Słowo na rozdrożu

Źle dobrane, zdeformowane słowo może sprawić, że nawet najciekawsza treść nie zostanie dobrze odczytana


Ks. Paweł Siedlanowski

Słowo na rozdrożu

Ks. Jan Twardowski w swoim „Niecodzienniku” przypomniał anegdotę o tym, jak pewien profesor teologii prowadził w zastępstwie katechezę dla przedszkolaków. Chodził wśród dzieci, głaskał je po głowie i powtarzał: „Pamiętajcie: Bóg jest transcendentalny!”.

Marshall McLuhan pisał, że sam sposób przekazu jest już przekazem. Ważne zatem bywa nie tylko to, co podaje się innym, ale też, w jaki sposób się to robi. Źle dobrane, zdeformowane słowo może sprawić, że nawet najciekawsza treść nie zostanie dobrze odczytana. O zasadzie tej warto pamiętać szczególnie w sytuacji, gdy jest interpretowane i komentowane Boże orędzie zbawienia. Nie od dziś wiadomo, że są dwie sfery życia człowieka najbardziej bezbronne, podatne na zranienia i kicz: wiara oraz miłość. Słowo, które je opisuje, podlega tym samym mechanizmom. Dlatego też bardzo wiele zależy od tego, czy my, jako chrześcijanie, będziemy komunikatywni i czy potrafimy w sposób jasny i prosty dać świadectwo tego, kim jesteśmy i w co wierzymy. Wielka odpowiedzialność w tym względzie spoczywa na kaznodziejach i katechetach. Dziś o nich słów kilka (czasem z przymrużeniem oka). Mam nadzieję, że nikt nie poczuje się urażony.

Uwaga: hermetyczny język!

To pięta achillesowa nie tylko teologów, ale też ekonomistów, polityków. Żeby nie być gołosłownym, przytoczę fragment ze skryptu dla studentów: „Shumanizowane chrześcijaństwo nie akcentuje immolacji, ale jest możliwe przejście od humanizmu do chrystianizmu teocentrycznego. Duchowości zaś stanowe, tworzone z faktów kulturowych, są wyrozumowaną elkubracją”. I co Państwo z tego zrozumieliście?

Filozofia, teologia posługują się specjalistycznymi określeniami dla precyzyjnego wyrażenia myśli. Taki język jest uzasadniony w dokumentach Kościoła, traktatach teologicznych, ale kiedy trzeba nawiązać kontakt z człowiekiem nieznającym go, należy przełożyć te treści na bardziej zrozumiały. Można mówić o Trójcy św., cytując kolejne soborowe określenia, ale lepiej podzielić się tym, jak się dorastało przez osobistą modlitwę do odkrycia ojcowskiej miłości Boga czy też działania Ducha Świętego w codziennym życiu.

Problem hermetyczności języka to także używanie sformułowań, które są czytelne np. dla grup charyzmatycznych („wylanie Ducha”, „Pan mnie dotknął!”), ale nie do końca oczywiste dla „zwyczajnych” chrześcijan. Zrozumiałe i nośne dla małych środowisk, na szerszym forum są niejasne, niekomunikatywne, a bywa, że i śmieszne.

Powszechnie nadużywanym słowem jest serce. Jego potoczne rozumienie (oczywiście nie w sensie anatomicznym, a metaforycznym) znacząco odbiega od pierwotnego sensu biblijnego. Prawie każde małe dziecko, poproszone o zrobienie laurki dla mamy, narysuje serce jako znak miłości, bliskości. W najbliższych dniach jego emblemat ozdobi tysiące tandetnych walentynkowych gadżetów - w powszechnym odczuciu jest ono symbolem zakochanych. I takie znaczenie wnosimy do świątyni. Tymczasem niewiele ma to wspólnego z biblijnym rozumieniem pojęcia serca. Staje się ono miejscem (duchową przestrzenią, wnętrzem), gdzie człowiek dokonuje wyboru, bierze na siebie odpowiedzialność, spotyka się z Bogiem. W myśl biblijnej antropologii jest ono siedliskiem świadomej, rozumnej i wolnej woli, tutaj rozstrzyga się, kim jest człowiek, jakie wartości uznaje za podstawowe itd. Słucham czasem różnych „sercowych” kazań i myślę, że tak naprawdę dla większości słuchaczy niewiele z tego wynika. W głowach mają zupełnie inny sens tego pojęcia.

Pułapka druga: patos

Czasem wydaje się, że mówca w którymś momencie oderwie się od ziemi i spłynie (wraz z anielskim orszakiem - rzecz jasna) na słuchaczy. Patos może doprowadzić do sytuacji, że treść stanie się zupełnie drugoplanowa. Bywają też i momenty komiczne. Dominikanie opowiadają o jednym ze swoich współbraci, szczególnie lubującym się w głoszeniu podniosłych, bardzo mocno nacechowanych emocjonalnie i rozbudowanych malarsko, kazań maryjnych. Pewnego dnia, mówiąc o wewnętrznym pięknie, porównywał Matkę Bożą do elementów świata przyrody, fragmentów architektonicznych kościoła. „Ona jest jak ten kwiat, który rano rozwija kielich i spija krople rosy! - wołał. - Jest jak zorza poranna, zwyciężająca ciemności nocy, jak strumyk szumiący w górach, niosący ukojenie i spokój, wyniosła jak kolumny w świątyni podtrzymujące wielką budowlę, jest jak ten zegar...”. W tym momencie nastąpiło zawieszenie głosu. Widocznie mówcy zabrakło inwencji artystycznej. Ale na krótko. „Ona jest jak ten zegar! - szybko się poprawił. - Mówiła Bogu: tak, tak, tak...”.

Patos potrafi zamordować nawet bardzo głębokie treści, pozbawić je sensu, wytrącić z powagi. Służy temu nagminnie stosowana hiperbola - niczym nieuzasadnione wyolbrzymianie podawanych prawd, przesadne szpikowanie ich epitetami. Bardzo często towarzyszy jej nadużywanie zaimków: „my, nas”, łączenie ich w zwroty typu: „trzeba nam”, „należy”. Prowadzi do to wrażenia, że oto kaznodzieja wie coś, czego nie wiedzą pozostali - jest o kilka stopni doskonalszy. Strojenie się w pluralis majestaticus przytłacza słuchaczy, często, niestety, zamienia się też w tanie moralizatorstwo, które pozbawione dogmatycznego uzasadnienia, a przede wszystkim doświadczenia spotkania z żywym Bogiem, rodzi bunt.

Patos może pojawić się także wtedy, gdy przemówienie naszpikowane jest cytatami poezji, wypowiedziami znanych osób, fragmentami tekstów kultury. Owszem, w określonym czasie i miejscu mają one swoje miejsce w kazaniu, homilii, ale nie mogą zdominować przepowiadania. Kerygmat zostaje zepchnięty w ten sposób na margines. To, co winno być centrum, staje się mało znaczącym dodatkiem. Słowo Boże ginie w natłoku wielosłowia, zatraca swój prowokujący charakter. Cóż, każdy miewa niekiedy pokusę, by choć przez chwilę być poetą, nie każdy jednak potrafi posłużyć się trafną metaforą. Czasem lepiej więc zrezygnować z tych wysiłków dla lepszej komunikatywności i precyzji naszego języka...

Bywa, że kaznodzieje idą krok dalej i próbują naginać cytowane treści, nadać im sens, którego nigdy wcześniej nie miały. Pojawiają się nadinterpretacje, przeróżne manipulacje (jeden z kaznodziejów przeczytał wiersz Herberta, po czym uśmiechnął się, zadumał i powiedział: „Pięknie, doprawdy pięknie... Ale ja bym ostatnią zwrotkę trochę poprawił...”). Nagminne jest przytaczanie cudzych słów bez podania źródła, tytułu, autora. To wyraz braku szacunku dla słuchacza, ale też naruszenie praw autorskich.

Stereotypy

Ks. Jan Twardowski pisał: „Dziś cały świat jest najeżony pogaństwem. A my, księża, mówimy stereotypami, których ludzie nie rozumieją i które ich usztywniają. Ewangelizacja powinna być ożywieniem języka, którym mówimy o Bogu” (Żyć chwilą konsekracji, Pastores 1998 nr 1).

Chętnie lansowanym przez środowiska laickie przesądem jest sugerowanie, że Kościół to instytucja, w której wszystkiego się zakazuje. Jest to m.in. właśnie skutek wspomnianego wyżej nadmiernego moralizowania, braku odpowiedzi na pytanie: dlaczego mam przyjąć taką postawę? Szablon wiecznie niezadowolonego księdza, głoszącego „złą nowinę” - bez przerwy przypominającego, jak bardzo świat jest zepsuty i grzeszny, ludzie są źli, a katolicy zepchnięci na margines życia, bardzo skutecznie może zniechęcić do Ewangelii. Oczywiście, diagnoza jest potrzebna - problem polega na tym, że czasem na niej się wszystko kończy.

Stereotypy nudzą, zniechęcają. Przepowiadanie uwikłane w nie konserwuje postawy zatęchłej bierności. Bywa, że kaznodzieja koncentruje się tylko na fragmencie Ewangelii, zupełnie pomijając teksty pierwszego i drugiego czytania, psalmu - tak, jakby to były treści kategorii B. Mówienie „z głowy”, sięganie do zapamiętanych z zamierzchłej lektury różnego typu „pomocy”, niestety często kończy się na kilku ogólnych, powszechnie znanych, często powtarzanych interpretacjach. Nie są one w stanie wnieść tak bardzo potrzebnego powiewu nowości i uniwersalizmu Ewangelii. Słowo zamiast byś „mieczem obosiecznym”, staje się tępym obuchem. Nie da się w ten sposób precyzyjnie uleczyć zranionej duszy, usunąć źródła „infekcji”. Lekarz, kiedy prowadzi operację, posługuje się skalpelem, a nie nożem kuchennym. Nie dotknie ludzkiego wnętrza słowo, które będzie płaskie, nudne, oderwane od rzeczywistych problemów człowieka. Nie będzie miało w sobie mocy, by poprowadzić ku Temu, który sam stał się Słowem.

opr. aw/aw



Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama