Czym różni się prawdziwe życie od wirtualnego? Dlaczego Internet staje się miejscem szerzenia nienawiści i agresji? Co leży u podłoża ucieczki dzieci w wirtualny świat?
Jedno życie, trzy, a niekiedy nawet siedem. Skąd my to znamy? Oczywiście z wirtualnego świata gier komputerowych. Wystarczy zamknąć program, zresetować komputer - i po kłopocie! Problem polega na tym, że wielu ludzi w taki sposób zaczyna postrzegać całe swoje życie.
Świat realny coraz częściej jest zastępowany światem wirtualnym. Bywa, że oba porządki zaczynają się ze sobą dramatycznie mieszać. Zacierają się granice. Relacje międzyludzkie zacieśniają się do wymiany informacji przez komunikator czy sms-y. Ubożeje język - skoro można wyrazić swoje uczucia, opisać wewnętrzny świat przez emotikony, nie ma sensu się wysilać. Poradnie psychologiczne zapełniają się ludźmi uzależnionymi od internetu. Coraz częściej słychać o tragediach rodzinnych, spowodowanych np. odkryciem romansu współmałżonka na czacie. W realnym do bólu życiu pojawia się mentalność gracza. Wydaje się, że wystarczy kombinacja klawiszy Ctrl+Alt+Del, aby definitywnie załatwić problem. Tylko że życie to nie jest gra...
Znają swoich rodziców ze zdjęcia. Wychowaniem zajmuje się babcia, niania, żłobek, przedszkole. Rodzice nie mają czasu - radość życia paraliżuje lęk o to, by nie utracić dobrze płatnej pracy. Koncentrowanie się na tym, jak sprostać coraz wyższym wymaganiom stawianym przez pracodawcę, pociąga za sobą konieczność podkręcania tempa życia. Oto obraz codzienności - może dość pesymistyczny, ale przecież nie wzięty z księżyca. Dominuje w nim przeświadczenie, że rodzina, dom mogą poczekać. Wszystko będzie toczyć się samo jak kula, którą jakiś czas temu puszczono w ruch i która (niczym ziszczone marzenie o perpetuum mobile) nie zatrzyma się w drodze. Im większa wiara, że tak być musi, tym większe potem rozczarowanie i ból porażki. Niestety, zwykle błędów wcześniej popełnionych nie da się już naprawić.
Ktoś niedawno w rozmowie na temat kondycji młodego pokolenia użył sformułowania: „dzieci Onetu”. Najpopularniejszy w Polsce (choć jeden z wielu) portal zastępuje im rodziców, których może mają w sensie fizycznym, ale brak ich co dzień. Nie ma czasu na rozmowę, zwyczajne bycie ze sobą. To rodzi żal, smutek, agresję. Wystarczy zajrzeć na forum pod pierwszy lepszy tekst, aby to dostrzec. Włosy jeżą się na głowie z przerażenia, gdy czyta się komentarze wypełnione po brzegi bólem, nienawiścią do wszystkiego i wszystkich. Nie ma świętości. Jest jeden wielki krzyk. On nawet nie posiada adresata, jest niesprecyzowany, brak mu wewnętrznej logiki - to wołanie w pustkę...
Ale to nie wszystko. Tam, gdzie pojawiają się emocje, znika bariera ochronna. Człowiek staje się bezwolny i bezradny. Nie trzeba nawet wiele wysiłku, aby skutecznie poddać go manipulacji, ustawić priorytety, przesunąć „autorytety”. Na tak oczyszczone przedpole wkracza świat reklamy. Koduje potrzeby, wszczepia trendy, projektuje przyszłość. Wystarczy dobór odpowiednich informacji, aby pokierować myśleniem. Pomocne są tzw. kotwice, które odpowiednio ustawiają ciąg skojarzeń. Są tematy - pewniaki, które rozgrzewają emocje do czerwoności: tragedia, skandal z udziałem celebryty, znienawidzone „pisiory”, no i oczywiście Kościół. On niezmiennie przoduje w statystykach najczęściej komentowanych wątków. Prawda jest drugoplanowa i w sumie mało istotna, bo przecież tak naprawdę nie o nią tu chodzi. Jest mało ważnym tłem.
Tak wyrasta na naszych oczach pokolenie ludzi bezideowych, niezdolnych do stworzenia zdrowych relacji w realu, pozbawionych wewnętrznej autonomii. Wypranych ze świata wartości. Ludzi, którym ukradziono Boga, Kościół, rodziców. W ich miejscu pojawił się cynizm i pustka. I wielki wewnętrzny ból. Dodajmy: pokolenie, na które nie ma pomysłu szkoła, Kościół. Wiadomo powszechnie, że „coś z nim trzeba zrobić”. Ale o odpowiedź, póki co, nie jest łatwo.
Opublikowano niedawno badania, pokazujące lawinowy wzrost zainteresowania portalami społecznościowymi. Są ludzie, którzy dzień zaczynają od kliknięcia na stronę Facebooka, Twittera, Naszą Klasę. Wbrew pozorom nie są to tylko młodzi - dane z Kanady sprzed kilku dni są zaskakujące: najwięcej użytkowników wspomnianych serwisów to osoby... po 50! Nowoczesne tablety, telefony komórkowe mają już zwykle wbudowane gotowe aplikacje, pozwalające na łączenie się ze wspomnianymi portalami - wystarczy tylko być w zasięgu internetu, a z tym przecież w nowoczesnym społeczeństwie nie ma problemu. Ploteczki, codziennie nowe galerie, porady, nowe znajomości - gwar niczym na miejskim warzywniaku w dzień handlowy. Mówi się nawet, że „jeśli nie masz profilu na Facebooku, nie istniejesz!”. Ponieważ jest to mało ciekawa perspektywa, setki milionów ludzi na świecie zakłada konta, przegląda profile kolegów, puszy się przed aparatem komórki, żeby potem błyskawicznie zamieścić zdjęcie w swojej zakładce i pokazać się innym z jak najlepszej strony. Nie być gorszym. Nadążać. To nic przecież nie kosztuje. Trzeba tylko trochę cierpliwości dla zaśmiecającego skrzynkę spamu, wszechobecnych flashowych reklam. Na początku może będzie trudno przełamać wewnętrzne opory przed wewnętrznym ekshibicjonizmem. Ale to się da załatwić. Wstyd szybko zamienia się w przekonanie, że jeśli inni to robią, nie ma tu nic nienormalnego. Dlaczego tak się dzieje?
Natura człowieka jest tak skonstruowana, że od zawsze ciekawił ją los drugiego człowieka. W historii przyjmowało to różne formy. Przełomem był program „Big Brother”, który przed laty gromadził miliony ludzi przed telewizorami. Dziesiątki kamer śledziły codzienne życie grupy ludzi, zamkniętych na kilka tygodni w odizolowanym od świata pomieszczeniu. Miało być spontanicznie i na luzie. Było nudno. Ewenementem, który potrafią wyjaśnić chyba tylko psycholodzy i psychiatrzy, był fakt, że te „nudy” każdego dnia śledziły z zapartym tchem, niczym porywający wartką akcją thriller, miliony ludzi. Dziś już nikt nie robi takich programów - świat poszedł do przodu. Mamy Facebooka. Czy jest on jednak w stanie skutecznie konkurować z Bożą Opatrznością i czy zawiera w sobie odpowiedź na najważniejsze pytanie: o sens życia?
Pisze na swoim blogu nastolatka, odratowana przez lekarzy po próbie samobójczej: „Rodzice nie mieli dla mnie czasu. Chciałam porozmawiać, opowiedzieć im o moim potrzaskanym sercu. Nie było ich. W sobotę zwykle się kłócili. Uciekałam wtedy do mojego pokoju i mówiłam do ściany, żeby przynajmniej swój głos słyszeć. A potem, po TYM wszystkim, znowu krzyczeli na mnie, że nie przyszłam do nich i nie porozmawiałam. Ale ja przecież chciałam to zrobić! Tylko ich nie było”.
Co łączy wszystkie opisane wyżej sytuacje? U ich podłoża leży samotność. A właściwie lęk przed nią. To dlatego ludzie organizują się w przestrzeni wirtualnej, tworzą „elektroniczne” przyjaźnie, nawiązują czatowe romanse. To jest wygodne: aby się spotkać z kimś, nie trzeba wychodzić z domu, jechać autobusem, tracić czas. Jedno kliknięcie, odpalone żółte słoneczko w popularnym komunikatorze i już jest! Niepotrzebny jest makijaż, ponieważ zwykle nie ma możliwości spojrzenia sobie w oczy, nie widać drgnięcia powieki, gdy się nieco podkoloryzuje prawdę. Całe życie można podrasować. I choć przez chwilę nie czuć się samotnym. To jednak za mało. Czar pryska, gdy się wyłączy komputer. A wtedy kosmaty strach zagląda w oczy jeszcze gwałtowniej i bezczelniej.
Jest Go tam naprawdę dużo. Powstało mnóstwo portali, które kadrują świat przez pryzmat Ewangelii. Ale trzeba powiedzieć jasno: one nie zastąpią spotkania z Panem Bogiem w świecie rzeczywistym. Ciągle na skrzynkę przychodzą pytania, czy rekolekcje „odprawione” w sieci zastępują te w realnej parafii, kiedy będzie możliwa spowiedź przez internet. Nie będzie możliwa. Rzecz w tym, że spotkać Chrystusa można tylko wtedy, gdy się Go dotknie w liturgii, usłyszy w Jego słowie, doświadczy w sakramentach, zobaczy w oczach drugiego człowieka. Kombinacja klawiszy Ctrl+Alt+Del nie zgładzi grzechów. Może się to dokonać tylko w Kościele. Tam czeka Bóg - „Jezus Chrystus wczoraj i dziś, ten sam także na wieki”. To jest recepta na samotność świata. Gdy to zrozumiemy, wszystko się zmieni.
opr. ab/ab