Istnieje również taka bezradność, która obiektywnie znaczy więcej niż pełna aktywności i sukcesów zaradność. Święta bezradność przemieniająca człowieka w dziecko, we wszystkim zdające się na Boga, pełne zawierzenia się Bogu – dywaguje w swoim felietonie o. Jacek Salij, dominikanin.
Są sytuacje obiektywnie bez wyjścia i nasza nieusuwalna bezradność stanowi ich integralną część. Jeżeli urodzi mi się dziecko z umysłowym upośledzeniem, albo utraciłem w wypadku prawą rękę, albo mnie i moje dzieci miażdży błędne koło „niezaradny, bo biedny, a biedny, bo niezaradny” – coś tam, czasem nawet dość dużo, da się za cenę wielkiego wysiłku i dzięki ludzkiej życzliwości uratować, jednak ostatecznie muszę pogodzić się z tym, że mogę tu niewiele.
Niezwykle ważną rzecz ludziom, na których spadła taka nieusuwalna do końca bezradność, ma do powiedzenia Ewangelia. Może opowiem najpierw, jak praktycznie próbuję o tym rozmawiać, a dopiero potem zaproponuję jakieś spojrzenie teoretyczne.
Otóż przyszedł do mnie kiedyś stary nauczyciel z problemem następującym: Życie spędził raczej pięknie. Był, jak mu się wydaje, nauczycielem utalentowanym i solidnym. Starał się dać swoim uczniom jak najwięcej i chyba rzeczywiście dał im wiele. Ale teraz jest na emeryturze. Ma poczucie, że jego życie straciło sens i przemieniło się w codzienne, praktycznie beznadziejne zmaganie się z kolejnymi chorobami i narastającym niedołęstwem.
Pamiętam, że zdjąłem wtedy z ściany krucyfiks i powiedziałem mu mniej więcej tak: „Proszę popatrzeć na te przybite do krzyża ręce. Pan Jezus tymi rękoma uczynił bardzo wiele dobra: otwierał nimi oczy niewidomych i uszy głuchych, dotykał trędowatych i ci doznawali oczyszczenia, tymi rękoma rozdawał tysiącom ludzi chleb i błogosławił dzieci. Przybito Mu te ręce, ażeby już nic dobrego nie mógł nimi uczynić. Tymczasem On – tymi swoimi przygwożdżonymi do krzyża rękoma – wykonał wtedy największe dobro, jakie w ogóle w ludzkiej historii zostało kiedykolwiek spełnione. On tymi swoimi rękoma objął wtedy nas wszystkich, ludzi wszystkich krajów i pokoleń, i dokonał naszego odkupienia”.
I mówiłem dalej temu staremu nauczycielowi: „Niech Pan często dziękuje Bogu za to wszystko dobro, jakie mógł Pan w swoim życiu uczynić. Jednak to bardzo możliwe, że obecny okres Pańskiego życia jest jeszcze ważniejszy niż lata poprzednie. Wprawdzie to, że możemy czynić dobro, jest wielkim darem Bożym. Dlatego, jeżeli to możliwe, starajmy się czynić dobra jak najwięcej. Jednak są w naszym życiu rzeczy ważniejsze jeszcze niż czynienie dobra. Tym czymś ważniejszym jest mądrze i cierpliwie znosić zło, jakiego nie da się uniknąć”.
Na jakiej podstawie wolno twierdzić, że mądre znoszenie zła, wobec którego fizycznie jestem bezradny, może być czymś bardziej wartościowym, niż czynienie nawet wielkiego dobra? Otóż jest to konsekwencja tego, że jesteśmy osobami, osoby zaś nie da się zredukować ani do strumienia świadomości, jaki w sobie rozpoznajemy, ani do działań, jakie podejmujemy. Nawet jeżeli ktoś ma możliwość czynienia jakiegoś wielkiego dobra – choćby to było dobro na miarę Sokratesa, Ludwika Pasteura czy matki Teresy z Kalkuty – to sens jego życia jest większy od tego dobra.
Z czynieniem dobra i mądrym znoszeniem niedającego się uniknąć zła jest jakoś tak: Kiedy czynimy dobro, to można powiedzieć, że dobre (ufajmy, że dobre) drzewo przynosi dobre owoce. Kiedy natomiast staram się mądrze ustawić wobec zła, od którego nie da się uciec (mądrze, tzn. w taki sposób, żeby wyjść z tego doświadczenia raczej mocniejszym niż połamanym i rozgoryczonym), wykonuję wówczas ważną pracę nad samym sobą, a mówiąc innym językiem – siebie samego staram się przemienić w ofiarę miłą Bogu.
Powyższe spostrzeżenie dodatkowo potwierdza ewangeliczna opowieść o ubogiej wdowie. Ta wdowa prawie nic nie miała do ofiarowania; kiedy jednak ofiarowała to swoje prawie nic, okazało się, że ofiarowała więcej niż bogacze. Bo ofiarowała poniekąd samą siebie.
Stąd wolno się domyślać, że istnieje również taka bezradność, która obiektywnie znaczy więcej niż pełna aktywności i sukcesów zaradność. Bezradność polegająca na wypełnianiu słów Pana Jezusa: „Jeśli się nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebieskiego”. Święta bezradność przemieniająca człowieka w dziecko, we wszystkim zdające się na Boga, pełne zawierzenia się Bogu.
Na koniec wspomnę jeszcze, co na temat cierpliwego znoszenia zła, od którego nie da się uciec, napisał – w przeddzień swojej śmierci męczeńskiej, w roku ok. 108 – biskup Ignacy, uczeń apostoła Jana, w liście do młodego biskupa Polikarpa, w przyszłości również męczennika za wiarę: „Trwaj niezłomnie jak kowadło pod ciosami młota. Wielki to zawodnik, który jest bity, a zwycięża”.
Żeby coś tak odważnego powiedzieć, święty Ignacy musiał naprawdę do końca zrozumieć te trudne słowa Pana Jezusa z Kazania na Górze: „Błogosławieni jesteście, gdy ludzie wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie, albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie”.