść”. Uśmiecham się, bo to cały Artur. Ciągle w biegu, gdyż bez przerwy coś nowego wymyśla, więc gdy już wpada do teatru, to najlepiej od razu iść do bufetu, gdzie zresztą doskonale znają jego gust. Ja też skusiłam się na małe co nieco. Cały czas rozmawiamy. Z bufetu przenosimy się do sali prób i... dalej rozmawiamy, dopóki Artur nie musi iść do garderoby, aby przygotować się do spektaklu.
Innym razem spotykamy się w domu Artura w Choszczówce. Od furtki słyszę ujadanie dzielnego jamnika. Gdy wchodzę, pies ucieka na schody prowadzące na piętro i z bezpiecznej odległości nadal szczeka, aby podkreślić, jak ważną funkcję pełni w tym domu. Kot nie ma zahamowań, podchodzi do Artura, do mnie i ociera się o nogi. Nie pozwala się jednak wziąć na ręce. Przychodzi, kiedy sam chce, i odchodzi, gdy uzna, że ma dość. Na tarasie żona Artura – Beba z uśmiechem pilnuje remontu ścieżki ogrodowej. Artur (oczywiście biegiem) robi nam espresso i stawia na stole wspaniałą babkę.
Przed nami leżą rozsypane zdjęcia. Przeglądam je, słucham opowieści, których dotyczą. Każda historia z fotografii mnie ciekawi. Trzeba przyznać, że Artur potrafi opowiadać. Nagle Artur się zrywa i w połowie zdania – mówiąc: „Przepraszam” – wybiega przed dom. Pogrążony w rozmowie jednocześnie kątem oka obserwował, co dzieje się na zewnątrz i gdy dostrzegł gest ze strony Beby, że jest potrzebny, natychmiast zareagował. Najbardziej jednak mnie zadziwia tym, że po powrocie kontynuuje zdanie, które przerwał, tak jakby nigdy nie wychodził. Zazdroszczę mu tej zdolności.
Lubię słuchać, jak Artur opowiada o innych artystach. O niektórych opowiada z takim zaangażowaniem i ogromną pokorą... Nie każdy potrafi się na to zdobyć.
Marzanna Graff
– Dlaczego tak mało tych zdjęć?
– Mało jest tych z dzieciństwa, bo moja rodzina była bardzo biedna. Aparat fotograficzny w tamtych czasach to było, to było... jak teraz telewizor plazmowy. Chociaż teraz w każdym domu jest pewnie telewizor, no może nie w każdym plazmowy. I dlatego tych zdjęć jest po prostu mało, bo nie było czym ich robić. Jakiś czas później mój starszy brat dostał aparat Ami, chyba na komunię, ale klisza i wywołanie zdjęć kosztowało. Potem filmy, na których były te nieliczne, gdzieś przy przeprowadzkach poginęły. Też się dziwię teraz, że jest ich tak mało.
– A co to za zdjęcia są u twojej mamy?
– Mama mieszka w Rędzinach i ja rzadko tam bywam, niestety. Za rzadko. Nie mam czasu... Na szczęście blisko jest Jacek, mój młodszy brat. Mama miała wycieczkę uczniów z jakiejś szkoły. Mieli zrobić wywiad z kimś sławnym pochodzącym z Częstochowy i wymyślili sobie, że napiszą o mnie. Ponieważ do mnie jest ciężko dotrzeć, umówili się z moją mamą na rozmowę. I mama właśnie powyciągała jakieś zdjęcia. Zdziwiłem się, bo myślałem, że ja już dawno wszystkie zdjęcia zabrałem do Warszawy. A mama, śmiejąc się, powiedziała: „A widzisz, coś tam zakamuflowałam”.
– Widziałeś kiedyś te zdjęcia?
– Nie wiem, chyba nie. A może widziałem, tylko nie pamiętam... Pewnie, jak je zobaczę, to sobie coś tam przypomnę.
– Skoro nie ma zbyt wielu zdjęć, to powiedz, jakie masz skojarzenia z dzieciństwem. Co sfotografowała twoja pamięć?
– ...To trudne pytanie. Ja nie mam zbyt wielu dobrych wspomnień z dzieciństwa.
– A jakie słowo przychodzi ci od razu na myśl, gdy mówimy o dzieciństwie? Pierwsze skojarzenie...
– Strach.
– Strach?
– Tak. Strach przed pobiciem. Wiesz, ja byłem bardzo drobnym, trochę niedorozwiniętym fizycznie dzieckiem. Chorowitek taki. Dużo czasu spędzałem w szpitalach. A w szkole, no cóż, nie było tak jak w książkach, że słabszego się nie bije... Był taki jeden, Grzesiek, straszny głąb. Byli też tacy, którzy robili sobie taką zabawę, że wsadzali mnie na wysoką szafę i uciekali, a ja czekałem, aż ktoś przyjdzie i mnie zdejmie, bo bałem się zeskoczyć, żeby sobie czegoś nie połamać. To był taki mój szkolny koszmar. No i o tatę się bałem. Był taki czas, że mój ojciec był bardzo chory. Właściwie umierający.
– Na co chorował?
– Na gruźlicę. Jakiś lekarz poradził mamie, żeby wysłała mnie i mojego młodszego brata do prewentorium kolejowego. Moi rodzice pracowali na kolei. Tata był magazynierem w Częstochowie, a mama pracowała w kasie biletowej w Mykanowie. To była sąsiednia wieś. Takie dwie wsie obok siebie: Mykanów i Kokawa. Przecięte torami kolejowymi. Myśmy z braćmi wychowali się przy torach.Tata był bardzo chory. Mama bała się, że sobie nie poradzi, i skorzystała z okazji, że można było wysłać do prewentorium nawet dzieci zdrowe, chociaż ja akurat ciągle byłem chory. Mój młodszy o dwa lata brat, jako przedszkolak, pojechał ze mną. Ja wtedy chodziłem chyba do drugiej klasy podstawówki.
– Pojechaliście?
– Tak, na trzy miesiące. To był koszmar. Zupełny koszmar. Byliśmy z bratem rozłączeni. Znaleźliśmy się w oddzielnych grupach. On był jako malutkie dziecko, a ja już jako podstawówka. Praktycznie prawie wcale się nie widywaliśmy. Do tego... to było bardzo daleko. W Karkonoszach – Janowice Wielkie koło Jeleniej Góry. Dużo chorych dzieci tam było...
– Tęskniliście?
– Potwornie tęskniliśmy! Ja po prostu liczyłem każdy dzień do dnia, kiedy mama przyjedzie i nas stamtąd zabierze. Pamiętam, że zrobiłem sobie w zeszycie taki kalendarz i zawsze przed snem wykreślałem jeden dzień. Pamiętam to jak dzisiaj, kiedy wreszcie doczekaliśmy się końca turnusu. Ostatni tydzień to z Jackiem liczyliśmy każdą godzinę, kiedy mama przyjedzie i nas stamtąd zabierze. Po czym mama przyjechała i przedłużyła nam pobyt o kolejne trzy miesiące. Tata był cały czas w szpitalu i to w takim stanie... Lekarze stwierdzili, że gdyby tata umarł, to najlepiej, gdybyśmy przyjechali już po fakcie.
– Tak było lepiej?
– Wiesz, myśmy tego wszystkiego nie wiedzieli. Dla nas ważne było tylko to, że musimy zostać w tym więzieniu jeszcze drugie tyle. Pamiętam, jak trzymałem się kraty w oknie i darłem się potwornie, widząc mamę, która płacząc, wychodzi przez główną bramę.
– Zostaliście na kolejne trzy miesiące?
Tak. Oczywiście, jak to w życiu, do wszystkiego można się przyzwyczaić. Pewnie trochę jak do pobytu w domu dziecka, tak mi się wydaje...
– Było łatwiej?
– Tak, potem było trochę lepiej. Tam była szkoła, zabiegi lecznicze... Jacek tego na szczęście tak dobrze nie pamięta, bo był mały. Ja doskonale wszystko pamiętam. Dopiero po pół roku mama nas stamtąd zabrała. Na szczęście okazało się, że już nie można było przedłużać naszego pobytu. Przepisy tego zabraniały. Zresztą nie było powodu, bo tata był już w domu.
– To tata żył, gdy wróciliście?
– Tak. I przeżył! Wyszedł z tej gruźlicy. Pamiętam taki moment, gdy poszliśmy do szpitala się z nim pożegnać. To było przed wyjazdem do tego prewentorium. Tata był pomalowany cały na fioletowo. Wyglądał koszmarnie. Mama nas zawiozła, żebyśmy się z nim pożegnali. Potem wróciliśmy do domu. Klęczeliśmy przed wielkim, świętym obrazem i modliliśmy się, żeby tata przeżył. No i przeżył!
– Niesamowite...
– Tak.
– Powiedz, jakie jeszcze słowo poza strachem kojarzy ci się z dzieciństwem?
– ...Występy.
– Ooooo!
– Tak, to były chwile prawdziwego szczęścia. Pierwsze to było czytanie. Ja nauczyłem się czytać, gdy miałem pięć lat. Jak poszedłem do szkoły, już umiałem płynnie czytać. Dużo czasu spędzałem u babci Anieli, mamy mojej mamy. Bardzo mnie kochała. To ona nauczyła mnie czytać. Do zerówki chodziłem w Rędzinach, gdzie mieszkała babcia. W tej zerówce zacząłem czytać, że się tak wyrażę, publicznie.
– Publicznie?
No, tak trochę (śmiech). Pamiętam, jak w zerówce pani sadzała mnie na takim małym krzesełeczku, dzieci zbierały się wokół mnie, a ja tym dzieciom czytałem bajki. To były chyba moje pierwsze, nieświadome próby aktorstwa, bo starałem się zmieniać głos, interpretować tekst. Dzieci mnie słuchały w takiej cudownej ciszy, a ja czułem się wtedy tak strasznie dla nich ważny. Uwielbiałem to robić. Pani też była przeszczęśliwa, bo miała chwilę oddechu, mogła wyjść na papierosa czy coś.
– Mały aktor?
– Wtedy pewnie sobie tego nie uświadamiałem, ale czułem, że... miałem coś, co sprawiało, że łatwo mi było być kimś innym. Czytałem i od razu tak mi to jakoś wychodziło... prawdziwie. Potem, już na studiach, zrozumiałem, że aktorstwo to nie jest coś, czego można się ot, tak nauczyć. To jest dar, z którym się człowiek rodzi. Można to oczywiście spaskudzić, zmarnować, rozmienić na drobne albo szlifować. Jednak, żeby coś z tym zrobić, trzeba najpierw to mieć, czuć w sobie.
– Ty właśnie to czułeś, czytając?
– Pamiętam takie kioski z kratą z drutu. Potrafiłem się tak złapać tej kraty, tak ją mocno trzymać, dopóki babcia mi nie kupiła książeczki. To były takie małe książeczki z serii „Poczytaj mi mamo”. Gdy była w kiosku nowa książeczka, to darłem się i musiałem dostać tę książeczkę. Chociaż nam się nie przelewało. A potem już czytałem te książki, które były w domu, czyli dla młodzieży albo dla dorosłych. U nas w domu dużo było książek. Pamiętam serię przygód Tomka Alfreda Szklarskiego. Kończyłem i zaczynałem od początku.
– Mówisz, że lubiłeś czytać innym dzieciom. To była w pewnym sensie twoja widownia. A pamiętasz swój pierwszy występ?
– Pamiętam jeden. To dziwne, bo przecież dużo rzeczy się zaciera, a to pamiętam. Pamiętam, było wesele. Byłem mały. I pamiętam, że miałem takie fantastyczne lakierki. Taki byłem dumny z tych lakierków. Czarne lakierki! Mama mi je kupiła na komunię na targu w Częstochowie. Później bardzo szybko się rozleciały, bo to były takie „na ślinę klejone”, ale gdy były nowe, to były śliczne. Więc było wesele u moich sąsiadów w Mykanowie. Tańczyłem. Uwielbiałem to robić. Byłem małym chłopcem i jak zaczynałem tańczyć, to robiłem wszystko, piruety, nie piruety. Pamiętam to jak dziś: wszyscy się rozstąpili, ja byłem sam na środku tej tanecznej sali. Ludzie bili brawo. Ja robiłem te piruety, miałem łzy w oczach i byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
– Bo właśnie robiłeś to, co kochasz?
– Tak myślałem. Pokazuję coś, co umiem. Ludzie się zachwycają. Mam widownię i nie jestem najmniejszy i nie jestem najbrzydszy i nikt mnie nie uderzy. Pamiętam ten moment. Już innych takich nie pamiętam tak wyraźnie. Ciągle się gdzieś wygłupiałem. Lubiłem i chciałem występować.
– A co potem?
– Oczywiście akademie! Na każdej akademii mówiłem jakiś wiersz. Gdy chodziłem do szkoły w podstawówce w Rędzinach, chyba w czwartej klasie, zapisałem się do chóru. Ponieważ umiałem śpiewać, pan od muzyki, pan Kopytko, rozpoznał to od razu i powiedział: „Artur, będziesz w chórze”. Później w tym chórze zostałem solistą i już sam śpiewałem. Pamiętam swoje Cała sala śpiewa z nami i inne piosenki... I od tego momentu chyba zaczął się taki w pełni świadomy wybór, że chcę być aktorem.
– Od śpiewu?
– Nie tylko. Ta szkoła w Rędzinach to była taka wzorcowa szkoła tysiąclecia. Była bardzo, ale to bardzo solidna. Mieliśmy boisko piłkarskie, ogromną salę gimnastyczną. Część tej sali gimnastycznej to była scena. Prawdziwa scena. Z kulisami, kurtyną...
– To wyjątkowa sprawa...
– Tak, to się bardzo rzadko zdarzało. Nie była duża ta scena, ale jednak scena. I dość wysoka. Nie był to tylko podest, ale właśnie scena, na którą wchodziło się po schodkach. Pamiętam, że w szkole właśnie ta scena to było najbezpieczniejsze dla mnie miejsce. Wchodziłem na scenę i wiedziałem, że tam mi nikt nic nie zrobi. I mało tego, tam byłem największy. Wiesz, ja byłem najmniejszy w całej szkole! Nie w klasie, ale w całej szkole. Mój tata też był drobny. To widocznie było w genach.
– Pamiętasz jakiś swój pierwszy wiersz?
– Nie. Pamiętam za to swój występ w jasełkach w kościele. To był pierwszy sceniczny występ. Grałem pastuszka. Ja byłem wtedy bardzo religijny i kościół był dla mnie wspaniałym teatrem. To było miejsce, w którym jest pewna ceremonia, są światła, są piękne, złocone kostiumy. Każdy słucha z uwagą. Ksiądz to jakby aktor.
– Dobrze kombinowałeś...
Tak. Ksiądz to taki aktor występujący na swojej scenie – ambonie. Teraz księża nie mówią z ambon, ale wtedy ten ksiądz na ambonie był dla mnie jak Bóg. I to właśnie był taki piękny teatr. Mój tata był bardzo, bardzo religijny i ja wtedy też byłem taki religijny przy nim.
– Wszędzie teatr...
– Był jeszcze prawdziwy, w Częstochowie. Nie pamiętam dokładnie, kiedy pierwszy raz w nim byłem, może to było nawet w zerówce. Pamiętam jednak, że była to bajka o zajączku. Gdy wszedłem na widownię, to po prostu dech mi zaparło. Teatr w Częstochowie jest bardzo ładny, ma piękną scenę, dużą przestrzeń...
– Jak się wtedy czułeś?
– Gdy światła zgasły, zaczęła się magia. Kurtyna rozsunęła się i... te kolorowe dekoracje, zajączki... Boże, jakie to było piękne! To było cudowne, fajniejsze nawet niż kościół. Wtedy wiedziałem, że to jest coś, w czym chcę uczestniczyć, w tym być. Chociaż nie przypuszczałem... miałem okropne kompleksy i nie wierzyłem w siebie. Nie wierzyłem, że mi się to uda, ale wiedziałem, że bardzo, bardzo tego chcę i zrobię wszystko, żeby to osiągnąć.
– A co na to rodzice?
– Ja im nie mówiłem, że chcę zostać aktorem, chociaż wiem, że moje występy bardzo im się podobały. Gdy sąsiedzi i wszyscy we wsi mnie oklaskiwali, to rodzicom bardzo się to podobało. Cieszyli się, że dobrze śpiewam i te wiersze ładnie recytuję. Gdybym się lepiej jeszcze uczył, to pewnie byliby jeszcze bardziej zadowoleni, ale ja zawsze miałem kłopoty z przedmiotami ścisłymi. To było bardziej widoczne w liceum, ale w podstawówce się zaczęło. Z humanistycznymi nigdy nie miałem problemu, chociaż chyba byłem dyslektykiem. Miałem kłopoty z ortografią, na przykład nigdy nie byłem pewny, jak się pisze „obuwie”. Zawsze pisałem przez „ó”, bo mi się wydawało, że przecież jest „-ów”, no to logiczniej jest pisać „obówie”, nie? Wtedy jednak o dysleksji nikt nie słyszał, a takich jak ja nazywało się głąbami, bo nie potrafią się nauczyć. W końcu się nauczyłem.
– A jak wyglądał twój pokój?
– Chyba żartujesz... Jaki pokój? Ja nie miałem swojego pokoju.
– Pokój twój i braci?
– Nie mieliśmy swojego oddzielnego pokoju. W Kokawie były dwa pomieszczenia: kuchnia i sypialnia. W sypialni wszyscy spaliśmy, a w kuchni się odrabiało lekcje. Koniec. Potem w Rędzinach było trochę lepiej.
– Miałeś swoje miejsce?
– Miałem swoje biurko, które wywalczyłem. To nawet nie było biurko, tylko stolik z szufladą, ale wywalczyłem, że to jest moje miejsce na świecie i nikt mi tam nie ma prawa zaglądać, nikt mi tam nie ma prawa kłaść czegokolwiek, bo to jest moje. Ja lubiłem się uczyć. Wywalczyłem więc sobie to miejsce do nauki. Oczywiście to nie było takie proste. Moja autonomia była ciągle łamana. Ciągle ktoś mi stawiał lub przestawiał coś na tym „biurku”, ale i tak byłem szczęśliwy, że mam kawałek swojego świata.
– Zastanawiałam się, czy jako dziecko rozrabiałeś, wariowałeś z kolegami. Gdzieś ta twoja energia musiała się spalać...
– Oooo! I to jak! To będzie trochę nie po kolei, ale nie musi, prawda?
– Ależ skąd!
– Gdy w połowie podstawówki przeprowadziliśmy się do Rędzin, do babci, to razem z braćmi i kolegami z sąsiednich domów założyliśmy tzw. bandę. Naszym obozem była komórka za stodołą, którą nazwaliśmy bazą. W podłodze był wykopany dół, a w nim trzymaliśmy skrzynię ze skarbami. Mieliśmy swoje peleryny, które ja uszyłem. Był maszt sterczący wysoko nad komórką, a na nim powiewała nasza piracka flaga. Najczęściej graliśmy razem w nogę albo bawiliśmy się w podchody. Po jakimś czasie powstała konkurencyjna banda i tamci ukradli nam naszą flagę. Postanowiliśmy ją odzyskać i w rewanżu zabrać im ich flagę z białym orłem na czerwonym tle. Niestety, to nie było łatwe. Nasza flaga wisiała zawsze na dyszlu od wozu na szczycie komórki, a ich umocowana była na szczycie najwyższej lipy w okolicy. To było naprawdę ogromne drzewo. Dodatkowym utrudnieniem był fakt, że lipa rosła na podwórku jednego z członków przeciwnej bandy, a na dodatek przez całą dobę kręciły się wokół tego drzewa psy, których myśmy się strasznie bali.
– Ale udało się?
– To było czyste szaleństwo. Razem z szefem naszej bandy Wieśkiem Krzyszczykiem zakradliśmy się po tę flagę którejś nocy. Ciemno było... No, nic nie widzieliśmy.
– A jeszcze psy...
– Najpierw przekupiliśmy psy kiełbasą, a potem w tej ciemności, kompletnej ciemności, wdrapaliśmy się na sam szczyt tej ogromnej lipy. Do dziś nie wiem, jak nam się udało zejść w jednym kawałku i w dodatku z tą flagą. Później były długie negocjacje, na jakich warunkach i kiedy nastąpi przekazywanie flag. Myśmy chyba wynegocjowali, że razem z flagą mają nam przekazać wystrugany przez nich drewniany sztylet.
– A pamiętasz zapachy lub smaki z dzieciństwa?
– Dużo jest takich potraw, które robiła babcia lub mama. Lubię zapach rosołu. Cudowny! Uwielbiam rosół do tej pory. Zawsze kojarzy mi się z czymś odświętnym, najlepszym. W teatrze mówią na mnie „rosolnik”, bo po wejściu do bufetu pytam: „Jest rosół?”. Nie ma dla mnie lepiej pachnącej potrawy, bardziej domowo i odświętnie zarazem. Są też granaty. To taka potrawa podobna do dużej pyzy nadziewanej specjalnym farszem, w którym są między innymi kiełbasa, boczek, cebulka. To było tak przysmażane i potem nadziewane... Babcia i mama robiły je najlepsze.
– A były smaki niefajne?
– Pewnie, że były. Musiałem codziennie pić sok z czerwonych buraków. Babcia Aniela miała takie swoje metody na moje zdrowie. Skoro wyglądałem, jak wyglądałem, to znaczy blado i anemicznie, to babcia wyczytała gdzieś, że sok z buraków wzbogaca krew. I tak babcia tarła te buraki na tarce, odciskała ten sok i ja go musiałem pić. To było coś tak obrzydliwego, coś tak niedobrego, że... Ale byłem posłusznym dzieckiem, więc piłem... Nienawidziłem też mleka prosto od krowy, a musiałem takie pić, że niby zdrowe. Jak babcia wydoiła krowę, to ledwo odcedziła, z takim barankiem, taką pianką od razu kazała mi to pić, a to jeszcze tą żywą krową pachniało. Brrrr.
– Uraz do krów?
– O właśnie, najstraszniejsza męka to te krowy. Jako dziecko musiałem pasać krowy. Trzeba było iść z tymi krowami na miedzę i one tam się pasły. Ciągle dostawałem lanie, bo krowy szły w kartofle sąsiada albo w inną szkodę, bo ja oczywiście do pasania krów brałem książkę. I jak wchodziłem w ten magiczny świat, to krowy szły, gdzie chciały. A ja czytałem i nie widziałem w ogóle, co się dzieje, mnie tam nie było. Zamiast pilnować krów, przechodziłem w inny wymiar. Do dziś tak mam, gdy się zaczytam. Żona mówi, że się „zawieszam”. Jak komputer. Ma rację.
– Krowy szły w szkodę, więc rodzice nie byli zachwyceni...
– Wiesz, szkody z tego mojego pasania były większe niż korzyści. No i w końcu przestałem pasać te krowy. Boże, jaki byłem szczęśliwy!
– Może dlatego tego mleka świeżego tak nie lubiłeś. A dziś ktoś przypomina ci te dobre smaki?
– Moja mama. Gdy przyjeżdżam, przygotowuje dla mnie rosół i granaty. Zawsze!
opr. aś/aś