Wspomnienie zmarłego 9 kwietnia br. ks. kan. Franciszka Dudki, kapłana z 54-letnim stażem, wieloletniego pracownika kurii diecezjalnej w Siedlcach
- To jeden z wybitniejszych duchownych naszej diecezji - stwierdza ks. prałat Mieczysław Głowacki, wspominając zmarłego 9 kwietnia br. ks. kan. Franciszka Dudkę, kapłana z 54-letnim stażem w służbie Bogu, wieloletniego pracownika kurii diecezjalnej w Siedlcach oraz Wyższego Seminarium Duchownego, a przy tym człowieka wielkiej pogody ducha, podróżnika, miłośnika teatru i muzyki.
Ks. Franciszek Dudka urodził się 2 kwietnia 1932 r. Ze względu na wybuch II wojny światowej do szkoły podstawowej poszedł jako ośmiolatek, w 1940 r. W 1945 r. rozpoczął naukę w Gimnazjum Biskupim w Siedlcach, do którego ojciec zawiózł go z Wisznic... furmanką. - Wspominał po latach taki epizod z lat szkolnych. Cała jego klasa, jak jeden mąż, odmówiła wstąpienia do ZMP. Po kilku tygodniach przyjechało z Warszawy kilku działaczy i jeden z nich, po cichu, powiedział do dyrektora: „Gratuluję takiej stanowczej młodzieży” - ks. Głowacki przywołuje wielokrotnie słyszaną historię. W 1951 r. F. Dudka zdał maturę w Liceum Biskupim i wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego, które ukończył w 1957 r. Po otrzymaniu święceń kapłańskich z rąk bp. Mariana Jankowskiego, przez trzy lata pracował jako wikary i posługiwał duszpastersko w kilku parafiach. W latach 1961-67 odbył studia magisterskie i doktoranckie w zakresie historii Kościoła w Akademii Teologii Katolickiej. Po studiach rozpoczął pracę w kurii diecezjalnej w Siedlcach. Zajmował tutaj stanowiska: archiwisty - 31 lat, notariusza - 8 lat i kanclerza - 27 lat.
Jedno z wcześniejszych wspomnień o bracie-księdzu, wiąże się dla młodszego o 20 lat Kazimierza Dudki z... przepytywaniem z pacierza, gdy Franciszek przyjechał w odwiedziny do domu rodzinnego. - Byłem wtedy ministrantem, a mając księdza za brata musiałem nieźle się sprężać - zaznacza. Na najstarszego z pięciorga dzieci, nie mówiło się w domu „Franek”, ale Franciszek albo po prostu: ksiądz. - Rodzice wspominali, że on od małego ustawiał ołtarze z krzeseł i odprawiał „msze”, dlatego wszyscy przepowiadali, że „pójdzie na księdza”. Ale kiedy rozmawialiśmy o tym na poważnie, mama mówiła, że on ten dar - powołanie - po prostu w sobie miał - wspomina pan Kazimierz.
Oczywiście rodzice byli dumni z syna-księdza, a jego do rodzinnego domu w Wisznicach ciągnęło zawsze, zwłaszcza dopóki żyła mama. Spędzał tu każde święta, każdy odpust. Latem, kiedy przyjeżdżał na kilka wakacyjnych tygodni, dużo czytał, odpoczywał, posługiwał w kościele. A jak trzeba było - pomagał w pracy. - Dobrze pamiętam, jak w czasie sianokosów rozładowywał ze mną furmanki - mówi pan Kazimierz. Chociaż w ostatnich latach, ze względu na stan zdrowia, w Wisznicach bywał rzadziej, z rodziną zawsze miał łączność, bo jak zaznacza brat, kapłaństwo nie rodziło dystansu. Przeciwnie; udzielał ślubów, chrzcił, brał udział w uroczystościach nawet w dalszej rodzinie, zaproszony - nie odmówił nigdy. - Można się było do niego zwrócić z każdym problemem, jeśli tylko mógł - pomagał. W sytuacjach problemowych, trudnych nigdy nie narzucał decyzji, ale swoje zdanie powiedział - dzieli się spostrzeżeniem K. Dudka.
- Nie wyobrażam, sobie, żeby Franciszek był kimś innym niż księdzem! - mówi dobitnie ks. prałat. Mieczysław Głowacki, dla którego ks. Dudka był wprawdzie kolegą z tej samej parafii, ale sporo starszym, a w ostatnich latach - przyjacielem i sąsiadem „z jednego piętra. - To urodzony kapłan - uściśla, przywołując wspomnienia z wisznickiego kościoła, kiedy jako dziecko patrzył na kleryka, a potem z siedleckiej katedry, gdy brał udział w uroczystości wyświęcenia F. Dudki.
Zdaniem ks. M. Głowackiego, odkryć powołanie do kapłaństwa być może pomógł wieloletni proboszcz wisznickiej parafii - ks. kan. Bronisław Turski. - Był to kapłan bardzo stanowczy, wręcz surowy, słowem - przykładny ksiądz: ciągle w konfesjonale, Mszę zaczynał zawsze punktualnie, nie wikłał się w żadne konflikty. O ile dobrze pamiętam, po pożarze w Wisznicach przyjął na plebanię rodzinę księdza Dudki, która jakiś czas tam mieszkała - zauważa. A nazwisko ks. Turskiego, który Franciszkowi, już klerykowi, „zlecał” naukę katechizmu dla dzieci i młodzieży, przywołuje również obecny proboszcz wisznicki, ks. kan. Sławomir Olopiak.
Jak mówi ks. M. Głowacki, ks. Dudka miał wyjątkowe predyspozycje do pracy na stanowisku urzędnika kościelnego. - Co nie znaczy, że nie sprawdziłby się jako duszpasterz na parafii - zaznacza. - Jako kanclerz współpracował przykładnie z każdym księdzem biskupem; najdłużej z bp. Janem Mazurem, przy którym był przez cały czas jego pasterzowania. - Towarzyszył mu w rozmowach, przygotowywał korespondencję i pisma, także po łacinie, którą znał perfekcyjnie. Nie wydaje mi się, żeby ktoś miał do niego, jako kanclerza, jakieś żale. Zawsze był wyważony i opanowany. To nie dyplomacja - zastrzega mój rozmówca. - Po prostu był uczciwym człowiekiem. Z władzami postępował grzecznie, ale stanowczo - czy to chodziło o budowę kościoła, tworzenie nowej parafii, czy takie sprawy jak obrona krzyża w Miętnem. Kiedy skończył 71 lat, sam złożył rezygnację z pracy w kurii. Nigdy oglądał się za siebie, nie roztrząsał decyzji, które zapadły - zaznacza ks. Głowacki.
30 lat swego kapłańskiego życia ks. F. Dudka przepracował jako wykładowca historii Kościoła w WSD. Jakim był wykładowcą? Wymagającym, a jednocześnie potrafiącym zainteresować, rozbudzić ciekawość. - Ks. profesor potrafił barwnie opowiadać o faktach i wydarzeniach, które w wydaniu kogoś innego mogły być suche i mało interesujące - wspomina wykładowcę ks. S. Olopiak.
W rozmowach o śp. ks. Franciszku powraca słowo: obieżyświat. - To ciekawość świata kazała mu objechać prawie wszystkie kontynenty - mówi ks. Głowacki. Początkowo - z Orbisem, później wybierał wycieczki organizowane przez pallotynów i częściej jechał w Polskę. Ks. S. Olopiak przyznaje, że do tej pory mieszkańcy Wisznic z nostalgią wspominają jego wystąpienia w rodzinnej parafii, kiedy zdawał relacje z podróży, np. do Ziemi Świętej czy Meksyku. - Tych opowiadań słuchaliby bez końca - stwierdza. A ks. Głowacki dorzuca, że właśnie dzięki tym wyprawom świetnie prowadził wykłady z historii Kościoła, ponieważ mówił o miejscach, które widział. Ale podróże nie były jego jedyną życiową pasją. - Teatr, muzyka klasyczna, literatura - wylicza ks. Mieczysław. Był nieformalnym kapelanem „Chodowiaków” - tak o nim mówili, przyjaźnił się z nimi, jeździł też z zespołem do Ojca Świętego. Był duszą towarzystwa, które potrafił zająć poważną rozmowa czy opowieścią, ale też mistrzowsko wykonanym skeczem, opowiedzianym dowcipem. Świetnie śpiewał, kochał muzykę klasyczną. - Był człowiekiem niesłychanie otwartym, koleżeńskim, a przy tym niezawodnym. Można było na nim polegać, bo kiedy coś obiecał, dotrzymywał słowa.
Tadeusz Goc, dyrektor Uczelnianego Ośrodka Kultury Uniwersytetu Przyrodniczo-Humanistycznego w Siedlcach, prowadzący Klub Miłośników Teatru, organizator zbiorowych wyjazdów na spotkanie ze sztuką, poznał ks. Dudkę właśnie dzięki nim. - Kiedy przed laty zaczął brać udział w tych wyprawach, siadał w autobusie gdzieś przy końcu, nie zwracał na siebie uwagi. Gdy poznałem go bliżej, zawsze zapraszałem, by zajął miejsce z przodu. Kiedy pewnego razu, jak zwykle, wyciągnąłem gitarę, po swoim występie, zaproponowałem: „A może ksiądz nam coś zaśpiewa?”, on bez wahania wziął mikrofon i wspaniałym głosem odśpiewał arię „La donna mobile” z Rigoletta Verdiego. Byłem zaskoczony, że tak pięknie śpiewa. Bawił nas zresztą na każdym wyjeździe historiami opowiedzianymi z niezwykłą swadą i humorem. Świetnie naśladował Gomółkę, za co nagradzany był gromkimi brawami. Recytował z pamięci klasyków, np. „Pana Tadeusza”. Kochał teatr, operę, ale ciekawił go też repertuar komediowy. Pojechał np. na sztukę Woody Allena „Zagraj to jeszcze raz” z Kubą Wojewódzkim w roli głównej. Imponował wiedzą - pomógł mi kiedyś przetłumaczyć łaciński tekst ceremonii mianowania doktorów - ale też zwykłą ludzką chęcią pomocy. Nigdy jej nie odmawiał, mimo że swoich obowiązków miał bardzo dużo. Zapamiętam go jako człowieka niezwykle skromnego, a jednocześnie otwartego - wspomina T. Goc.
Zanim trafił do szpitala, tydzień wcześniej ks. Dudka również zapisał się „na teatr”... Już nie pojechał.
Kazimierz Dudka wspomina, że brat w zanadrzu zawsze miał niekończący się repertuar kawałów. - Czasami powtarzał się, ale w jego wykonaniu zawsze budziły śmiech. Wspominamy je do dzisiaj. Bardzo nam brakuje jego wielkiej radości życia - mówi. Poczucie humoru umiał łączyć z sytuacjami życiowymi. - W ubiegłym roku zaprosiłem ks. prałata Franciszka na odpust ku czci św. Antoniego i zaproponowałem, aby odprawił sumę odpustową w Wisznicach. Początkowo zaproszenie przyjął, później jednak odmówił ze względu na złe samopoczucie. Na odpust wprawdzie przyjechał, ale z dużym opóźnieniem, ponieważ pomylił drogę. Ale nawet i o tym fakcie opowiadał z humorem, wywołując u słuchaczy salwy śmiechu - wspomina ks. Olopiak.
Pogoda ducha nie opuszczała go nigdy. Nawet w chorobie, a różne dolegliwości nękały go dość często, powtarzał: „No, na coś trzeba umrzeć”. Przyczyną jego kłopotów zdrowotnych było głównie serce. To je obarczał pogarszającym się samopoczuciem na początku roku. Okazało się, że to nowotwór. Mimo świetnej opieki w szpitalach, warszawskim na Szaserów i siedleckim, najlepiej czuł się w Domu Księży Emerytów, na Kościuszki. Tu był „u siebie”. - Brakuje mi słów, by wyrazić wdzięczność siostrom albertynkom za troskę, jaką brat był otoczony - podkreśla brat, Kazimierz Dudka.
MONIKA LIPIŃSKA
Echo Katolickie 24/2011
opr. ab/ab