„Strasznie to zabrzmi, ale już się do tego poniekąd przyzwyczaiłem, że w czasie świąt Bożego Narodzenia któryś z naszych pensjonariuszy popełnia samobójstwo” – zauważył smętnie mój znajomy, od lat udzielający się w domu pogodnej starości.
Kiedy bliskich już nie ma, albo jeszcze gorzej: kiedy nawet rodzone dzieci i wnuki nie pomyślą o tym, żeby przynajmniej w święta odwiedzić swojego coraz bardziej niedołężnego ojca czy matkę, samotność staje się dla człowieka starego szczególnie dotkliwa i wydaje mu się, że „już nikomu nie jestem potrzebny”.
Niestety, problem samobójstw ludzi starszych coraz bardziej narasta, i chyba jednak za mało go zauważamy. W ostatnich latach liczba osób powyżej sześćdziesiątego roku życia, które targnęły się na swoje życie, sięgała u nas rok rocznie około tysiąc sześćset. Sama liczba przeraża, a dodajmy, że statystyki dotyczące samobójstw zazwyczaj są niedoszacowane. A przecież – aż strach na to zwracać uwagę – coraz to następni starsi ludzie podejmują zamachy na swoje życie.
Samobójstwa popełniane przez dzieci i młodzież – chociaż ten problem ostatnio również narasta – zdarzają się, niestety, często, ale jednak kilka razy rzadziej, niż te podejmowane przez ludzi w wieku 60+. Ponadto, większość dziecięcych i młodzieżowych prób samobójczych – chyba również tych faktycznie zrealizowanych – to raczej dramatyczne wołanie o pomoc i ratunek, niż autentyczne decyzja pozbawienia się życia. Wydaje się, że akty samobójcze osób starszych rzadziej są wołaniem o pomoc, a ludziom, którzy je podejmują, naprawdę chodzi o to, żeby odebrać sobie życie.
Spróbujmy spojrzeć na kilka konkretnych, skrajnie beznadziejnych sytuacji, które omal nie skończyły się samobójstwem. Wolno nam mieć praktyczną pewność, że nikt z nas w podobnej sytuacji się nie znajdzie, a z tego dystansu łatwiej nam będzie ocenić, co przyniosło ocalenie tym ludziom.
Przypadek pierwszy miał miejsce w obozie w Mauthausen, a wspomina o nim sam więzień, Leon Ceglarz, który właśnie szedł już do drutów pod wysokim napięciem, żeby popełnić samobójstwo. Ale niech on sam nam o tym opowie: „Spotykam kolegę obozowego, Ślązaka, i on pyta: Gdzie ty idziesz tak rano? – bo to było jeszcze przed pobudką, rozwidniało się. Mówię mu: nie mam po co żyć, tylu zginęło, paczki rzadko przychodzą, nie przeżyję. Załamałem się. A on mi na to: Ty ciulu, tyleś przeżył i teraz masz zrobić na złość?! Komu zrobisz na złość? Sobie? Mają się cieszyć Niemcy? Dostają w dupę, a ty się masz rzucić na druty? To mogłeś zrobić wcześniej. Złapał mnie za rękę: Jazda z powrotem do obozu!” (Karta 2004 nr 40 s. 74).
Ten poczciwy Ślązak nawet nie próbował sięgać po argument, że przykazanie „Nie zabijaj” obejmuje również zakaz odbierania sobie życia. Nie próbował też przypominać desperatowi, że przecież w domu czekają na niego ci, co go kochają. On po prostu mocno nim potrząsnął, żeby mu pomóc wrócić do rzeczywistości. Niestety, wiele samobójstw dochodzi do skutku, bo w chwili największej pokusy zabrakło kogoś na wzór owego Ślązaka.
Niekiedy ktoś bardzo bliski może ocalić kuszonego do samobójstwa nieszczęśnika, nawet jeśli znajduje się gdzieś daleko. Tak było z górnikiem Alojzym Piątkiem, który w marcu 1971 r. został zasypany podczas katastrofy w kopalni Mikulczyce-Rokitnica w Zabrzu. Zdołano go uratować dopiero po ośmiu dniach. Zdumienie było powszechne, że przysypany i nie mając dostępu nawet do wody, jednak przeżył. W tych skrajnie tragicznych okolicznościach – jak później wyznał – pokusa odebrania sobie życia jednak na niego przyszła. I zapewne by jej uległ – powtarzam to, co on sam mówił – ale pomyślał sobie, że nie może tego zrobić swojej matce.
Jakie to ważne, żeby każdy z nas miał naprawdę drogie sobie osoby – ojca, matkę, żonę, męża, dzieci, wnuki, brata, siostrę! Niestety, przyczyną samobójstw, o których wspomniałem na początku, było uprzytomnienie sobie, że w gruncie rzeczy nikomu już na mnie nie zależy, bo przestałem być kimś bliskim i drogim nawet dla rodzonych dzieci. Jeśli człowiek nie potrafi sobie wtedy przypomnieć, że w każdym razie dla Boga nigdy nie przestanę być kimś bardzo drogim, łatwo dojść do fałszywego wniosku, że moje życie nie ma już sensu.
Na trzeciego świadka powołam osobę nam współczesną. Nie znam jej osobiście, ale podziwiam ją od dawna. Nie podaję jej nazwiska, bo nie wiem, czy ona by sobie tego życzyła. Miała ona szczęście – tak mi się wydaje – po prostu dotknąć bezpośrednio Pana Boga:
„Sądziłam, że mi się w ogóle żyć nie chce. Było to po śmierci mojego męża, spaliło mi się mieszkanie, cały świat mi się zawalił. Wtedy myślałam, że tego po prostu nie wytrzymam. Wydawało mi się, że muszę przestać istnieć. I wówczas miałam okropny wypadek samochodowy. Gdy odzyskałam przytomność, nie pamiętałam w ogóle nic, co przed chwilą czy parę dni temu działo się ze mną. Odczułam tylko wielką radość, że widzę, że żyję. Odczułam ogromną chęć, żeby żyć, tak się pazurami trzymałam tego, żeby żyć, nie zdając sobie sprawy z tego, co przeżyłam niedawno i co myślałam. Zaczęłam funkcjonować normalnie i wtedy zrozumiałam, że my mamy obowiązek życia, że jesteśmy tak skonstruowani od podstaw. Naszym największym szczęściem i prawem jest życie, mimo że czasem jest tak ciężko i ten krzyż jest tak ciężko nieść, bo życie naprawdę jest krzyżem. I nie można go odrzucać, bo wtedy to wszystko straci sens”.